środa, 31 lipca 2013

Życie jest (tele)nowelą, cz. 1: chwalebna Trójca.



O karygodnej przerwie w pisaniu nie ma co gadać. Nadmiar obowiązków, jak się można domyślić. MAAA powraca jednak i mam nadzieję, że podobnych turbulencji w najbliższych miesiącach już nie doświadczy. Dzięki za motywację, dzięki za zaglądanie, dzięki za wszelakie polubienia - zawsze mnie to zaskakuje, że wpadają tu nie tylko osoby będące moimi znajomymi "z reala" - tych mogę przynajmniej posądzać o to, że nabijając licznik po prostu chcą, żeby było mi miło. Obecność "nowych twarzy", jest, nie powiem, wysoce motywująca.

Jak się w odległej przeszłości słowo rzekło - tym razem rzecz o serialach. Czyli, przywołując końcówkę poprzedniego posta, o tym, co sprawia, że młodzież zarzuca pisanie licencjatów, magisterek i doktoratów, co powoduje, że dzieci w kołyskach nie mogą dowołać się swoich matek i że do niektórych znajomych nie idzie się dodzwonić w weekendy w okolicach godziny 20:00, pomimo tego, że siedzą w domu. O pocieszycielach i wspomożycielach znoju dnia codziennego. Wyznam - wieczorami, kiedy mogłam tu ewentualnie coś napisać - oglądałam. Macie (nie jedynych, ale zawsze) winowajców.

Zdarzyło mi się przywoływać tu filmy mniej znane, więc tym razem bez wyrzutów pozwalam sobie odnieść się do czegoś, co dla odmiany znają wszyscy lub prawie wszyscy. Z cyklu: ja także się wypowiem! I pochwalę. Następnym razem (mam nadzieję, że już na dniach) polecą nagany. Domyślam się, że następny raz brzmi bardziej zachęcająco. Nie mniej jednak...

W świecie serialowym żałoba. I nie, wcale nie chodzi tu o przesławne Red Wedding (wszak płakała tu ta część społeczeństwa, którą określa się jako "ci-którzy-nie-czytali"; "ci-którzy-czytali" wiedzą zresztą doskonale, że wesela to w Westeros najbardziej niepewne i najgroźniejsze imprezy). Zgon, który mam na myśli, był jednak nie mniej nieoczekiwany, niż zgony fundowane nam przez George'a R.R. Martina (czemu w ogóle wywlekam tu kwestię "Gry o Tron"/"ASoIAF" - o tym następnym razem). Miały być cztery sezony, proszę państwa. Czwarty zgładzono, embrionem (bo jeszcze nie dziecięciem) będąwszy. Wiecie już, o czym mowa? Ależ tak. Zabrano nam "Rodzinę Borgiów".

Nie sądziłam, że będę ich opłakiwać.

Kiedy w 2011 roku wchodziło "The Borgias", sytuacja rysowała się dość kuriozalnie. Prawie jednocześnie wystartował inny serial o tej jakże zacnej i sympatycznej rodzince, który wydawało się, że umarł już po pierwszym sezonie (okazało się, że pozornie: tej wiosny , nagle i raczej po cichu, zmartwychwstał), i który już w czasie emisji pozostawał w cieniu swojego ewidentnie lepiej sytuowanego (co uwidoczniło się nie tylko w doborze obsady) krewniaka. W Polsce zresztą rzecz wyemitowano pod dość zabawnym tytułem "Prawdziwa historia roduBorgiów". Wszak jakoś trzeba było odróżnić coś nazwanego po prostu "The Borgias", od czegoś nazwanego po prostu "Borgia"... Komunikat kierowany do polskiego widza był zatem jednoznaczny: może i nie mamy Ironsa w roli papy Aleksandra, ale to my dzierżymy prawdę. Koniec końców jedne i drugie "Borgie" leżały chyba w podobnej bliskości (lub odległości) od prawdy, czymkolwiek owa prawda (przecież nieuchwytna) by w istocie była. "Borgia" (aka "Prawdziwa historia" - tak na marginesie, pamiętacie dzieło kabaretu Limo - "Balcerowicz: prawdziwa historia"? Jakoś tak mi się zawsze kojarzyło...), a właściwie pierwszy tego serialu sezon (drugiego jeszcze nie nadrobiłam) ostatecznie tkwi mi w pamięci jako wizualnie dość przyjemne widowicho, momentami rozbijające się o mielizny drewnianego dialogu, z mocnym akcentem miscastingowym (vide zwłaszcza Mark Ryder jako Cezar B.). Kłami w czasie projekcji nie kłapałam, ale łez zachwytu też nie wylałam. Dublowanie klimatów borgiowskich owym roku 2011 otworzyło mi jednak przysłowiowy nóż w kieszeni. No bo ileż można. Tkwiła mi jeszcze w pamięci przygoda z pewnymi hiszpańskimi Borgiami (Lluís Homar jako Aleksander VI proszę państwa!), której nie wspominam dobrze (tak po prawdzie - wspominam ją źle), miała ona jednak miejsce na tyle dawno temu, że pozwolę sobie nie drążyć tematu. Dość, że już samo to wspomnienie w kontekście kolejnych bordżyzmów mających zawitać na ekranie mojego telewizora napawało pewnym niepokojem. Kilka lat wcześniej cieszyłabym się jak dzika. Gdzieś tam w wieku lat trzynastu czy czternastu przeczytałam sobie "Rodzinę Borgiów" Puzo (zresztą - zanim jeszcze sięgnęłam po "Ojca Chrzestnego") i był to jeden z tych "rozbiegów do renesansu" (upraszczając), których przedziwne i zmodyfikowane genetycznie owoce zbieram po dziś dzień. U Puzo po raz pierwszy objawiły mi się jako persony z krwi i kości takie tuzy jak Machiavelli (który wcześniej jawił mi się mgliście jako ktoś, kim się dzieci straszyło), najważniejsza bodaj postać mojego środkowego nastolectwa (miałam nawet taką fazę, że kiedy coś tam sobie wypiłam w pewnym momencie wpadałam w monologi spod znaku "Machiavelli zawsze miał rację"). Rozumiecie zatem. Smęty-sentymenty. I wówczas nadszedł ten Jeremy Irons z całym dobrodziejstwem inwentarza. 


Pierwszy sezon. Wszyscy tacy młodzi i wszyscy tacy żywi... / źródło: filmweb.pl

Pierwszy sezon za pierwszym podejściem przyjęłam raczej chłodno. Jakoś nie mogłam się wciągnąć. Czy to kwestia tego, że "wszyscy razem już tyle przeżyliśmy..." (czułam się trochę tak, jakbym dwudziesty raz oglądała wideo z pierwszego wesela Lukrecji, na którym sama się bawiłam i potem cierpiałam z przejedzenia - lub coś w tym stylu), czy pewnej rozlewności, momentami wręcz spokoju narracji (wiem, że wielu się nie zgodzi)... Sezon drugi (w moim odczuciu najlepszy) oglądałam już z wypiekami. Trzeci rozpoczęto z wysokiego C, balansując wręcz na pograniczu estetyki kina akcji zmiksowanej z teledyskiem - nie miałam pojęcia, że obśmiewane slow motion może w taki sposób zafunkcjonować w kinie kostiumowym, tu dałam się totalnie zaskoczyć. Im bliżej ostatniego odcinka (moim zdaniem nieznośnie i jak to się mówi - trochę "bez pomyślunku" zakończonego), tym całość zdawała się coraz bardziej rozchodzić twórcom w palcach. Ale, ale. Czas na pean. Mimo tego, że w owym 2011 trochę mnie wynudziło. Matko Boska, jaka to była solidna produkcja. Wizualnie - nie twierdzę, że miała tam miejsce historyczna hiperpoprawność (były takie rodzynki jak pseudorokokowe lustro w Neapolu albo podejrzanie nowoczesne - biorąc pod uwagę czas akcji rzecz jasna - portreciki u Gonzagów), ale jakiś rzucających się w oczy kicksów było na tyle mało, a całość tak ciesząca oko, że naprawdę zasługuję na wysoką pochwałę. Jakość, jakość! Słuchając dialogów człowiek nie wierci się z zażenowania. Co w przypadku kostiumów zdarza mi się często. Są takie finezje scenariuszowe... Jak rozwiązać moment bratobójstwa, żeby mimo jego ciężaru gatunkowego i nocnej (więc banalnej) scenerii nie wyszło ani zbyt łzawo, ani zbyt krwawo? Kurcze, można. Świetnie toto wyprodukowane, świetnie zagrane. Co za soczystość drugiego planu. Nawet nie ma sensu wszystkiego i wszystkich wymieniać. Mrugnięcia okiem dla fanów ówczesnej artylerii - te wszystkie "próby techniczne" u Francuzów - ślinka leci, jakkolwiek okropnie to w takim kontekście brzmi. Już sama czołówka była świetna. Wystąpiły w niej nawet dwa czy trzy Cranachy. A co. Ale to już wszystko sami wiecie, bo pewnie w większości oglądaliście.

Ostatecznie uważam, że w związku z brakiem kontynuacji widzom szkoda stała się wielka. Szkoda paru zmarnowanych potencjałów (bo niedokończonych), np. mój ukochany wątek neapolitański (momentami mocno niekanoniczny, ale co tam! Co tam!), gdzie każdy ważniak okazuje się być psychopatą. W różnym stopniu. Od trucia pokojowych piesków po istną tortur finezję. Co za miasto, ten Neapol.

Przy okazji płakania nad borgiowskimi marami nie da się nie myśleć o ich (żywych lub też już martwych) kuzynach ze średniowiecznego i wczesnonowożytnego (błagam, wymyślcie mi jakiś skrót tego słowa) poletka. Jak się borgiowskiej fantazji Neila Jordana jeszcze nie widziało, to należy spiesznie nadrabiać, a jak się widziało, to co? 

Promo czwartego sezonu "The Tudors". Co jak co, ale akurat materiały promocyjne pozostawiały w przypadku tego serialu trochę do życzenia... / źródło: wikipedia

To wtedy zawsze można wrócić do poprzednika, obliczonego na ten sam target. Kierunek północ i "TheTudors". U mnie w domu znani jako "Heniek". "Heniek" dokonał rzeczy karkołomnej, bowiem walnie przyczynił się do przemiany niżej podpisanej: z jakiegoś koszmarnego ortodoksa, któremu każdy ahistoryczny odprysk w łonie kina kostiumowego jawił się jako zbrodnia niesłychana, w... No cóż. No w to coś, co prezentuję tutaj, kiedy o filmach pisuję. Temat "wierności historii" (aka prawdzie, he he) powraca tu jak bumerang. Raz jeszcze. Do czego służyć ma mi serial kostiumowy/historyczny? Do zdobycia/pogłębienia wiedzy? Nie. Wieczorem, kiedy padam na twarz, nie miewam już na to ochoty. Do "wsiąknięcia w klimat"? Jak najbardziej. Żeby "klimat" zaistniał, pewna poprawność realiów istotnie musi być zachowana. Pewna. Im większa, tym lepiej, ale tak czy owak, najważniejsze dla mnie pozostają dwie inne rzeczy: czy owe kostiumowe dzieło lub dziełko broni się po prostu i zwyczajnie jako dobry kawałek kina. I czy dostarcza mi porządnej, niekłamanej, czystej rozrywki. Od serialu nie oczekuję, że mi życie wywalił do góry nogami. Żebym doznała światopoglądowego wstrząsu (chociaż "Tudorowie" jak widać niechcący zdołali wywrzeć wpływ na zmianę poglądów). Wstrząs trudno rozpisać na dziesięć odcinków. No, może się mylę. Ale co z tym "Heńkiem"? Pamiętacie, co się działo, kiedy wchodził na ekrany? Pamiętacie, kiedy zewsząd spozirał na nas Jonathan Rhys Meyers? Który jako odtwórca głównej roli aż zdawał się krzyczeć "JESTEM NIEKANONICZNY"? Kostiumy. Fakt, że były mocno zmodernizowane i w wielu przypadkach stały bardzo daleko od muzealnych eksponatów, tłumaczono podobnie, jak takie a nie inne obsadzenie roli Henryka VIII, jak-wiadomo-rudego, jak-wiadomo-(później)-grubego. Kostiumy miały być atrakcyjne dla współczesnego oka, tak jak ich pierwowzory były atrakcyjne dla ludzi współczesnych Henrykowi. Trudno wmówić współczesnej kobiecie, zwłaszcza tej, która z XVI-wiekiem ma do czynienia raz od wielkiego dzwonu, że facet, z którego sylwetki ubranie robi odwrócony trójkąt (ramioniska, jakich nie powstydziłby się ludzik Michelin'a), to największe na dworze ciacho (albo jedno z największych ciach). Podobnie z naszym głównym bohaterem. Młody Henryk uchodził za przystojniaka? No to zróbmy przystojniaka. Wedle współczesnych, naszych, XXI-wiecznych kanonów. "Heniek" zatem gwałcił historię na prawo i lewo. W scenariuszu. W kostiumach. W doborze obsady (chociaż np. taki Jeremy Northam był Tomaszem More'm istnym i wskrzeszonym). W scenografii trochę mniej. I co? I oglądało się to świetnie. Cztery sezony młócone pod rząd zleciały jak z bicza strzelił. Choć to też była przecież historia, którą w zasadniczych zarysach (acz "Dynasta Tudorów" potrafiła zamieszać nawet w kwestiach zasadniczych) wszyscy doskonale znamy.

Słódźmy dalej. Ani Borgiowie, ani Tudorowie w wydaniach serialowych nie są jednak moimi prywatnymi zwycięzcami w swojej kategorii. Najwięcej niekłamanej rozrywki dostarczyła mi inna produkcja.

 
Plakat straszny. Niech nie zniechęca! / źródło: filmweb.pl

Jaki jest miernik "serialu skutecznego"? Tak bardzo-bardzo skutecznego w rozrywaniu? Dla mnie probierzem jest to, czy po obejrzeniu zaczyna on żyć własnym życiem. Nie chodzi o żadne tam fandomy, tylko o prozę życia. W mojej rodzinie "Filary Ziemi" to już chyba istotnie rzecz kultowa. "Mamo, no nie zdzierżę więcej tej nauki łaciny" - "Nie martw się, Jack też musiał, a nie chciał". Funkcjonuje określenie "zrobić happening jak Filip pod kopalnią". Albo "bać się czegoś, jak William piekła". Ostatecznie można rzec "ale z niego brat Remigiusz" i każdy wie o co chodzi. I wszystko, absolutnie wszystko związane z budowaniem, remontowaniem i innymi weekendowymi czynnościami musi prędzej czy później wywołać imię Toma Budowniczego. Można też "zarosnąć jak Rysiek po krucjacie". Nic z tego bełkotu nie da się zrozumieć? Och, język hermetyczny. Myśleliście, że tylko bohaterowie "Pierwszej Miłości" mogą przenikać do codzienności szarego obywatela ("o, patrz, u nas Boże Narodzenie, i w Klanie też!")? BŁĄD.
"Filary" powiodą was oczywiście przez parę klisz. Będziecie się zastanawiać, czemu was w sumie tak bardzo ekscytuje: kto, z kim i po co, czy się zemści - czy się nie zemści, kim był jego ojciec etc. - pełen arsenał "Mody na sukces", nie da się ukryć, plus: dlaczego duchowni wysokiego szczebla zawsze są tacy nikczemni (ci średniowieczni najbardziej). Ależ banały, prawda? Więc naprawdę trudno uwierzyć, że "Filary", kiedy wyłączy się myślenie o "poprawności" (budowa katedry, która jest jedną z osi tej opowieści, to momentami ciężka próba dla zorientowanych historyczno-sztucznie) i o "ambitności", są w stanie rozerwać człowieka tak dokumentnie, że może je potem oglądać i dziesiąty raz, a ciągle będzie się rozrywał tak samo. Pod względem realizacji rzecz ta oko kusi. Zagrane wybornie. Grają zresztą kostiumowi "etatowcy" (to zagadnienie na osobną notkę), tak zasłużeni jak Rufus Sewell (który "żył" już chyba w każdej epoce, raz jako Agamemnon, raz jako Karol II angielski i jeszcze wiele innych postaci), nabierający rozpędu i kostiumowego doświadczenia (Hayley Atwell, a przede wszystkim Matthew Macfadyen i Eddie Redmayne), oraz ci w przedbiegach, o których można prorokować, że "na etacie" zostaną (David Oakes, czyli Juan z "Rodziny Borgiów", który nawet specjalnie nie musiał wychodzić w tej sytuacji z "Filarowej" roli). No i Ian McShane jako biskup Waleran, faworyt mój absolutny, Schwarzcharakter doskonały, którego sama już zblazowana mina "na zdegustowanego karpia" wywołuje mój szaleńczy i pełen entuzjazm. Produkowali (między innymi) Tony i Ridley Scott. O czym jak o czym, ale o kostiumówkach wiedzą wiele.
Na koniec rzecz wymowna. "Filary" są, jak zapewne wiecie, ekranizacją powieści Kena Folleta. Książkę zaczęłam czytać. Po obejrzeniu (mini)serialu, który - jak się okazuje - jest w większym stopniu inspirowany literackim pierwowzorem, niż ściśle na nim bazujący. Poczytałam trochę... i przestałam. Sama trochę się sobie dziwię, ale filmowe "Filary" wydały mi się na tyle kompletne, że chyba po raz pierwszy w życiu nie chciałam sobie zmieniać ani uzupełniać odbioru fabuły i klimatu poprzez dopełnienie ich książkowym poprzednikiem.

Najbardziej zaleca się "Filary" raczej niedzielnym miłośnikom średniowiecza, a już zwłaszcza totalnym debiutantom. Sama znam kilka osób, które złapały bakcyla i z takich opowiastek ruszyły w stronę "twardej" historii.

Zarówno w wersji papierowej jak i filmowej, "Filary ziemi" doczekały się kontynuacji. O tym następnym razem, w kolejnym poście serialowym, tym razem krytykanckim, bo poświęconym zmarnowanym szansom, zaprzepaszczonym potencjałom i temu, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze - a kreowanie średniowiecza na ekranie jednak jakiś pieniędzy wymaga.