Przyznam
się bez bicia. Zabierałam się do pisania tego wstępu piąty albo i szósty raz z
rzędu. Zmieniałam, poprawiałam, przenosiłam akapity z góry na dół i z dołu do
góry. Dopisywałam. Kasowałam. W rezultacie krajobraz po bitwie wyglądał tak,
jakby to niewinne, blogowe expose napisał za mnie ktoś inny (z kim
niekoniecznie chciałabym zresztą wdawać się w dłuższe konwersacje). No pięknie,
jeśli tak wyglądają początki, to strach myśleć, co będzie dalej. W końcu
postanowiłam to wszystko skasować i zacząć od nowa. Bez kunsztownych form i
ciągłego mrugania okiem do czytelnika. Bo mi jeszcze soczewki powypadają.
Powiem najprościej jak jestem w stanie.
Średniowiecze lubię od wczesnego
pacholęctwa. Tak właśnie – lubię. Nie mogę powiedzieć, że od tamtych lat się nim
interesuję, no bo jakie to interesowanie, kiedy jest się piękną sześcioletnią,
hołubiącą w wątłych ramionkach klocki Lego Castle i najwyżej dostającą
poważnych wypieków na twarzy na widok zamku w Kożuchowie. Albo Robin Hooda w
wersji Disneya. No, nie ważne. Jako dziecko trochę już wyrosłe nie zawsze
miałam i nadal nie zawsze mam czas, żeby usiąść i z nie mniejszymi wypiekami
rozgrzebywać dzieje średniowiecza na poważnie. Co nie znaczy, że nigdy nie mam
na to czasu. Dziwnym trafem zawsze jednak znajdowałam chwilę (i to często
całkiem długą) na to, żeby uśredniowieczniać się na zupełnie innej płaszczyźnie
i – no co tu kryć – na innym intelektualnie poziomie. Długo nie zdawałam sobie z
tego sprawy, nie traktując przez wiele lat spotkań z różnymi hasającymi po popkulturze
mediewalizmami w kategoriach zainteresowania, a już na pewno nie zainteresowania
stricte średniowieczem. Uważniej spojrzałam na sprawę dopiero kiedy zaczęły mi
się kończyć filmy z akcją osadzoną w interesującym nas tutaj okresie, nakręcone
w przeciągu ostatnich dwudziestu czy trzydziestu lat, tak, że zmuszona byłam
cofnąć się do korzeni, czyli do kina niemego i od niego przeć w górę. Niby nic.
Po głębszym zastanowieniu, okazało się, że średniowieczności takie i owakie
plenią się w każdej właściwie dziedzinie, którą lubię / się interesuję w
kontekście zupełnie nie związanym z historią (co nie jest proste ani oczywiste,
jeśli się naukę historyczną studiuje), od pełniącego tu rolę herolda zmian kina
począwszy, przez muzykę, współczesną modę, design, sztuki plastyczne, kuchnię
nawet (chyba cała moja rodzina pamięta, jak się upierałam przy jakimś
XIV-wiecznym przepisie na rybę…) itd., co więcej – zajmują tam wysokie miejsca
w moich prywatnych rankingach podobania się. Może więc nie są takie znowu podrzędne?
Kiedyś trochę (ok, trochę mocno) się burzyłam, że przecież niemal każda taka
obecność w kulturze popularnej czy to średniowiecza, czy jakiegokolwiek innego
skrawka historii musi nieubłaganie kończyć się tejże historii zszarganiem,
przekłamaniem a w najlepszym wypadku aż i jedynie strywializowaniem.
Wystarczyło jednak zastanowić się, skąd mnie samej kiedyś w ogóle przyszło do
głowy średniowiecze i co przez lata było siłą napędową mojego lubienia, żeby
zauważyć, że bez filmu o X nie sięgnęłabym po biografię X, bez muzyki spod
znaku neo-medieval nieszczególnie prędko zetknęłabym się z zagadnieniem dawnego
instrumentarium, nie mówiąc już o średniowiecznych sosach przy okazji tej osławionej
ryby, chociaż gotowanie to już nie tyle kwestia popkultury, co kultury jako
takiej. Do podobnych wniosków doszłam obserwując rodzinę i znajomych. Ostatecznie
swoją opinię w tej kwestii streścić mogę w jednym zdaniu: lepiej i przyjemniej jest
mieć styczność z historią ukazaną w nie takim hełmie, w jakim by wypadało, niż
nie mieć tej styczności wcale.
Tak czy owak – lawina ruszyła i
zamiast znajdować rzeczy przypadkiem – zaczęłam rozlicznych średniowieczności rozsianych
po XX i XXI wieku po prostu szukać. Najlepsze kąski wciąż jednak znajduję
niespodziewanie. W obszar poszukiwań szybko włączyłam także to, co pod wieloma
względami należy już do epoki późniejszej (choć wiemy jak to z tymi podziałami
bywa) – mianowicie wiek XVI cały caluteńki, z równie całym dobrodziejstwem
inwentarza, jako że to właśnie zajmuje mnie aktualnie w okolicznościach
studencko-badawczych.
Straszna ze mnie gaduła, więc postanowiłam
dzielić się znaleziskami, niezależnie od tego, czy Zacni Czytelnicy uznają je
za coś rzeczywiście odgrzebanego w gąszczu lasu rzeczy, czy za cielaki stojące
pośrodku drogi, tak widoczne, że aż może wstyd o nich pisać.
Nieuśredniowiecznionych niech zachęcą do spojrzenia w te dwie twarze
średniowiecza – tą kreowaną współcześnie, czasem dziwną, czasem śmieszną, czasem
naprawdę arcydzielną, a później już w tą prawdziwą. Obie zresztą w maskach, bo wiadomo
jak to jest z tą prawdą w historii – gdzieś sobie bezczelnie leży, tylko nikt
nie wie gdzie. W przypadku starych, mediewistycznych wyjadaczy – niech te rodzynki
czasem wzbogacą ich filmotekę, płytotekę, zbiór czajników w kształcie hełmów
garnczkowych albo i co jeszcze dziwniejszego. Jednym i drugim – niech dostarczą
rozrywki.
Trzeba jeszcze dodać, że z pewnym
opóźnieniem, ale za to z nieporównywalnie większą atencją pisać będzie się również
o rekonstrukcji historycznej poruszającej się w obranych tutaj ramach
tematyczno-czasowych, najlepszym możliwym sposobie przenoszenia średniowiecza
we współczesność. Odchodząc od zagadnień zrozumiałych jedynie branżowcom uda
się, jak mam nadzieję, przedstawić rzecz tak, by nawet delikwenta kompletnie
zagubionego w średniowiecznościach dawnych i obecnych zjednać na amen J.
Przyjrzymy się też temu, jak się mają najprawdziwsze pozostałości po medium aevum: gdzie się cegły sypią, a
co poszło do renowacji, gdzie co można zobaczyć i gdzie co się chowa przed
publicznością.
Sumując: od Siódmej Pieczęci Bergmana do makatek z wizerunkiem Uty z Naumburga.
Czyli nie tak do końca w myśl zasady „od Chopina do kaszanki”.
Do zobaczenia już wkrótce!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz