czwartek, 14 lutego 2013

'Dramat matrymonialny', czyli szaleństwo królowej Joanny


W ramach misji prezentowania kina kostiumowego trochę mniej znanego – pora poluzować dominację produkcji angielskich i francuskich i zachęcić do wizyty gdzie indziej. Np. w Hiszpanii.

Dzisiaj Walentynki, więc czas napisać coś o miłości.

Bądźmy szlachetnego ducha i pomyślmy w tym momencie o tych, którym na jej polu wybitnie nie wyszło. Kino ubrane w kostium zwykle stara się nam zasugerować albo wręcz wytapetować przed oczami, że grupą zawodową szczególnie skazaną na miłosne porażki jest grupa rządzących, w przeciwieństwie do rządzonych, którym jednak czasem się udaje. Zwłaszcza w ekranizacjach powieści Jane Austen. Filmowi monarchowie mają jednak zwykle pod górkę. Bo i takich film wybiera. Pardon, nie tyle monarchowie, co ich mniej lub bardziej zacne małżonki. Oczywiście widuje się na ekranie pary, które jakoś się razem trzymają, pomimo wszelkich niesprzyjających okoliczności (czasem bardzo osobliwych, jak w Szaleństwie króla Jerzego), są tacy, którzy utrzymują, że pobrali się z miłości (jak Henryk i Eleonora, ale Lew w zimie pokazuje, że to tylko dobre złego początki). Istnieje jednak pewien trend ukazywania małżeńskich porażek, który proponowałabym ująć w ramy osobnego podgatunku i określić mianem dramatu matrymonialnego.
 
Pewnie przychodzą wam teraz do głowy liczne przykłady, pewnie każdemu inne, a to już niezbity dowód na to, że pod względem ilościowym dramat matrymonialny jako podgatunek dramatu historycznego ma się doskonale.

W dramacie matrymonialnym stroną poszkodowaną jest zwykle ona. Biedna Ona, młoda, niedoświadczona, musi nagle opuścić swoje gniazdko i przemierzyć drogę liczącą czasem i kilka tysięcy kilometrów (którą da się też przeliczyć na wiadra wylanych łez), na końcu której czeka On – uosobienie Dramatu. Upraszczając – dramatyczność Onego może się wyrażać w:

a) tym, że jest o kilka dekad starszy od swojej wybranki, i nie, nie jest pięćdziesięciolatkiem-ciągle-jeszcze-fit, tylko istnym, starym piernikiem; to wariant jeszcze stosunkowo mało dramatyczny – Ona, widząc Onego, od razu wie, że nie należy się (pod każdym względem) wiele spodziewać, liczy też, że małżeńska niedola długo nie potrwa – może dlatego owa niedogodność przypominająca motyw ‘niedobranej pary’, znany z ikonografii, często dotyka bohaterki drugoplanowe; ostatnimi czasy było tak np. w Dynastii Tudorów, czy francuskim, mocno mizernym, również XVI-wiecznym kostiumie, Księżniczce Montpensier, gdzie co prawda swata się szlachtę, nie monarchów, ale ta jak wiadomo zwykła przyjmować jak najlepsze wzorce ze dworu (swoją drogą – ten wariant ożenku  otwierał już najbardziej dostojne klasyki, żeby wspomnieć Dolinę pszczół z 1968);

Lucas Cranach St., Niedobrana para, ok. 1525-30, Musée des Beaux-Arts et d'Archéologie, Besançon

b) tym, że On może i wiekiem odpowiedni, żaden zwyrodnialec, ale po prostu ciaputek i się-nie-podoba – to z kolei problem głównej bohaterki wyżej wspomnianego dzieła kinematografii francuskiej, które w ogóle jest matrymonialnie tak grubo ciosane, że prawie rozkoszne – dookoła źle-za-mąż-wydanej Onej kłębi się taki wianek adoratorów, że podtytułem filmu powinno być ‘Inwazja Absztyfikantów’; ciaputki to chyba w ogóle problem chętnie roztrząsany przez Francuzów, żeby przypomnieć współczesną naszej rozrywanej księżniczce Królową Margot Chéreau (lub każdej innej wersji) czy ostatnią Marię Antoninę, gdzie poczciwy Ludwik przypomina charakterologicznie budyń;

c) tym, że on jest po prostu człowiekiem złym – wariant zdecydowanie najgorszy, ale i najbardziej spektakularny: upokarza, pogardza, odtrąca, czasem rękę podniesie albo jaki ciężki przedmiot – to tak traktowanym Onym współczujemy najbardziej; XVIII-wieczne przykłady z ostatnich lat: pamiętna Księżna i zeszłoroczna produkcja duńska (!), w dystrybucji nadwiślańskiej funkcjonująca pod jakże wdzięcznym tytułem Kochanek królowej, gdzie On był już po prostu szalony, chociaż dziwnym trafem pod koniec filmu i tak jawił się sympatyczniejszym niż ów kochanek, któremu nie pomogło nawet to, że grał go Mads Mikkelsen.

Po tym przydługim wstępie pora wyciągnąć asa z rękawa.

Może się bowiem zdarzyć, że ktoś postanowi nakręcić film nie o tym, jak to małżonkowie nie przypadli sobie do gustu, lecz o tym, jak przypadli sobie za bardzo. I o tym, że właściwie nie wiadomo co gorsze. Happy End? Zapomnijcie.



O tym jest Juana la Loca (2001, reż. Vicente Aranda), hiszpański kandydat do Oscara w 2002 r., a przede wszystkim - kostiumowy dramat matrymonialny jedyny w swoim rodzaju.

Bo jeśli ktoś chwyta się takiej postaci jak Joanna Szalona, osobliwości uniknąć po prostu nie może.

Ona: rocznik 1479, córa dopiero co posklejanej Hiszpanii, czyli Królów Katolickich - Ferdynanda Aragońskiego i Izabeli Kastylijskiej. Jak już jesteśmy przy temacie małżeństw – siostra Katarzyny, pierwszej żony Henia VIII. Ładna, dziarska, nastoletnia, pełna naturalnych w matrymonialnej sytuacji obaw – a jak to będzie, a że z domu wyjechać musi, a że już matki pewnie nie zobaczy, a że trzeba się rozstać z rodzeństwem i przyjaciółmi z dzieciństwa. Zgrabnie. Odpływa daleko, bo aż do Flandrii. W momencie, kiedy stawia stopę na swojej nowej ziemi, On akurat poluje. Znamienny to fakt, także w przenośni.


Mistrz legendy św. Marii Magdaleny, Joanna Kastylijska, ok. 1495-96

On: Filip, rocznik 1478, syn Maksymiliana I, wtedy-jeszcze-nie-cesarza, i Marii Burgundzkiej. Urodę najwyraźniej wziął po matce, bo trudno by było być miniaturką ojca i nosić przydomek Piękny. Bynajmniej nie typ intelektualisty. Ulubione rozrywki: polowanie na zwierzynę i na ładne dziewczęta.

Mistrz legendy św. Marii Magdaleny (?), Filip Piękny, ok. 1500
 
W 1496 roku Joannę poraziła nawet nie tyle strzała, co istny grom. Filipowi Joanna się spodobała.

Kilka mniej lub bardziej oczekiwanych zgonów doprowadziło do tego, że wkrótce Joannie przypadł tron Kastylii. Małżeństwo zaczynało procentować.

Być może znacie ciąg dalszy tej historii. Joasia jakoby oszalała. Z miłości co prawda, ale jakoby dokumentnie. Po śmierci Filipa (w zaledwie dziesięć lat po ślubie) miała jakoby nie rozstawać się z nim przez czas jakiś dłuższy. Nawet XIX-wieczni autorzy powieści grozy by na to nie wpadli – jakoby woziła filipowego trupa ze sobą, przemawiając do niego, sypiając z nim w jednym łożu – no, oszczędzę dalszych szczegółów. Po pogrzebaniu nieszczęsnych szczątków (co nie nastąpiło bynajmniej szybko), przybywała jakoby w odwiedziny do zmarłego małżonka, trumnę otwierała… Akcja Heathcliffa z wykopywaniem zwłok Katarzyny w Wichrowych Wzgórzach to przy tym czysta amatorszczyzna.
 
 
Film oglądałam trzykrotnie. Za pierwszym razem miałam wrażenie, że celem twórców była próba przywrócenia joasinej godności – inaczej mówiąc: ukazanie, że taka szalona to ona wcale nie była. Była po prostu zazdrosna. Za drugim zaczęłam wyraźniej dostrzegać pewne elementy, które sprawiają, że nie jestem w stanie jednoznacznie tego filmu ocenić, o czym niżej. Za trzecim razem doszłam na powrót do wniosku, że jeśli nie Joanna-postać historyczna, to przynajmniej Joanna-postać filmowa, szalona istotnie była. Nie jednak w tym sensie, który stawia znak równości między słowami „szaleństwo” a „obłęd”. Co chyba jednak jeszcze ważniejsze biorąc pod uwagę kanon dramatu matrymonialnego, gdzie widz zwykle sympatyzuje ze zdradzaną i upokarzaną – odniosłam wrażenie, że tak prawdę mówiąc, nijak z nią sympatyzować nie jestem w stanie. Po tylu seansach przepełnionych współczuciem dla wzgardzonych małżonek było to naprawdę zaskakujące odkrycie.


Trzeba wyglądać.
 
Joanna jest nie tylko zazdrosna. Zanim jeszcze zazdrosną się stanie (czytaj: zanim nie nakryje Filipa w sytuacji jednoznacznej z inną panią) dąży do absolutnego ubezwłasnowolnienia swojego małżonka. Nie, nie w tym sensie, w jakim kobiety ze świecznika zwykły to czasami czynić – w sensie manipulowania swoją drugą połową powiedzmy na arenie politycznej, czy chociażby w obrębie gospodarstwa domowego. Powiedzmy sobie wprost – nasza droga bohaterka jest non-stop rozochocona. Filip, początkowo zachwycony, stopniowo staje się po prostu zdumionym, a z czasem coraz częściej zażenowanym. A widz wraz z nim i prawie zaczyna mu współczuć, chociaż jest on w gruncie rzeczy beznadziejnym bawidamkiem i beznadziejnym aspirującym władcą. Aspiracje prowadzą zresztą do spisku mającego na celu przechwycenie korony Kastylii, z pominięciem Joanny, którą całe rodzime lobby Filipa uznaje zgodnie za obłąkaną, w przeciwieństwie do wiernego jej stronnictwa kastylijskiego. Pierwszy seans: byłam oburzona! Nie dość, że zdradza ją łażąc do burdelu (mało imponujące, to sami przyznacie), to jeszcze zdradza politycznie! Trzeci seans: przestałam się dziwić. Chociaż na miejscu biednych Kastylijczyków, widzących obie opcje i obie możliwości, chyba bym ręce załamywała z rozpaczy. Nasza filmowa Joanna spędza bowiem czas dwojako: albo snuje intrygi mające na celu odkrycie innych intryg, mających na celu zakamuflowanie pozamałżeńskich swawoli Filipa, albo czyni małżonkowi wymówki, w dużej mierze słuszne, ale na Boga, w jakiej ona formie to robi… I tu dochodzimy do momentu, w którym muszę przyznać, że czasami nie wiem, jak należałoby naszą Juanę ujmować i w jaki sposób rekomendować.

Na początku było miło. W dniu ślubu - Filip jeszcze zapatrzony.
 
Film jako kostium broni się moim zdaniem bardzo dobrze. Budżet był średni, ale co trzeba było zrobić – to zrobiono. Wizualnie jest dobrze, dekoracje bardziej proste i skuteczne niż wyszukane i spektakularne (czyli tak jak lubię). Podobnie kostiumy. Aktorsko film też się broni, bywa, że drugi plan jest nieco drewniany i zastygły, ale jeśli na ekranie przez większość czasu gości Pilar López de Ayala, naprawdę dobra w roli Joanny, przestaje się na to zwracać uwagę – sama jest taka intensywna. Filmowego Filipa (w tej roli Daniele Liotti) będę chyba pamiętać do końca życia, nie tyle nawet ze względu na walory aktorskie (powiedziałabym – bez fajerwerków, ale sam portret niezbyt lotnego, w gruncie rzeczy dość nieporadnego, próbującego zgrywać twardziela, wychuchanego książątka – przekonujący), co na fakt, że… prędzej mógłby uchodzić za rodzonego syna Maksymiliana niż jego prawdziwy syn. Nie zaryzykuję może stwierdzenia, że ‘skóra zdjęta’, ale naprawdę coś jest na rzeczy. Małe, a cieszy.

Wszystko gra, no to w czym problem? W tym, że ta historia jest tak specyficzna, że momentami aż groteskowa. Unosi się delikatny posmak telenoweli. Język hiszpański bynajmniej nie pomaga… Czego tu nie ma. Poza standardami w rodzaju ‘przydybanych’ jest jeszcze wzajemne okładanie się po twarzy, po czym – padnięcie w ramiona (tzn. Joanna pada, Filip wygląda, jakby coś dziwnego się do niego przykleiło), całe bogactwo odmian niewieściej tyrady spod znaku ‘ty już mnie nie kochasz’, finezyjne próby wzbudzania zazdrości… Rzeczą naprawdę zabawną, ale w sposób nie wywołujący pobłażliwego uśmieszku, tylko naprawdę kapitalny, są filipowe reakcje na wyrzuty małżonki. W wielu przypadkach ma on dla niej jedną odpowiedź. ‘Jesteś szalona’. Och, obejrzyjcie to koniecznie – jak ona się miota, jak prycha, jak syczy i słyszy tylko to zdegustowane ‘Estas loca…’. Wyobrażam to sobie u państwa Kowalskich. Ona: że on się obija, śmieci nie wyrzuca, leży na kanapie i ma pretensje, że zupa była za słona… ‘Jesteś szalona’ – słyszy. W tle śpiewa Shakira.

Jeśli jesteście w stanie strawić to wszystko, co wymienia powyższy akapit – oglądajcie bez obaw. Naprawdę jest to jeden z najbardziej oryginalnych ‘dramatów matrymonialnych’ w kostiumie, jakie widziałam. Poza romansidłowymi michałkami – momentami naprawdę wartościowy. Przypomina mi się scena, w której lud kastylijski manifestuje swoje przywiązanie do Joanny w momencie, kiedy już prawie odsunięto ją od tronu. Bardzo soczyste.
 
Lud stanął murem. Dobre i to.
Poza tym – zawsze warto poznać rodziców ich bez porównania sławniejszych latorośli – Karola V i Ferdynanda I, dwóch kolejnych dzierżycieli tytułu cesarzy Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Pokazana w filmie scena narodzin tego pierwszego, to zresztą doskonały poradnik pod tytułem ‘co robić, kiedy nagle zacznie się poród’. Widzicie – (bez ironii) tyle zalet!

Na koniec trailer, niezbyt zachęcający, ale pomocny w obliczu braku dobrych zdjęć:

środa, 6 lutego 2013

Nieboszczyk pod parkingiem: nowa/stara twarz monarchy i jego wielki come-back


Pamiętacie to jeszcze?

 
 
Kto w przeciągu ostatnich dwóch dni w miarę wnikliwie przyglądał się temu, co prezentują serwisy informacyjne, ten już zapewne wie o co (a raczej o kogo) chodzi. W domu mym rodzinnym wiadomości ogląda się kilka razy dziennie, na różnych kanałach, w przerwach przełączając się na TVN24. Zaatakowana z każdej strony tym doniosłym wydarzeniem, które mnie zresztą szczerze wzruszyło, postanowiłam za pośrednictwem swojego skromnego bloga włączyć się w medialną burzę, która przetoczyła się z hukiem gromu przez Brytanię, a i u nas widać było pojedyncze błyskawice.

Poznajcie Ryszarda.

 
Ryszard III zrekonstruowany. Podoba się?
 
Wiem oczywiście, że wszyscy Rysia z Trójką znacie i teoretycznie ponownie poznawać nie musicie. Cóż, świat też znał, ale dopiero teraz poznał niejako… hm… Osobiście.


Pochówek w Leicester
 
Pogłoska o tym, że go znaleźli, gruchnęła już jakiś czas temu. Trzeba było jednak czekać na potwierdzenie. No i mamy. Po przebadaniu typowanych na ryszardowe szczątków, zespół specjalistów stwierdził, że „ponad wszelką wątpliwość” są to resztki ziemskiej powłoki wielkiego przegranego Wojny Dwóch Róż, krótko panującego (1483-1485), pokonanego przez Henryka VII Tudora i przez stulecia borykającego się z wytworzonym przez politycznych oponentów czarnym PR-em angielskiego monarchy, znanego szerzej jako Ryszard III, którym w czasach jeszcze nie tak bardzo odległych straszono niegrzeczne dzieci. Ponownie odsyłam do niezastąpionej w tym momencie piosenki z Horrible Histories.

 
Wygląda na to, że po kilku stuleciach wylewania nań pomyj, które XX wiek zaczął jako-tako zdejmować, Rysio może teraz liczyć na swoje pięć (a może i więcej) minut sławy i na wizerunkowy powrót do normalności.

Szczery uśmiech Ryszarda
 
Rzeczony szkielet znaleziono we wrześniu 2012 w Leicester na... parkingu samochodowym. Właściwie pod nim. Średnio sympatycznie, już słyszę ten pogardliwy śmieszek Henryka VII… Wcześniej na tym miejscu znajdował się kościół franciszkanów. Celem porównania DNA znalezionego nieboszczyka pobrano materiał genetyczny od pana Michaela Ibsena, Kanadyjczyka mieszkającego w Londynie, który jest – uwaga – pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra („pra” 17 razy) wnukiem matki Ryszarda. Pokrewieństwo obu panów potwierdziło się. Współczesnego nam krewniaka okrytego niesławą władcy namierzył autor książki The Last Days of Richard III, dr John Ashdown-Hill, któremu zawdzięcza się również wyśledzenie miejsca pochówku Ryszarda. Przy okazji upublicznienia wyników badań DNA dr Ashdown-Hill stwierdził zresztą, że i bez nich można było mieć niemal stuprocentową pewność co do tożsamości nieboszczyka, wszystko bowiem pasowało: „płeć, właściwy wiek, właściwa epoka, właściwa warstwa społeczna, znaleziony we właściwym miejscu, lewe ramię niżej niż prawe, ślady okrutnej, gwałtownej śmierci, ślady brutalnego traktowania już po niej” no i oczywiście – podobieństwo fizyczne względem zachowanego materiału ikonograficznego (choć też przyczernionego nieżyczliwą propagandą), co stało się wyraźnie widoczne po dokonaniu rekonstrukcji twarzy. Tak miał zatem wyglądać Ryszard, lat 33, przed bitwą pod Bosworth. Wolimy nie wiedzieć, jak wyglądał po niej.




 
Oczki głęboko osadzone i solidna szczęka.
 
pośmiertny portret Ryszarda, ok. 1520?, Society of Anitquaries

wizerunek z National Portrait Gallery, koniec XVw.?
 

(Szczególnie zainteresowanym tematem proponuję przejrzeć zasoby multimediów, które prezentuje Uniwersytet w Leicester. Miłego oglądania.)

Przeglądanie krążących po Internecie komentarzy odnośnie ujawnionego wyglądu Ryszarda to prawdziwa rozkosz. Pada mnóstwo słów pochlebnych, jakby wszyscy nagle chcieli mu wynagrodzić ten czas uchodzenia za monstrum (no chyba tylko w wymiarze "zbrodniczych czynów" bo nie wyglądu - zawsze mam ochotę krzyczeć – hola, hola! przecież nawet na tych „monstrualnych”, pośmiernych i przesadzonych portretach wygląda normalnie, tyle że staro i niezbyt urodziwie), padają też mniej chwalebne. Mnie najbardziej urzekło porównanie do lorda Farquaada.
 
 

 
Złośliwcy.
To pewnie przez fryzurę.

 
Jak już jesteśmy przy temacie podobieństwa, nie wypada nie wspomnieć o wizerunku Ryszarda, który (przynajmniej mnie) pierwszy pojawia się w głowie, gdy tylko myśl jakoś w tę stronę zakręci.

 
To spojrzenie!

Sir Laurence Olivier w 1955, czyli klasyczna ekranizacja Ryszarda III Szekspira.

Uwielbiam ten plakat. Po prostu uwielbiam.

Nie pora teraz, by rozwodzić się nad filmowymi wersjami Ryszarda szekspirowskiego, chociaż poza Olivierem grały go takie znamienitości jak Ian McKellen (sir Ian McKellen) – bądź co bądź w okolicznościach wykorzenienia średniowiecza i zamienienia go na lata 30-te XX wieku (zresztą w duchu historical fiction). Krótki przegląd Ryszardów filmowych i scenicznych można zobaczyć tutaj.

Ten nos!


Ta prezencja!


Z Claire Bloom jako Lady Anne

Sir Laurence, który zresztą jako Ryszard nie tylko zagrał ale i się wyreżyserował, jest w tym przypadku totalną Chodzącą Wyrazistością. Pal sześć, że wzmacniającą ryszardowe stereotypy. Sztuka ma swoje prawa, sztuka nie równa się historii.

 
Chyba jednak nie poczułabym potrzeby zasygnalizowania triumfalnego powrotu Ryszarda na usta wszystkich, gdyby nie wczorajsze wydarzenie, gdzie owi „wszyscy” faktycznie mi się objawili, jako… klienci-konkurenci na Amazonie. Ci, którzy robią zakupy na jego brytyjskiej platformie, wiedzą zapewne, że aby zasłużyć na darmową wysyłkę do Polski należy uzbierać zakupy za co najmniej 25 funtów. Znają pewnie ten ból, kiedy się okazuje, że wszystko, czego się akurat potrzebuje, zamyka się w cenie 20 czy 19 funtów, a te pozostałe 5-6 (lub co gorsza – jeszcze mniej) nie bardzo wiadomo na co wydać. Wrzuciwszy wczoraj do koszyka dwie książki, które notabene będą się pewnie nadawały do zaanonsowania tutaj, postanowiłam – z wyżej wyjaśnionych względów – zaopatrzyć się w jakiś dodatkowy, tani łup. Grzebanie w kategorii ‘książki – historia’ już na wstępie dało mi trochę do myślenia, kiedy na wysokich pozycjach w rankingu sprzedaży zaczęło mi majaczyć kilka tytułów mających na okładce pewną znajomą buźkę. Jeśli sprzedaż książek o Ryszardzie III nagle wzrasta o kilkadziesiąt lub kilkaset procent, to wiedz, że coś się dzieje. Pomyślałam sobie, że może włączę się do mainstreamu i też sobie taką pamiątkę z okazji odnalezienia królewskich szczątków sprawię. O święta naiwności! Wczoraj wszystkie, absolutnie wszystkie normalnie dostępne, wydane w ostatnich latach pozycje o Ryszardzie były wyprzedane z magazynu. Podobnie jak książki o Wojnie Dwóch Róż. Trzeba czekać na dostawę z wydawnictwa. Na otarcie łez można się było załapać na świeżutką jeszcze biografię Henryka VII. Bardzo wychwalną i bardzo nagradzaną, więc się skusiłam, chociaż i tu Amazon straszył mnie, że na stanie mają tylko kilka ostatnich sztuk. Jednak jeszcze nie zniknął z półek. Cóż, Heniu, i kto się teraz śmieje?

 
Żeby nie był gołosłowną i oddać imponujące bogactwo ryszardzianej literatury ostatnich lat – oto, co (między innymi!) czytelnik ma do wyboru:

Forpoczta zamieszania: John Ashdown-Hill, The Last Days of Richard III - dla tych, co lubią zaczynać od końca

Anette Carson, Richard III. The Maligned King

David Baldwin, Richard III

Peter Hammond, Richard III and the Bosworth Campaing - dla zorientowanych militarnie

Peter A. Hancock, Richard III and the Murder in the Tower - dla detektywów

Charles Ross, Richard III  - dla fanów prostych okładek

Josephine Wilkinson, Richard: the Young King to Be - dla młodych duchem

Alison Weir, The Princes in the Tower - dla tych, których w ryszardowej aferze najbardziej interesuje los tych dwojga malców

Portret rodzinny, ale z Ryszardem III na okładce: Derek Wilson, The Plantagenets
 
Tych, którzy nie lubią czekać na dostawę z wydawnictwa ani na kuriera wiozącego cenne paczuszki z Anglii, odsyłam na niezawodne Allegro, gdzie jeszcze ciągle dostępny jest Paul Murray Kendall i pamiętne wydanie w serii „Biografie Sławnych Ludzi"...
 
Paul Murray Kendall, Ryszard III - klasyk serii "marmurkowej"
 
...że już nie wspomnę o (nomen omen) „Diabelskim pomiocie” Georga Bidwella, którego na aukcjach również zatrzęsienie. Jak widać – Polak aż tak się nie przejął, bo i monarcha cudzy.
 
Diabelski Pomiot Bidwella - wydanie z 1981 r...

... i kieszonkowa edycja z 2005.
 
Oby więcej takich powrotów po latach! Bohaterowi dzisiejszego posta życzymy owocnego "after ages". Na początku 2014 roku ma ponoć zostać z pompą pochowany w katedrze w Leicester. A ja już czekam na serial pod tytułem „Ryszard III: prawdziwa historia”. Lub coś w tym rodzaju.

poniedziałek, 4 lutego 2013

Wystawienniczy hit sezonu? "Europa Jagellonica" w słowach i zdjęciach kilku.

Post ten obiecałam jakiś czas temu i słowa dotrzymuję, mimo że z przyczyn ode mnie niezależnych nie udało mi się zobaczyć rzeczonej wystawy osobiście. Ach, taki cios od losu. Porównywalny trochę do niebytności np. na zeszłorocznym wczesnym Dürerze w Norymberdze. No ale w tamtym przypadku o wybraniu się w ogóle nie było mowy (wiadomo - cienkie, wakacyjne finanse). W tym wyjazd musiałam odwołać w ostatniej chwili. Ale od czego są (współdzielące średniowieczne miłostki) koleżanki!
 
Zanim jednak o koleżance, kilka słów wprowadzenia dla tych, którzy z hypem zaistniałym wokół wystawy jakoś się rozminęli.
 
"Europa Jagellonica 1386–1572. Sztuka i kultura w Europie Środkowej za panowania Jagiellonów" po pierwsze jest przedsięwzięciem polsko-czesko-niemieckim (przynajmniej zasadniczo - jak się okazuje w roli "wypożyczalni" wystąpiły instytucje z kilku innych państw europejskich). Piszę "jest", bo mimo że warszawska odsłona wystawy została zamknięta 27 stycznia, eksponaty (a przynajmniej ich część) pojechały dalej i od marca do czerwca będą wystawione w Poczdamie, w Haus der Brandenburgisch-Preussischen Geschichte. Wcześniej, od czerwca do września 2012, wystawę prezentowano w Kutnej Horze (w Galerie Středočeského kraje). To po drugie. Po trzecie - organizatorzy cel postawili przed sobą ambitny, bo zawsze za taki uchodzić musi próba skonstruowania wystawy przekrojowej, która za pośrednictwem dzieł sztuki i rzemiosła artystycznego ma na celu uczytelnienie całej mgławicy zjawisk ("zagadnień o tematyce społecznej, gospodarczej, politycznej, artystycznej") daną epokę tworzących. W tym przypadku ramy chronologiczne wyznaczyły: koronacja Władysława Jagiełły w 1386 roku oraz śmierć Zygmunta Augusta w 1572 roku. Po czwarte - warszawska odsłona "EJ" została rozbita na pół. Trzeba było przejść się z Narodowego do Zamku Królewskiego. Leniuchów uspokajamy, że wystawie wyszło to najwyraźniej na dobre.
 
Pod względem frekwencyjnym ponoć był hit. Imprezy towarzyszące - dość liczne, katalog dobry, a stosunkowo tani, program edukacyjny - przebogaty. Mnie najbardziej żal, że ominęły mnie warsztaty z dawnej kuchni. Nie wiem, co jest ze mną nie tak, ale zawsze najbardziej nęci mnie oferta 'dla dzieci', opcjonalnie 'dla rodzin'. To już jednak inna historia.
 
Były oczywiście warsztatowe Cranachy. Był Kulmbach. I pewien absolutnie kładący mnie na łopatki, zgrabny kościotrup o gibkiej kibici. Ten oto, poniżej:
 
monogramista IW, epitafium z kościoła oo. Augustianów w Pšovku koło Mielnika, 1530; fot. E.K.
 
 
O tym, czy w istocie było warto - opowie Ewelina, której w tym momencie bardzo dziękuję za popełnienie na moją wyraźną prośbę ;) tych kilku słów odnośnie wystawy i za podzielenie się zbiorem swoich zdjęć, który przeklejam tu dokładnie tak, jakem go dostała. Niniejszym zostawiam Was w dobrych rękach.

PS. Zapomniałam dodać, że zarówno mój wyjazd na wystawę, jak i bytność na niej Eweliny, były związane z działalnością MiŚ-a (nie mylić ze znaną wrocławiakom jadłodajnią), czyli Interdyscyplinarnego Koła Naukowego Miłośników Średniowiecza UWr, gdzie mamy przyjemność zasiadać w zarządzie, a E. nawet przewodniczyć. Jak widać - czasem ruszamy się poza stolicę Dolnego Śląska (a planujemy ruszać się częściej), więc jeśli kogoś z wrocławskich tubylców takie wojaże nęcą, a przy okazji ma ochotę pogadać w szerszym gronie o sprawach średniowiecznych - zachęcamy do kontaktu z nami. Więcej o IKN Miś na naszym blogu.
 
 
fot. E.K.

fot. E.K.

fot. E.K.
 
Wystawa bardzo interesująca, zwłaszcza ze względu na fakt zgromadzenia dużej ilości wybitnych dzieł sztuki późnogotyckiej i renesansowej z kolekcji różnych muzeów europejskich. Nie tylko z Niemiec, Polski i Czech, ale też z Węgier, Austrii, a nawet Anglii. Poza tym wart docenienia jest świetny pomysł współpracy polsko-niemiecko-czeskiej.
 
fot. E.K.

fot. E.K.
Zdecydowanie na plus podział wystawy na dwie różne tematycznie części. W Kutnej Horze całość była zgromadzona w jednym miejscu i w związku z tym można było się zmęczyć natłokiem eksponatów i opisów. W Warszawie natomiast w Muzeum Narodowym przedstawiono poszczególne regiony, którymi władali Jagiellonowie, a także najważniejsze zdobycze cywilizacyjne i tło gospodarcze epoki. Na Zamku Królewskim ukazano zaś samą dynastię i sylwetki władców w porządku chronologicznym oraz dzieła będące wynikiem ich mecenatu. Obejrzenie jednej części w jeden dzień dawało możliwość dokładnego przyjrzenia się zabytkom i przy okazji nie było męczące. Sama oprawa plastyczna wystawy i sposób ekspozycji również były bez zarzutu.
 
fot. E.K.

fot. E.K.

fot. E.K.
 
Wdarły się co prawda pewne techniczne niedociągnięcia, ale nie były one tak znaczące, by przeszkadzać w odbiorze. Otóż, niektóre opisy na ścianach odklejały się, a te w gablotach wyginały pod wpływem wilgoci i niestety nie wyglądało to dobrze. Ponadto pod sam koniec wystawy na Zamku Królewskim nieco zaburzona została chronologia, gdyż najpierw przedstawiono Stefana Batorego i Annę Jagiellonkę, a dopiero potem Zygmunta Augusta. Powodem mogły być względy praktyczne albo po prostu organizatorzy chcieli zakończyć ekspozycję osobą Zygmunta II, który umiera w 1572 roku, ponieważ data ta widnieje w tytule wystawy jako zamykająca epokę „Europy Jagellonici”. Niemiej układ taki mógł być dla przeciętnego widza nieco mylący, a poza tym w przewodniku wszystko jest opisane po kolei, najpierw Zygmunt, potem Anna.
 
fot. E.K.

fot. E.K.
 
Ogólne wrażenie bardzo pozytywne zarówno pod względem merytorycznym, jak i estetycznym. O popularności  „Europy Jagellonici” świadczyły nieprzeciętne tłumy odwiedzających, zwłaszcza na Zamku Królewskim. Dużym zainteresowaniem cieszyły się też wykłady i warsztaty towarzyszące wydarzeniu. Miłym dodatkiem  jest całkiem dobry i ładnie wydany przewodnik po wystawie. (E.K.)
 
fot. E.K.