czwartek, 2 sierpnia 2012

Exposé

Przyznam się bez bicia. Zabierałam się do pisania tego wstępu piąty albo i szósty raz z rzędu. Zmieniałam, poprawiałam, przenosiłam akapity z góry na dół i z dołu do góry. Dopisywałam. Kasowałam. W rezultacie krajobraz po bitwie wyglądał tak, jakby to niewinne, blogowe expose napisał za mnie ktoś inny (z kim niekoniecznie chciałabym zresztą wdawać się w dłuższe konwersacje). No pięknie, jeśli tak wyglądają początki, to strach myśleć, co będzie dalej. W końcu postanowiłam to wszystko skasować i zacząć od nowa. Bez kunsztownych form i ciągłego mrugania okiem do czytelnika. Bo mi jeszcze soczewki powypadają. Powiem najprościej jak jestem w stanie.

Średniowiecze lubię od wczesnego pacholęctwa. Tak właśnie – lubię. Nie mogę powiedzieć, że od tamtych lat się nim interesuję, no bo jakie to interesowanie, kiedy jest się piękną sześcioletnią, hołubiącą w wątłych ramionkach klocki Lego Castle i najwyżej dostającą poważnych wypieków na twarzy na widok zamku w Kożuchowie. Albo Robin Hooda w wersji Disneya. No, nie ważne. Jako dziecko trochę już wyrosłe nie zawsze miałam i nadal nie zawsze mam czas, żeby usiąść i z nie mniejszymi wypiekami rozgrzebywać dzieje średniowiecza na poważnie. Co nie znaczy, że nigdy nie mam na to czasu. Dziwnym trafem zawsze jednak znajdowałam chwilę (i to często całkiem długą) na to, żeby uśredniowieczniać się na zupełnie innej płaszczyźnie i – no co tu kryć – na innym intelektualnie poziomie. Długo nie zdawałam sobie z tego sprawy, nie traktując przez wiele lat spotkań z różnymi hasającymi po popkulturze mediewalizmami w kategoriach zainteresowania, a już na pewno nie zainteresowania stricte średniowieczem. Uważniej spojrzałam na sprawę dopiero kiedy zaczęły mi się kończyć filmy z akcją osadzoną w interesującym nas tutaj okresie, nakręcone w przeciągu ostatnich dwudziestu czy trzydziestu lat, tak, że zmuszona byłam cofnąć się do korzeni, czyli do kina niemego i od niego przeć w górę. Niby nic. Po głębszym zastanowieniu, okazało się, że średniowieczności takie i owakie plenią się w każdej właściwie dziedzinie, którą lubię / się interesuję w kontekście zupełnie nie związanym z historią (co nie jest proste ani oczywiste, jeśli się naukę historyczną studiuje), od pełniącego tu rolę herolda zmian kina począwszy, przez muzykę, współczesną modę, design, sztuki plastyczne, kuchnię nawet (chyba cała moja rodzina pamięta, jak się upierałam przy jakimś XIV-wiecznym przepisie na rybę…) itd., co więcej – zajmują tam wysokie miejsca w moich prywatnych rankingach podobania się. Może więc nie są takie znowu podrzędne? Kiedyś trochę (ok, trochę mocno) się burzyłam, że przecież niemal każda taka obecność w kulturze popularnej czy to średniowiecza, czy jakiegokolwiek innego skrawka historii musi nieubłaganie kończyć się tejże historii zszarganiem, przekłamaniem a w najlepszym wypadku aż i jedynie strywializowaniem. Wystarczyło jednak zastanowić się, skąd mnie samej kiedyś w ogóle przyszło do głowy średniowiecze i co przez lata było siłą napędową mojego lubienia, żeby zauważyć, że bez filmu o X nie sięgnęłabym po biografię X, bez muzyki spod znaku neo-medieval nieszczególnie prędko zetknęłabym się z zagadnieniem dawnego instrumentarium, nie mówiąc już o średniowiecznych sosach przy okazji tej osławionej ryby, chociaż gotowanie to już nie tyle kwestia popkultury, co kultury jako takiej. Do podobnych wniosków doszłam obserwując rodzinę i znajomych. Ostatecznie swoją opinię w tej kwestii streścić mogę w jednym zdaniu: lepiej i przyjemniej jest mieć styczność z historią ukazaną w nie takim hełmie, w jakim by wypadało, niż nie mieć tej styczności wcale.

Tak czy owak – lawina ruszyła i zamiast znajdować rzeczy przypadkiem – zaczęłam rozlicznych średniowieczności rozsianych po XX i XXI wieku po prostu szukać. Najlepsze kąski wciąż jednak znajduję niespodziewanie. W obszar poszukiwań szybko włączyłam także to, co pod wieloma względami należy już do epoki późniejszej (choć wiemy jak to z tymi podziałami bywa) – mianowicie wiek XVI cały caluteńki, z równie całym dobrodziejstwem inwentarza, jako że to właśnie zajmuje mnie aktualnie w okolicznościach studencko-badawczych.

Straszna ze mnie gaduła, więc postanowiłam dzielić się znaleziskami, niezależnie od tego, czy Zacni Czytelnicy uznają je za coś rzeczywiście odgrzebanego w gąszczu lasu rzeczy, czy za cielaki stojące pośrodku drogi, tak widoczne, że aż może wstyd o nich pisać. Nieuśredniowiecznionych niech zachęcą do spojrzenia w te dwie twarze średniowiecza – tą kreowaną współcześnie, czasem dziwną, czasem śmieszną, czasem naprawdę arcydzielną, a później już w tą prawdziwą. Obie zresztą w maskach, bo wiadomo jak to jest z tą prawdą w historii – gdzieś sobie bezczelnie leży, tylko nikt nie wie gdzie. W przypadku starych, mediewistycznych wyjadaczy – niech te rodzynki czasem wzbogacą ich filmotekę, płytotekę, zbiór czajników w kształcie hełmów garnczkowych albo i co jeszcze dziwniejszego. Jednym i drugim – niech dostarczą rozrywki.

Trzeba jeszcze dodać, że z pewnym opóźnieniem, ale za to z nieporównywalnie większą atencją pisać będzie się również o rekonstrukcji historycznej poruszającej się w obranych tutaj ramach tematyczno-czasowych, najlepszym możliwym sposobie przenoszenia średniowiecza we współczesność. Odchodząc od zagadnień zrozumiałych jedynie branżowcom uda się, jak mam nadzieję, przedstawić rzecz tak, by nawet delikwenta kompletnie zagubionego w średniowiecznościach dawnych i obecnych zjednać na amen J. Przyjrzymy się też temu, jak się mają najprawdziwsze pozostałości po medium aevum: gdzie się cegły sypią, a co poszło do renowacji, gdzie co można zobaczyć i gdzie co się chowa przed publicznością.

Sumując: od Siódmej Pieczęci Bergmana do makatek z wizerunkiem Uty z Naumburga. Czyli nie tak do końca w myśl zasady „od Chopina do kaszanki”.


Do zobaczenia już wkrótce!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz