czwartek, 15 października 2015

Kolonialny offtop: dlaczego wolę Bena Franklina walczącego z demonami od Sama Adamsa z twarzą Bena Barnes'a

Tym przydługim tytułem pozwalam sobie rozpocząć pogadankę, która co prawda średniowiecza i w-n nie dotyczy, ma jednak związek z tym, co tygryski lubią najbardziej, mianowicie kinem kostiumowym. Nie martwcie się zresztą tym, że taki wyjątkowo offtop wywoła tu lawinę czasów minionych różnorakich - w najbliższej przyszłości pisać będę o "Wolf Hall". I wszystko wróci do normy. 

Chciałam jednak na gorąco odnotować parę własnych spostrzeżeń, może nie najwyższej wagi, ale w pewien sposób dla mnie samej nieco zaskakujących. Jak już jakiś czas temu wspominałam - nadrabiam pracowicie zaległości kinowo-telewizyjne w zakresie kostiumówek i tak jakoś wychodzi, że najczęściej oscyluję w granicach osiemnastego i dziewiętnastego wieku. To jest jakiś istny wysyp. Nie przebrnęłam jeszcze przez połowę tego, co sobie zaplanowałam. Wczoraj jednak wcisnęłam w siebie trzy półtoragodzinne odcinki mini-serialu "Sons of Liberty". Rzecz z tego roku, firmowana przez History Channel, która to stacja dała nam m.in. "Wikingów" (o pierwszym sezonie dawno dawno temu pisałam tutaj). Przebiegłe to lisy, panowie i panie z History. Łatwo odnieść wrażenie, że stacja o takiej nazwie nie będzie nam raczej serwować świadomego historical fiction. Wiadomo, jak to jest z tak zwaną historyczną poprawnością, i wiadomo, że jest ona rzeczą nieosiągalną, nie ma co jej zatem w nadmiarze wymagać. Czym innym są jednak pewne odstępstwa od owej poprawności, a czym innym historical fiction - zabawa w "co by było gdyby", czy, co w tym przypadku znajduje szczególne zastosowanie, pisanie historii na nowo, ale tak, żeby zgadzał się wynik. History Channel serwowało nam już różne tego rodzaju sztuczki w przypadku Wikingów, mam jednak wrażenie, że w Sons of Liberty podpucha jest znacznie większa. 


Mamy oto widowisko nadziane "postaciami historycznymi" i "wydarzeniami historycznymi". Cudzysłów jest niezbędny. Rzecz dotyczy początków amerykańskiej rewolucji, więc jeśli zatrzymaliście się na etapie nieśmiertelnego "Patrioty" z Melem Gibsonem w pamiętnej roli (choć są tacy - np. ja - dla których ta przesławna superprodukcja to przede wszystkim Jason Isaacs jako naczelny "zły"), powinniście przyjąć serial ów z pewną uciechą - bo dawno tego nie było. (Prawda jest jednak taka, że owszem, było - m.in. "John Adams" z 2008 - ale jakoś tak mniej hucznie.) Pojawiają się zatem: Samuel i John Adams, Paul Revere, John Hancock, generał Gage oraz - jakżeby inaczej - Ben Franklin, Jurek Washington, w tle parę razy miga Thomas Jefferson... Występuje też "bostońskie picie herbaty", bitwa o Buker Hill i Deklaracja Niepodległości, której fragment jest - o zgrozo - dobitnie odczytywany pod koniec trzeciego odcinka, za akompaniament mając garść wybitnie patetycznych scen typu: żołnierzyna wymahujący flagą, w tle armatnie wybuchy. Kwestią ciekawą pozostaje obsada. Franklin i Washington są podręcznikowi (odpowiednio Dean Norris i Jason O'Mara). John Adams (Henry Thomas) dobrany trafnie, a Paul Revere (Michael Raymond-James) - i dobrany, i zagrany wybornie. Generał Gage na poziomie scenariusza to karykatura - jest możliwie jak najbardziej zły, żeby nikt nie miał wątpliwości. Biedny Marton Csokas, któremu ta wydmuszka przypadła w udziale. W większości pewnie pamiętacie go głównie (a szkoda) jako tolkienowskiego Celeborna (jak ktoś nie pamięta, to niech sobie przypomni słynne "Tell-me-where-is-Gandalf..." w - no wiecie - They're taking the hobbits to Isengard), dla potrzeb tej notki trzeba jednak przywołać udział tego aktora w "Królestwie niebieskim", gdzie wcielał się w Guy'a de Lusignan - tak samo jak filmowy Gage złego, jednowymiarowego, nie szanującego żony itp. itd.. Jakby ta sama rola, tylko szatki inne. Csokas stara się jak może. Poświęcam temu tyle miejsca, bo naprawdę jestem pod wrażeniem, jak stara się przemycić trochę powietrza, tchnąć trochę świeżego oddechu w kreskówkową postać. A jest w tym wszystkim jeszcze jakby na siłę dopchnięty romans (Gage'owi przyprawia się rogi) - bo i romans być musi (tu: Ryan Eggold jako doktor Joseph Warren, chyba pomyślany jako "ten ładny" i "ten szlachetny", których, podobnie jak "tego złego", w żadnej klasycznej kostiumo-fabule zabraknąć nie może).


Mały wtręt w tak zwanym międzyczasie: to nie jest całkowicie zły serial. Przynajmniej do połowy trzeciego odcinka (dopóki patos nie bierze góry), rozpatrując rzecz w kategoriach czysto rozrywkowych, ogląda się to dobrze, momentami - bardzo dobrze. Czuć naprawdę niezły nerw narracji - akcja toczy się wartko, momenty napięcia są odpowiednio dozowane... Czasami ma się jednak wrażenie, że całość powstała jakieś dziesięć, piętnaście lat temu - trąci trochę kostiumową myszką, którą przełamuje m.in. (niestety w sposób nieco żałosny) zupełnie dla mnie niezrozumiałe upodobanie twórców do slow-motion. Gdybym miała jednak wskazać powód, dla którego faktycznie warto przez te cztery i pół godziny przebrnąć, powiedziałabym: Rafe Spall. Przynajmniej jeśli chodzi o kino kostiumowe, zaczynam odnosić wrażenie, że istotnie jest to aktor zdolny uratować imprezę. Z pustego Salomon nie naleje, Rafe - a i owszem. Tu, jako zagubiony, ciaputkowaty, początkowo strasznie naiwny John Hancock absolutnie kradnie show - ile by się koło niego nie kręcił pięknolicy Ben Barnes (o którym zaraz), i tak to on łapie nasze oko (chyba, że jest się niewyczuloną na aktorskie niuanse dwunastolatką). Rafe i talent, i raczej wątpliwą urodę ma po tacie: tym, którzy nie wiedzą/nie skojarzyli, donoszę, że jego ojcem jest Timothy Spall, człowiek, który w kostiumie urobił ręce po pachy (był m.in. Churchillem, Faginem z "Olivera Twista" a ostatnio Williamem Turnerem). Sam Rafe w moim odczuciu uratował filmowe Bractwo Prerafaelitów ("Desperate Romantics") przed utknięciem na aktorskiej mieliźnie, był też naprawdę jedynym w swoim rodzaju Williamem Szekspirem ("Anonimus"). 

Naprawdę trzeba mi wybaczyć kolejne zboczenie z tematu, ale nie mogę przy okazji nie powiedzieć słowa o "Desperate Romantics" - serialu, który jest tak kuriozalny, jak sam jego tytuł. Przede wszystkim - jeśli lubicie/kochacie któregokolwiek z prerafaelitów, a szwankuje u was poczucie humoru: nie oglądajcie tego. Pod żadnym pozorem. Historycy sztuki, nawet ci z poczuciem humoru: oglądajcie na własną odpowiedzialność. W serialątku tym, z roku 2009, chodzi głównie o boje matrymonialne członków Bractwa, które przez jakieś pierwsze dwa odcinki szczerze bawią, problem jednak w tym, że ciągną się w nieskończoność przez cztery kolejne. Oś fabuły stanowią zmagania chłopców z faktem bycia prawiczkiem (naprawdę), lub też - w pojedynczych przypadkach - osobnikiem aseksualnym lub zbytnio rozerotyzowanym. Ha ha, hi hi, hejże hola. Jest nawet trochę gagów. Do tego naprawdę fatalny Aidan Turner (ostatnio słynny jako tytułowy Ross Poldark w innym kostiumie serialowym, nie wspominając już o jego o szalonym występie jako Kili we wszystkich trzech "Hobbitach") jako Dante Gabriel Rossetti, który winien ciągnąć fabułę, a nie pogrążać ją w mule. Pozostali koledzy i koleżanki aktorzy - nie lepsi. Ratują: wspomniany już Spall i - wspaniały jak zawsze - Tom Hollander jako (mocno odbrązowiony) John Ruskin we własnej osobie. Plus Sam Crane jako Fred Walters (postać stworzona na potrzeby serialu - sic!- trochę William Michael Rossetti, trochę Walter Deverell, najbardziej Frederic George Stephens) - wiarygodnie, wręcz wzruszająco ciaputkowaty. Tak czy siak - zalecam ostrożność. I małe dawki. Ja wcisnęłam całość w dwa dni. Był to błąd.

Ale wróćmy do sedna. Czy serial był dobry czy zły w odbiorze - to w tym momencie sprawa drugorzędna. Złapałam się na tym, że najbardziej drażni mnie fakt, iż całość mimo wszystko stara się uchodzić za historycznie poprawną, chociaż sami twórcy przyznali się, że rzecz ma oddawać "ducha" wydarzeń a nie służyć za ilustrację faktów. Krytyka fabuły, jako a-historycznej (miejscami w sposób dość kuriozalny) była ponoć powszechna i miażdżąca. Tak się zastanawiam - czy żeby oddać "ducha" wydarzeń nie można było powołać do życia fikcyjnych postaci i w luźny sposób spleść ich losy z wydarzeniami, które - powiedzmy pompatycznie - zmieniły bieg dziejów? Tak się przecież robi, i w filmie, i w literaturze. Nihil novi. Czy naprawdę potrzebny jest nam Sam Adams (główny bohater serialu) z twarzą Bena Barnes'a, który - abstrahując już od tego, że jak zwykle nie popisuje się bynajmniej zdolnościami aktorskimi (od "Doriana Gray'a" niewiele mu chyba talentu przybyło - mówię to z całą sympatią) - jest w stosunku do historycznego pierwowzoru: a) drastycznie za młody (o jakieś dwadzieścia parę lat), b) zbyt głupi, c) zbyt naiwny, d) zbyt nieokrzesany itp. itd.. Słowem - poza imieniem, z prawdziwym Samuelem Adamsem ma naprawdę niewiele wspólnego. Ponoć można tak wypunktować każdą z postaci o historycznym nazwisku, jakie pojawiają się w "Sons of Liberty". Powstrzymam się - nie jestem w tej materii ekspertem.


Wszystko to ma promować "wiedzę o początkach narodu". Hm. 

W międzyczasie kursowania pomiędzy pełnometrażowymi kostiumami i mini-serialami, oglądam istnego tasiemca (osiemnaście odcinków w drugim sezonie), którego teoretycznie - jako historyk tego i owego - powinnam się wystrzegać; oglądanie grozi mi bowiem zawałem, a w najlepszym razie karnawałem torsji wywołanym nieprawdopodobną ilością pierdół, które twórcom udało się zmieścić w jednym telewizyjnym dziele. Tymczasem oglądam, bawiąc się przednio. I nie, nie dlatego, że coś wyśmiewam. Śmieję się z żartów zamierzonych. Śmieję się, a mój śmiech jest wkalkulowany w sukces tasiemca. 

Z rzeczonej produkcji dowiaduję się, że wszystkie te Washingtony, Frankliny i Jeffersony miały w istocie znacznie większe zmartwienie na głowie, niż kwestię niepodległości Stanów. Otóż stawka toczyła się o być albo nie być całej ludzkości - o to, czy (i kiedy) Apokalipsa zmiecie nas z powierzchni ziemi; o to, jak wiele ciemnych mocy zdoła przeniknąć do naszej szarej rzeczywistości. I - last but not least - jak będą je w stanie wykorzystać Anglicy. Demony jako narzędzie walki z kolonistami? Czemu nie. Wiadomo jednak - masoni potrafią. Problem jest taki, że sprawa walki Dobra i Zła nie ulega łatwo przedawnieniu i przenosi się na czasy nam współczesne. Dlatego mamy tu również motyw podróży w czasie (co nie jest i nigdy nie było łatwe). Mamy też (bardzo swobodną) zabawę motywami wszystkich religii, jakie przyjdą nam do głowy (raz cytujemy Biblię, raz indiańskie zaklęcia, by potem zawalczyć z demoniczną siłą rodem ze starożytnego Dalekiego Wschodu, przy ciągłej obecności starego, dobrego czarownictwa). Słyszymy stukot kopyt koniska, na którym nadciąga Jeździec bez Głowy, a miejscem, w którym całe zło chce wyleźć na powierzchnię naszego świata, jest - tak, tak - Sleepy Hollow.


Oto ja, ze zdumieniem stwierdzam, że wolę cały ten postmodernistyczny bigos, całą tą nieprawdopodobną paplaninę o Apokalipsie, wszystkie skróty i uproszczenia fabuły, w której książki otwierają się zawsze na tej stronie, na której trzeba i gdzie wrota do Czyśćca zamykają się na klucz - tak po prostu. Tu nic nie udaje, nawet przez moment, nawet na mrugnięcie okiem, czegoś, czym nie jest. Jest tylko i wyłącznie rozrywką dla dużych dzieci. Zatem - albo się postarzałam, albo cofnęłam w rozwoju.


W "Sleepy Hollow" (nie porównujcie z filmem Tima Burtona o tym samym tytule, bo to kompletnie inna para kaloszy), mimo jakże poważnej tematyki (zapobieganie Apokalipsie to nie przelewki!) panuje luz, wdzięk i humor. Oczywiście spora to zasługa obsady. Nicole Beharie, jako pani policjant Abbie Mills, która nawet w najbardziej nieprawdopodobnych okolicznościach stara się wszystko racjonalizować, z widocznymi, korzystnymi efektami dla misji zapobieżenia ekspansji Zła. Tom Mison (pamiętacie podpitego pana Bingleya z "Lost in Austen"? to on!), jako Ichabod Crane (który z książkową postacią ma niewiele wspólnego; w ogóle całość z dziewiętnastowiecznym opowiadaniem mało co łączy) - very, very British, czasem heros, czasem chodząca nieporadność. Duet nie do pobicia, którego przygody okraszone są mnogością pobocznych wątków, często, prawem kontrastu - zupełnie przyziemnych (dramaty rodzinne są tu na porządku dziennym). Na początku łapałam się za głowę - co ja oglądam?! To bije na głowę nawet Dana Browna! Tak, tyle że Dan też próbował być serio. Tymczasem coraz częściej bywa tak, że tym, czego wymagam od kostiumowych (w tym wypadku - pół na pół, wymiksowanych ze współczesnością) podniet, jest chwila odmóżdżenia. Polecam - tak, tak! - szczególnie tym, którzy na co dzień pracują z historią. Powtarzam to zresztą od początku pisania tego bloga - więc może moje wnioski nie są wcale nowe, tylko odgrzane.

Na marginesie dodam jeszcze, że na szczęście współczesny widz nie musi wybierać wyłącznie między kostiumem pozytywnie odmóżdżającym a średniakiem z irytującymi aspiracjami. Są jeszcze produkcje w których wszystko - lub niemal wszystko - jest na wysokim poziomie. Choć niekoniecznie na wysoki połysk. O tym niebawem.