czwartek, 15 października 2015

Kolonialny offtop: dlaczego wolę Bena Franklina walczącego z demonami od Sama Adamsa z twarzą Bena Barnes'a

Tym przydługim tytułem pozwalam sobie rozpocząć pogadankę, która co prawda średniowiecza i w-n nie dotyczy, ma jednak związek z tym, co tygryski lubią najbardziej, mianowicie kinem kostiumowym. Nie martwcie się zresztą tym, że taki wyjątkowo offtop wywoła tu lawinę czasów minionych różnorakich - w najbliższej przyszłości pisać będę o "Wolf Hall". I wszystko wróci do normy. 

Chciałam jednak na gorąco odnotować parę własnych spostrzeżeń, może nie najwyższej wagi, ale w pewien sposób dla mnie samej nieco zaskakujących. Jak już jakiś czas temu wspominałam - nadrabiam pracowicie zaległości kinowo-telewizyjne w zakresie kostiumówek i tak jakoś wychodzi, że najczęściej oscyluję w granicach osiemnastego i dziewiętnastego wieku. To jest jakiś istny wysyp. Nie przebrnęłam jeszcze przez połowę tego, co sobie zaplanowałam. Wczoraj jednak wcisnęłam w siebie trzy półtoragodzinne odcinki mini-serialu "Sons of Liberty". Rzecz z tego roku, firmowana przez History Channel, która to stacja dała nam m.in. "Wikingów" (o pierwszym sezonie dawno dawno temu pisałam tutaj). Przebiegłe to lisy, panowie i panie z History. Łatwo odnieść wrażenie, że stacja o takiej nazwie nie będzie nam raczej serwować świadomego historical fiction. Wiadomo, jak to jest z tak zwaną historyczną poprawnością, i wiadomo, że jest ona rzeczą nieosiągalną, nie ma co jej zatem w nadmiarze wymagać. Czym innym są jednak pewne odstępstwa od owej poprawności, a czym innym historical fiction - zabawa w "co by było gdyby", czy, co w tym przypadku znajduje szczególne zastosowanie, pisanie historii na nowo, ale tak, żeby zgadzał się wynik. History Channel serwowało nam już różne tego rodzaju sztuczki w przypadku Wikingów, mam jednak wrażenie, że w Sons of Liberty podpucha jest znacznie większa. 


Mamy oto widowisko nadziane "postaciami historycznymi" i "wydarzeniami historycznymi". Cudzysłów jest niezbędny. Rzecz dotyczy początków amerykańskiej rewolucji, więc jeśli zatrzymaliście się na etapie nieśmiertelnego "Patrioty" z Melem Gibsonem w pamiętnej roli (choć są tacy - np. ja - dla których ta przesławna superprodukcja to przede wszystkim Jason Isaacs jako naczelny "zły"), powinniście przyjąć serial ów z pewną uciechą - bo dawno tego nie było. (Prawda jest jednak taka, że owszem, było - m.in. "John Adams" z 2008 - ale jakoś tak mniej hucznie.) Pojawiają się zatem: Samuel i John Adams, Paul Revere, John Hancock, generał Gage oraz - jakżeby inaczej - Ben Franklin, Jurek Washington, w tle parę razy miga Thomas Jefferson... Występuje też "bostońskie picie herbaty", bitwa o Buker Hill i Deklaracja Niepodległości, której fragment jest - o zgrozo - dobitnie odczytywany pod koniec trzeciego odcinka, za akompaniament mając garść wybitnie patetycznych scen typu: żołnierzyna wymahujący flagą, w tle armatnie wybuchy. Kwestią ciekawą pozostaje obsada. Franklin i Washington są podręcznikowi (odpowiednio Dean Norris i Jason O'Mara). John Adams (Henry Thomas) dobrany trafnie, a Paul Revere (Michael Raymond-James) - i dobrany, i zagrany wybornie. Generał Gage na poziomie scenariusza to karykatura - jest możliwie jak najbardziej zły, żeby nikt nie miał wątpliwości. Biedny Marton Csokas, któremu ta wydmuszka przypadła w udziale. W większości pewnie pamiętacie go głównie (a szkoda) jako tolkienowskiego Celeborna (jak ktoś nie pamięta, to niech sobie przypomni słynne "Tell-me-where-is-Gandalf..." w - no wiecie - They're taking the hobbits to Isengard), dla potrzeb tej notki trzeba jednak przywołać udział tego aktora w "Królestwie niebieskim", gdzie wcielał się w Guy'a de Lusignan - tak samo jak filmowy Gage złego, jednowymiarowego, nie szanującego żony itp. itd.. Jakby ta sama rola, tylko szatki inne. Csokas stara się jak może. Poświęcam temu tyle miejsca, bo naprawdę jestem pod wrażeniem, jak stara się przemycić trochę powietrza, tchnąć trochę świeżego oddechu w kreskówkową postać. A jest w tym wszystkim jeszcze jakby na siłę dopchnięty romans (Gage'owi przyprawia się rogi) - bo i romans być musi (tu: Ryan Eggold jako doktor Joseph Warren, chyba pomyślany jako "ten ładny" i "ten szlachetny", których, podobnie jak "tego złego", w żadnej klasycznej kostiumo-fabule zabraknąć nie może).


Mały wtręt w tak zwanym międzyczasie: to nie jest całkowicie zły serial. Przynajmniej do połowy trzeciego odcinka (dopóki patos nie bierze góry), rozpatrując rzecz w kategoriach czysto rozrywkowych, ogląda się to dobrze, momentami - bardzo dobrze. Czuć naprawdę niezły nerw narracji - akcja toczy się wartko, momenty napięcia są odpowiednio dozowane... Czasami ma się jednak wrażenie, że całość powstała jakieś dziesięć, piętnaście lat temu - trąci trochę kostiumową myszką, którą przełamuje m.in. (niestety w sposób nieco żałosny) zupełnie dla mnie niezrozumiałe upodobanie twórców do slow-motion. Gdybym miała jednak wskazać powód, dla którego faktycznie warto przez te cztery i pół godziny przebrnąć, powiedziałabym: Rafe Spall. Przynajmniej jeśli chodzi o kino kostiumowe, zaczynam odnosić wrażenie, że istotnie jest to aktor zdolny uratować imprezę. Z pustego Salomon nie naleje, Rafe - a i owszem. Tu, jako zagubiony, ciaputkowaty, początkowo strasznie naiwny John Hancock absolutnie kradnie show - ile by się koło niego nie kręcił pięknolicy Ben Barnes (o którym zaraz), i tak to on łapie nasze oko (chyba, że jest się niewyczuloną na aktorskie niuanse dwunastolatką). Rafe i talent, i raczej wątpliwą urodę ma po tacie: tym, którzy nie wiedzą/nie skojarzyli, donoszę, że jego ojcem jest Timothy Spall, człowiek, który w kostiumie urobił ręce po pachy (był m.in. Churchillem, Faginem z "Olivera Twista" a ostatnio Williamem Turnerem). Sam Rafe w moim odczuciu uratował filmowe Bractwo Prerafaelitów ("Desperate Romantics") przed utknięciem na aktorskiej mieliźnie, był też naprawdę jedynym w swoim rodzaju Williamem Szekspirem ("Anonimus"). 

Naprawdę trzeba mi wybaczyć kolejne zboczenie z tematu, ale nie mogę przy okazji nie powiedzieć słowa o "Desperate Romantics" - serialu, który jest tak kuriozalny, jak sam jego tytuł. Przede wszystkim - jeśli lubicie/kochacie któregokolwiek z prerafaelitów, a szwankuje u was poczucie humoru: nie oglądajcie tego. Pod żadnym pozorem. Historycy sztuki, nawet ci z poczuciem humoru: oglądajcie na własną odpowiedzialność. W serialątku tym, z roku 2009, chodzi głównie o boje matrymonialne członków Bractwa, które przez jakieś pierwsze dwa odcinki szczerze bawią, problem jednak w tym, że ciągną się w nieskończoność przez cztery kolejne. Oś fabuły stanowią zmagania chłopców z faktem bycia prawiczkiem (naprawdę), lub też - w pojedynczych przypadkach - osobnikiem aseksualnym lub zbytnio rozerotyzowanym. Ha ha, hi hi, hejże hola. Jest nawet trochę gagów. Do tego naprawdę fatalny Aidan Turner (ostatnio słynny jako tytułowy Ross Poldark w innym kostiumie serialowym, nie wspominając już o jego o szalonym występie jako Kili we wszystkich trzech "Hobbitach") jako Dante Gabriel Rossetti, który winien ciągnąć fabułę, a nie pogrążać ją w mule. Pozostali koledzy i koleżanki aktorzy - nie lepsi. Ratują: wspomniany już Spall i - wspaniały jak zawsze - Tom Hollander jako (mocno odbrązowiony) John Ruskin we własnej osobie. Plus Sam Crane jako Fred Walters (postać stworzona na potrzeby serialu - sic!- trochę William Michael Rossetti, trochę Walter Deverell, najbardziej Frederic George Stephens) - wiarygodnie, wręcz wzruszająco ciaputkowaty. Tak czy siak - zalecam ostrożność. I małe dawki. Ja wcisnęłam całość w dwa dni. Był to błąd.

Ale wróćmy do sedna. Czy serial był dobry czy zły w odbiorze - to w tym momencie sprawa drugorzędna. Złapałam się na tym, że najbardziej drażni mnie fakt, iż całość mimo wszystko stara się uchodzić za historycznie poprawną, chociaż sami twórcy przyznali się, że rzecz ma oddawać "ducha" wydarzeń a nie służyć za ilustrację faktów. Krytyka fabuły, jako a-historycznej (miejscami w sposób dość kuriozalny) była ponoć powszechna i miażdżąca. Tak się zastanawiam - czy żeby oddać "ducha" wydarzeń nie można było powołać do życia fikcyjnych postaci i w luźny sposób spleść ich losy z wydarzeniami, które - powiedzmy pompatycznie - zmieniły bieg dziejów? Tak się przecież robi, i w filmie, i w literaturze. Nihil novi. Czy naprawdę potrzebny jest nam Sam Adams (główny bohater serialu) z twarzą Bena Barnes'a, który - abstrahując już od tego, że jak zwykle nie popisuje się bynajmniej zdolnościami aktorskimi (od "Doriana Gray'a" niewiele mu chyba talentu przybyło - mówię to z całą sympatią) - jest w stosunku do historycznego pierwowzoru: a) drastycznie za młody (o jakieś dwadzieścia parę lat), b) zbyt głupi, c) zbyt naiwny, d) zbyt nieokrzesany itp. itd.. Słowem - poza imieniem, z prawdziwym Samuelem Adamsem ma naprawdę niewiele wspólnego. Ponoć można tak wypunktować każdą z postaci o historycznym nazwisku, jakie pojawiają się w "Sons of Liberty". Powstrzymam się - nie jestem w tej materii ekspertem.


Wszystko to ma promować "wiedzę o początkach narodu". Hm. 

W międzyczasie kursowania pomiędzy pełnometrażowymi kostiumami i mini-serialami, oglądam istnego tasiemca (osiemnaście odcinków w drugim sezonie), którego teoretycznie - jako historyk tego i owego - powinnam się wystrzegać; oglądanie grozi mi bowiem zawałem, a w najlepszym razie karnawałem torsji wywołanym nieprawdopodobną ilością pierdół, które twórcom udało się zmieścić w jednym telewizyjnym dziele. Tymczasem oglądam, bawiąc się przednio. I nie, nie dlatego, że coś wyśmiewam. Śmieję się z żartów zamierzonych. Śmieję się, a mój śmiech jest wkalkulowany w sukces tasiemca. 

Z rzeczonej produkcji dowiaduję się, że wszystkie te Washingtony, Frankliny i Jeffersony miały w istocie znacznie większe zmartwienie na głowie, niż kwestię niepodległości Stanów. Otóż stawka toczyła się o być albo nie być całej ludzkości - o to, czy (i kiedy) Apokalipsa zmiecie nas z powierzchni ziemi; o to, jak wiele ciemnych mocy zdoła przeniknąć do naszej szarej rzeczywistości. I - last but not least - jak będą je w stanie wykorzystać Anglicy. Demony jako narzędzie walki z kolonistami? Czemu nie. Wiadomo jednak - masoni potrafią. Problem jest taki, że sprawa walki Dobra i Zła nie ulega łatwo przedawnieniu i przenosi się na czasy nam współczesne. Dlatego mamy tu również motyw podróży w czasie (co nie jest i nigdy nie było łatwe). Mamy też (bardzo swobodną) zabawę motywami wszystkich religii, jakie przyjdą nam do głowy (raz cytujemy Biblię, raz indiańskie zaklęcia, by potem zawalczyć z demoniczną siłą rodem ze starożytnego Dalekiego Wschodu, przy ciągłej obecności starego, dobrego czarownictwa). Słyszymy stukot kopyt koniska, na którym nadciąga Jeździec bez Głowy, a miejscem, w którym całe zło chce wyleźć na powierzchnię naszego świata, jest - tak, tak - Sleepy Hollow.


Oto ja, ze zdumieniem stwierdzam, że wolę cały ten postmodernistyczny bigos, całą tą nieprawdopodobną paplaninę o Apokalipsie, wszystkie skróty i uproszczenia fabuły, w której książki otwierają się zawsze na tej stronie, na której trzeba i gdzie wrota do Czyśćca zamykają się na klucz - tak po prostu. Tu nic nie udaje, nawet przez moment, nawet na mrugnięcie okiem, czegoś, czym nie jest. Jest tylko i wyłącznie rozrywką dla dużych dzieci. Zatem - albo się postarzałam, albo cofnęłam w rozwoju.


W "Sleepy Hollow" (nie porównujcie z filmem Tima Burtona o tym samym tytule, bo to kompletnie inna para kaloszy), mimo jakże poważnej tematyki (zapobieganie Apokalipsie to nie przelewki!) panuje luz, wdzięk i humor. Oczywiście spora to zasługa obsady. Nicole Beharie, jako pani policjant Abbie Mills, która nawet w najbardziej nieprawdopodobnych okolicznościach stara się wszystko racjonalizować, z widocznymi, korzystnymi efektami dla misji zapobieżenia ekspansji Zła. Tom Mison (pamiętacie podpitego pana Bingleya z "Lost in Austen"? to on!), jako Ichabod Crane (który z książkową postacią ma niewiele wspólnego; w ogóle całość z dziewiętnastowiecznym opowiadaniem mało co łączy) - very, very British, czasem heros, czasem chodząca nieporadność. Duet nie do pobicia, którego przygody okraszone są mnogością pobocznych wątków, często, prawem kontrastu - zupełnie przyziemnych (dramaty rodzinne są tu na porządku dziennym). Na początku łapałam się za głowę - co ja oglądam?! To bije na głowę nawet Dana Browna! Tak, tyle że Dan też próbował być serio. Tymczasem coraz częściej bywa tak, że tym, czego wymagam od kostiumowych (w tym wypadku - pół na pół, wymiksowanych ze współczesnością) podniet, jest chwila odmóżdżenia. Polecam - tak, tak! - szczególnie tym, którzy na co dzień pracują z historią. Powtarzam to zresztą od początku pisania tego bloga - więc może moje wnioski nie są wcale nowe, tylko odgrzane.

Na marginesie dodam jeszcze, że na szczęście współczesny widz nie musi wybierać wyłącznie między kostiumem pozytywnie odmóżdżającym a średniakiem z irytującymi aspiracjami. Są jeszcze produkcje w których wszystko - lub niemal wszystko - jest na wysokim poziomie. Choć niekoniecznie na wysoki połysk. O tym niebawem.


sobota, 26 września 2015

Edam z Radameru cz.2: do czego cesarz Maksymilian miał Nosa

No to jestem. Ostatnimi czasy wszechświat robił wszystko, żeby tylko odciągnąć mnie od blogowania. Poświęciłam się walce z rekrutacją na studia doktoranckie (z sukcesem), powrotom do psychodelii i zagadnień okładkowych (też z sukcesem - chyba) oraz licznym próbom sprzedaży jakiegoś obrazu w galerii, w której pracuję (daremnie - zważywszy na to, nie można mnie jednak nazwać Kobietą Sukcesu).

Sama notka, którą niniejszym kładę przed Wasze oczy, powstała już parę tygodni temu (to tylko upiorne wybieranie i wklejanie zdjęć zabiera mi potem tak dużo cennego czasu) - zamieszczam ją tu w niezmienionej formie.



Dzisiaj, w ramach cyklu "Edam z Radameru" (o idei: tutaj) atrakcje zapewnia (i piwo stawia) Maksymilian I Habsburg (1459-1519), z łaski Bożej uświęcony cesarz rzymski, zwany niżej Maksem. Miłej zabawy.

***********************************************************************************



Najbardziej znany portret Maksa: autorstwa Dürera, powstały w roku 1519 - roku śmierci cesarza; Kunsthistorisches Museum Wien
Nasz romans zaczął się nie wiadomo kiedy. 

Są romanse różne; wszyscy je miewamy. Miłości muzyczne, filmowe, sportowe... Jestem skłonna twierdzić, że na każdym poletku naszych zainteresowań uprawiamy odrębne, nie zawsze znowu tak ciche, romanse. 

Jeśli chodzi o historię (i historię sztuki), mogę powiedzieć o sobie jedno: jestem niewierna. Niekoniecznie kochliwa, ale niewierna jak cholera. Ale lubię wracać. Jako ta Lassie. Dlatego niektóre romanse utrzymują się naprawdę długo. To takie zresztą bardziej przyjaźnie niż miłostki. Albo małżeństwa o wysokim stopniu zużycia. W każdym razie, po wielu emocjonujących rejsach w nieznane, po niezbadanych wodach innych epok, innych państw, innych społeczeństw pełnych innych, na swój sposób wspaniałych, mężczyzn i kobiet, dobrze czasem wrócić na stary fotel przed kominkiem (ależ zrobiło się ckliwie), popatrzyć z sympatią na tego, który okupuje mebel naprzeciwko, i stwierdzić: o, stary, nic a nic się przez ten czas nie zmieniłeś.


Dürerowy Maks, wersja rysunkowa, 1518.

Początki romansu zwykle bywają dość wyraźnie uchwytne. "Zaczęło się, kiedy sięgnęłam po książkę taką a taką...". "Ujął mnie tym, jak postąpił w sytuacji takiej a takiej". "Uwielbiam to, że nie znosił małych dzieci, ale kochał kocięta!". Tymczasem ja i Maks - nie wiem, naprawdę nie wiem od kiedy to trwa. Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że musiało się to zacząć jakieś sześć... może siedem lat temu. A może wcześniej? I dlaczego właściwie, dlaczego?

... i jeszcze wersja graficzna; 1518.

Bo nie było tak, że czytając o nim, szczęka mi oklapła (jak to miało miejsce z arcyboskim Machiavellim w gimnazjum). 
Nie ujął mnie cyrkową wręcz brawurą i iście fantazyjną impertynencją (to Jean Lannes, jeden z napoleońskich marszałków). 
Nie przyśnił mi się, jako wyjątkowe ciacho (to Henryk Probus - mówię wam, dziewczyny - też byście się pośliniły). 
Nie wzruszył życiorysem godnym naprawdę dobrej powieści (to Antoine-Jean Gros, jeden z tych, do których wracam jak bumerang).
Udana zrzynka z powyższych, czyli Maks pośmiertny, wersja Lucasa van Leyden; 1520.

No i - rzec prozaiczna - nie powalił aparycją. 
Bądźmy szczerzy - wam też zdarza się na widok dawnych (i to czasem naprawdę dawnych) portretów pomyśleć "ale laska" albo "no ten to przystojny"... 

O co więc chodzi? 
Może trzeba by sprawę ująć tak: dałam się złapać w sidła maksowej charyzmy, która została solidnie podpompowana pięćset lat temu, i najwyraźniej nadal nie straciła wiele na sile swego oddziaływania. 

Bądźmy sprawiedliwi i dodajmy, że nie zrobiono tu czegoś z niczego i że istotnie było co podpompowywać.

Ani młody, ani piękny: Maks wg Joosa van Cleve, 1508 rok - prawdopodobnie powstały w oparciu o wcześniejszy wzierunek, kiedy portretowany faktycznie był jeszcze młody.

Nie znam jego życiorysu na wyrywki. Nie mam na to czasu. Lubię go, ale często jest to lubienie "pomimo" niż "za coś". Acz rozwala mnie to, w jaki sposób potrafił łączyć megalomanię z poczuciem humoru na swój własny temat. Pokazywać pazury, kiedy wszyscy najmniej się tego spodziewali. Jego dziwactwa, które współczesnych doprowadzały do szału (weźmy takich angielskich posłów, których przemowy w czasie audiencji były notorycznie przerywane przez maksowe żartobliwe uwagi na temat gości, kierowane do jego urzędasów - oczywiście po niemiecku; Angole nie rozumieli, dlaczego wszyscy się śmieją, ale wiedzieli, że śmieją się z nich). To, że jego zalety i słabości można stale zamieniać miejscami, w zależności od punktu widzenia. Czy częste zmienianie zdania to zaleta czy wada? Może i czyniła współpracę z Maksem (zwłaszcza na szczeblu międzynarodowym) istnym horrorem, ale czy przez bycie totalnie nieprzewidywalnym nie zwiększał swoich notowań jako Gracz Z Którym Należy Się Liczyć? Nie znoszę tego, w jaki sposób totalnie zmarginalizował swoją żonę numer dwa. Ale wzrusza mnie to, jak długo bolał po śmierci żony numer jeden.

Z małżonką nr 1, Marią Burgundzką; ilustracja (autorstwa Hansa Burgkmaira) z Weisskunig - jednego z dzieł własnych Maksa, ok. 1514-1516.

 Wkurzają jego przechwałki w "autobiografiach". I wiele innych spraw, ale przecież miało być...

Czyżby apetyt nadmiernie dopisywał, mój drogi? Maks utyty; malował Bernhard Strigel, b.d.

... o portretach. 

Wszyscy piszą, że Maks był brzydki, w najlepszym razie charakterystyczny albo specyficzny. Że to ten nos. Dajcie spokój, to nie tylko wina nosa. Spójrzcie na podbródek. Jednak, śmiem twierdzić, miłościwie nam panujący cesarz Maksymilian Pierwszy nie był brzydki tak po prostu. On był brzydki brzydotą majestatyczną. Taką, z którą należy obnosić się co najmniej tak samo, a nawet i bardziej, jak z nadzwyczajną urodą. I wiecie co jest najlepsze? 

Że Maks dokładnie to właśnie robił.

W zbroi czy w cywilu - najsłynniejszy nos epoki widać tak czy siak; Hans Burgkmair, 1508.
Nie wiem, czy to on sam, czy ktoś z jego otoczenia pierwszy zauważył, że na takiej facjacie można zbić nieprzeciętny kapitał. Profil, którego się nie zapomina. Rzymski! Orli nos! Szybko połapano się w cesarskich skojarzeniach, jeszcze lata przed tym, zanim nominalne, maksowe cesarzowanie doszło w ogóle do skutku. Charakterystyczne nosisko zaczęło pojawiać się wszędzie. Na drukach okolicznościowych. W książkach - szczególnie tych autorstwa samego głównego zainteresowanego. Na malarskich portretach. I ich kopiach. I kopiach tych kopii.

Seryjne Maksy Bernharda Strigla (lub jemu przypisywane) z lat 1496-1508. Znajdź dziesięć szczegółów...
Na medalach. Maksy rozpełzły się po świecie niemieckojęzycznym. Gdyby główny zainteresowany pożył dłużej i gdyby nie horrendalnie popularni: Erazm (o którym wcześniej) i Luter (o którym później), można by go uznać za najpopularniejszą gębę epoki. 

Patrzcie i uczcie się wszyscy - tak się zamienia wady w zalety. Coś, w czym ten facet z orlim nochalem był naprawdę świetny.

O piękności! Wielki Łuk Triumfalny Maksa, a zarazem triumf nowego medium - druku; Dürer, Altdorfer, Kölderer i inni, 1515.

Tak Wielki Łuk wygląda w przybliżeniu. Wypatrywanie szczegółów zapewnia rozrywkę na godziny, żeby nie powiedzieć - na dni całe.

Zresztą - pod wieloma względami można go uznać za ojca nowożytnej propagandy wizualnej. Udało mu się wywołać w północnej Europie modę na rzeczy takie jak pochody i łuki triumfalne, znane co prawda w Italii, ale dopiero przez zabójczy mariaż osoby panującego z jego artystami (Dürer, Altdorfer - żeby wymienić najważniejszych) podniesione do rangi elementów niemal obligatoryjnych w obrazowej otoczce każdego panującego.

Fragment jednej z wersji Pochodu Triumfalnego (tu akurat wersja Dürera) - Wielki Wóz cesarza Maksa.

Jeśli macie wątpliwości co do tego, czy bohater dzisiejszego posta faktycznie brał czynny udział w projektowaniu swojego - nie bójmy się tego wyrażenia - wizerunku medialnego, spieszę donieść, że miał on w zwyczaju nadzorować wydania swoich dzieł i innych prac tworzonych ku jego chwale i zadowoleniu - zachowane są m.in. przykłady miniatur wykreślonych zamaszyście ręką własną pana Maksymiliana. Do kwestii swoich podobizn miewał stosunek dość luźny: ironizował, że powinien zatrudniać każdego, nawet najmarniejszego malarzynę, jeśli tylko potrafi on namalować - no zgadnijcie co? Wielkie, orle nosisko.

Tak, to jest jedna z tych osób już dawno w proch obróconych, z którymi naprawdę chciałabym porozmawiać.
Nasz romans zaczął się nie wiadomo kiedy, ale nie sądzę, żebym miała się kiedykolwiek nim znudzić, never ever.

(Na koniec, w kontekście moich obecnych badań, mały bonus: dwa wiersze Hansa Sachsa, szesnastowiecznego niemieckiego poety o cudownym poczuciu humoru - opowieść o Maksie i alchemiku, oraz o Maksie i mistrzu czarnej magii.)

środa, 19 sierpnia 2015

Dramat tacierzyński, czyli jak Dracula (nie)poradził sobie z ojcostwem

Zanim zaprezentuje się tutaj kolejny odcinek z serii "Edam z Radameru" - mały wtręt filmowy. 

Muszę się przyznać, że po pierwsze - w ciągu ostatnich mniej więcej dwóch lat narobiłam sobie horrendalnych zaległości w zakresie kina kostiumowego i kostiumowopodobnego, po drugie - próbuję to teraz w pocie czoła nadrabiać. Idzie mi chyba całkiem nieźle, refleksjami dotyczącymi tego przeglądu pewnie się wkrótce podzielę - zresztą, nie tylko związanymi z kinem oscylującym tematycznie wokół średniowiecza i w-n. Gościnne występy innych epok: na to też musi być czas i miejsce. 

Nadal, jeśli mnie zapytacie, po co to wszystko w siebie wciskam, nie będę w stanie udzielić sensownej odpowiedzi. Bo przecież nie tylko i nie zawsze dla rozrywki, miłego spędzenia czasu, frajdy? Przyzwyczaiłam się już, że kostiumówki zwykle nie wywracają mi światopoglądu na nice (powiedziałam zwykle)  - w poszukiwaniu filmów poruszających naprawdę głębokie pokłady emocji udaję się zwykle w inne rewiry. No więc po co to teraz? Z zasiedzenia? Z potrzeby trzymania ręki na pulsie, skoro tyle lat się ten puls starało wyczuwać, badać? 

Postanowiłam jednak tym razem jako tako się szanować i dla celów poznawczych nie poświęcać swojego czasu rzeczom, co do których już na wstępie czuję, że jedyne co mogą mi przynieść, to śmierć ze zgrozy i/lub śmiechu. Na liście "rzeczy do nadrobienia" nie znajdują się zatem seriale dla nastolatków, w stosunku do których nawet określenie "historical fiction" wydaje się zaledwie subtelnie muskać istotę rzeczy (może lepiej pasowałby jakiś oksymoron w rodzaju "historical fantasy"?). Nie ma tam również filmowych wariacji na temat znanych i lubianych wydarzeń biblijnych, choćby nie wiem jak bardzo szacowną legitymowałyby się obsadą (sorry, Russell, ale "Noe" nie przejdzie). 

Nadal jednak oglądam niektóre gnioty i gniotki. Na przykład kolejną wariację na temat Draculi, dumnie zatytułowaną "Dracula: Historia nieznana", z roku 2014. Dobry Boże, nie licząc ostatnich dwóch minut filmu, całość rozgrywa się przecież w rzeczywistości pseudo-piętnastowiecznej. W Piętnastym. W moim Piętnastym. To siadłam i obejrzałam (chociaż wiedziałam, że zasadniczo czegokolwiek podobnego Piętnastego nie uświadczę).



Ależ mnie ten film ubawił. Nie zrozumcie mnie źle. Wizualnie to nawet ładne, taki kinowy cukierek. Efekty specjalne, które dają radę, Transylwania, która wygląda jak Śródziemie. Scenariusz mdły jak przysłowiowe flaki. Nie bardzo wiem, po co takie filmy kręcić. Bo przecież nie po to, żeby pokazać "nieznaną" historię pana Vlada Palownika alias Draculi? "Nieznaną" historią byłaby może próba dogrzebania się do - jak to mówią ludzie uczeni, a nawet ci występujący w mediach - faktów autentycznych i zrobienie historycznego (historyzującego) filmidła, bo przecież każda fantastyczna opowiastka na ten temat okazuje się być "nieznana", o ile tylko odbiega od Stokera. A że temat się nas trzyma jak rzep psiego ogona... Nie martwcie się jednak, w odwrocie jest też kolejna wariacja na temat "Frankensteina". 

Złośliwości na bok, wróćmy do meritum. Zatem - po co było to kręcić, poza oczywistymi powodami, takimi jak zarobienie pieniędzy (swoją drogą - ciekawe, czy zarobiono ile chciano; jakoś w to wątpię)? Myślałam nad tym i nagle wymyśliłam. 

To jest film propagandowy, a konkretnie promujący ojcostwo. Film o rozterkach tacierzyństwa.

Okazuje się bowiem, że wszystko, ten wampiryzm, te stulecia udręki, to przez te dzieciaki, moi mili. Wszystko. Mieliśmy już próby wybielania Draculi miłością do kobiety (jak powiada literatura, a potwierdza kino - nie ma takiej zbrodni, której amor do niewiasty by nie zmył), teraz idziemy krok dalej. Pozwólcie, że swoim kulawym, niedorastającym dziejopisom do pięt językiem, opowiem. 

(Uwaga, będą spoilery, ale naprawdę wiele nie stracicie.)



Oto nasz Vlad, czyli tym razem Luke Evans, o którym nie można już powiedzieć, że staje się etatowcem kostiumówek - o nie, on już się nim w zupełności stał, niepostrzeżenie (jego CV zawiera wszystko, od sandałów - "Starcie Tytanów", "Immortals", przez rajtuzy - "Robin Hood" z 2010, po płaszcz i szpadę - "Trzej muszkieterowie"; "Hobbita" już nawet pominę, ale wspomnę za to, że powraca niebawem w kostiumie bajkowym, w "Pięknej i Bestii" mianowicie). Zdążyliśmy zatem zauważyć, że w kostiumach mu wyjątkowo do twarzy. Taki oto Vlad, po przejściu w dziectwie tureckiego szkolenia na maszynkę do zabijania i zyskania sobie sławy Niemożebnie Groźnego Nie Do Pokonania Strasznego Że Ach Wojownika (w tym momencie zastanawiacie się, kto wpadł na pomysł, żeby grał go akurat Luke?), powraca do ojczyzny, pokój zaprowadza, żonę (blondynkę) bierze (etat, etat - Philippa ze "Świata bez końca", czyli Sarah Gadon - bardzo, bardzo topornie tu grająca), szacunek zyskuje, oraz, co najważniejsze - syna płodzi (o zasadzeniu drzewa nic nie wiadomo). 



Syn, z twarzą Rickona Starka z "Gry o tron" (Art Parkinson), lat dziesięć, to dziecko wrażliwe, żeby nie powiedzieć - rozmemłane. Nie wierzycie, że to wyszło z draculowych lędźwi. A może to wina braku tureckiego szkolenia. Oto jednak nadarza się okazja. Turek, za cenę utrzymania pokoju, żąda od naszego Vlada tysiąca młodzianków, coby szkolić ich i rzucić na przedpola Europy, a najlepiej od razu na Wiedeń. W świcie sułtana znajduje się już zresztą sporo takich, przed laty zagarniętych, północnych dzieciaków. Żeby widz mógł ich łatwiej odróżnić od Turków właściwych, Turcy asymilowani są blondynami. Wśród nich - nasz Jakub Gierszał. Naprawdę. Myślałam, że się przywidziałam, ale to naprawdę on! Synek Vlada truchleje ze strachu, że i jego poślą. Co robi tata ("Co powie tata...")? Jedzie do sułtana, bo przecież kiedyś "byli jak bracia". Święta naiwności. My tymczasem spodziewamy się ogoś, kto wreszcie jako ten modelowy piętnastowieczny Turek będzie wyglądał, aż tu nagle objawia nam się nie kto inny, niż Dominic Cooper (Dominic Cooper!) we własnej osobie, mówiący ze śmiesznym akcentem, żeby było bardziej turecko (nie on jeden zresztą takie językowe wygibasy w filmie uskutecznia). 




Mehmed-Dominic ("Księżna", ale chce się dodać, że również "Mamma mia!") nie jest skory do obniżenia liczby wymaganych rekrutów, a w przypływie dobrego humoru nakazuje do nich doliczyć jeszcze draculowego synka. Ot, taki sukinsyn, Schwarz-charakter. Dzieci porywa. Tadam. 

I tu zaczynają się właściwe dramaty i rozpacze tacierzyństwa. 

Żona ma pretensje. Syn się boi, ale stara się zaimponować tacie. Tata myśli, aż wymyśli. W celu ocalenia potomka (bynajmniej nie w celu ocalenia wszystkich przeznaczonych Turkom chłopców - mam wrażenie, że jest to dość dobitnie podkreślane, żeby nikt nie miał wątpliwości) robi m.in. rzeczy takie jak: 
- wdrapywanie się w pełnej zbroi (!) do jaskini na szczycie góry (płaszcz malowniczo mu przy tym powiewa), celem skumania się z tajemniczym wampirem, którym okazuje się być Charles Dance, 
- samodzielne pokonanie hord wrogich żołnierzy, za pomocą pięści i roju nietoperzy,
- przeżywanie mąk i katuszy związanych z niemożnością (moralną, nie logistyczną) wypicia krwi ludzkiej,
- ryzykowanie poparzeń słonecznych,
- konflikt - a jakże! - z przedstawicielem Kościoła (Paul Kaye, czyli pamiętny Thoros z Myr z GoT),
- poświęcenie życia żony (biedna Sarah Gadon, marne jej losy w tych koistumówkach), 
- powołanie do życia (egzystencji?) zgrai wampirów, z którą potem nie wie co zrobić, a która ma wielką chrapkę na jego synalka - bo to jedyny żywy człowiek na przestrzeni wielu mil... 

I tak dalej. Towarzyszą temu ciągłe deklaracje pana Vlada vel D., tłumaczącego się ze swojego nowo nabytego wampiryzmu: "Zrobiłem to dla was. Dla naszego syna". Nasz syn, mój syn - to najczęściej wypowiadane słowa. Samemu dziecku troskliwi rodzice starają się - o ironio - oszczędzić potworności. Matka co rusz woła "Nie patrz!", każe odprowadzać małolata do komnaty, żeby przypadkiem ni kropelki krwi (tak, tak) nie widział. Idź, kochanie, pobaw się, tata w tym czasie rozpruje trochę gardeł, a potem pobawimy się klockami. Po pół godziny człowiek sam ma dzieciaka na tyle dosyć, że gdyby mógł, to by błagał: niechże ten szatański Dominic Cooper już go weźmie, nauczy śmiesznego akcentu, niechże zacznie się coś dziać, niech już zniknie ta mina zatroskanego ojca (Vlad jest wrażliwy i nawet łzę uronić potrafi!), niechże będzie niespodzianka jakaś, niech włos stanie dęba, w końcu to Dracula, heloł! Dziecko na potworności i tak się napatrzy, na nic rodzicielska ochronka. A my wraz z nim. 

A potem wszyscy żyli długo i mniej lub bardziej szczęśliwie. Tak długo, że spotykamy ich w czasach współczesnych (ostatnie dwie minuty) - matko jedyna, czy teraz wszystko musi się kończyć tak, żeby sugerować sequel?! 

Nie jestem fanką wampirzych klimatów. Seriale omijałam. W "Tylko kochankowie przeżyją" najbardziej podobał mi się soundtrack. "O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu" mnie rozczarowało (choć wizualnie świetne). U Coppoli zawsze uwierał mnie Gary Oldman (może grzeszę). I tak dalej. A tu? Tu, to nawet wampirzego klimatu nie ma. W ogóle, żadnego klimatu, poza oparami tacierzyństwa. Zęby nie wystarczą. 

Ciekawe, kto z piętnastowiecznych stoi jako następny w kolejce do opowiedzenia swojej "historii nieznanej"? Leonardo ma swój serial, Vlad film. Ostatecznie nawet do bólu znani okazują się być nieznani (vide "Wolf Hall" i otoczenie Henryka VIII - acz grzechem to w tym kontekście zestawiać). 

Proponuję np. dzieło sztuki filmowej poświęcone bitwie pod Grunwaldem, którą tak zwani "nasi" wygrywają dzięki temu, że Litwini wzywają na pomoc pogańskie bożki, rozpętujące istne piekło wirujących szyszek, maszerujących sosen i agresywnego igliwia.
Czujecie?

niedziela, 26 lipca 2015

Edam z Radameru cz. 1: wiele twarzy jednego Erazma

Kiedyś, w efekcie śmichów-chichów (Ewelino, pozdrawiam) jakie wynikły w czasie pewnych zajęć na uczelni, powiłam na szybko takie oto graficzne dziecię: 



Dawno, dawno temu, wspominałam wam może o tym, że uwielbiam portrety. Często moja znajomość z takim czy innym, nieżyjącym od setek lat człowiekiem, zaczynała się właśnie od wymiany spojrzeń. Zaintrygowana wykrojem powieki, kształtem brody, sposobem wygięcia kołnierzyka albo nadspodziewaną pulchnością policzków, starałam się dowiedzieć więcej. 

Przypatrywanie się obcym twarzom (choć niektóre z nich stawały się z biegiem czasu bliskie i znajome) jest w ogóle zajęciem dość zabawnym i wesołym. Bawić może wiele - sztucznie napuszona poza, idiotyczny lok nad czołem, podobieństwo do sąsiada albo znanego aktora... Jedno jest niezmienne - wszystkie te wizerunki zdecydowanie wpływają na sposób, w jaki dzisiaj postrzegamy (nie tylko w sensie wizualnym) daną postać. Truizm. Ale niektórzy tylko w ten sposób mają szansę zaistnieć w tym całym after ages. Bo kiedyś zamówili sobie portret, i ten portret jakimś cudem przetrwał. 

Były jednak twarze wszechobecne i to od nich chciałabym zacząć coś, co mam nadzieję stanie się na poły żartobliwym cyklem postów poświęconych portretom osobistości "mojego" okresu, czyli ogólnie rzecz biorąc, XV i XVI wieku. Na pierwszy ogień idzie Erazm z Rotterdamu, którego portrety wydają się czasem stanowić wręcz osobny gatunek. Przede wszystkim jednak wszechobecność własnej twarzy w ówczesnych "mediach" (grafika ulotna i książkowa) stanowiła nie lada problem dla samego portretowanego.

Ach, Erazm. Stara znajomość, w pewnym momencie nawet całkiem zażyła - poświęciłam mu cały, bity rozdział mojego Eposu (znanego gdzie indziej jako praca magisterska), mimo tego mój stosunek do tej przesławnej postaci zawsze pozostaje lekko podszyty ironią, na co pewnie już nic nie poradzę. Owszem, bywa, że mu przyklaskuję i że trzymamy sztamę (np. kiedy opowiada się za reformą, ale nie za reformacją), bywa, że czytając o jego życiowych niepowodzeniach stwierdzam - ot, nic co ludzkie nie jest nam obce (casus mocno dwuznacznych, "romansowych" listów Erazma do kolegi z czasów klasztornych,różnie interpretowanych, ale mimo tych interpretacji ciągle równie mocno dwuznacznych). Bywa też tak (często), że po prostu ręce mi opadają i jakoś nie mogę traktować tego pana do końca serio. Pomijam kwestie typu "bo wielkim myślicielem był" - jeśli siedzę w jakimś okresie odpowiednio długo, zaczynam sobie wyrabiać kompletnie subiektywne, czasami wręcz arbitralne opinie odnośnie wielu różnych ludzi epoki; stają się oni czymś bliższym, niż tylko kilkoma suchymi datami znaczącymi narodziny i zgony. Sympatie i antypatie. Czasem nie podoba mi się czyjś wyraz twarzy na portretach. Czasem razi mnie stosunek do męża lub żony. Sposób załatwiania interesów. Czasem lubię za coś, czasem pomimo czegoś. Często - bez wyraźnych powodów. Mam prawo, nie sądzę, żebym kogokolwiek w ten sposób krzywdziła (zresztą - sami też tak robicie, prawda?). Jednych tak zwyczajnie i po ludzku lubię, innych nie. Erazma ani lubię, ani nie lubię - istnieje też taka możliwość.  W jego przypadku mam ochotę po prostu gromko zakrzyknąć, choć to nic nie zmieni, bo krzyk nie poniesie się pięćset lat wstecz: chłopie - ogarnij się!

Wtedy, kiedy odkładane przez lata pieniądze w głupi sposób traci na kontroli celnej, opuszczając Anglię. Kiedy w młodości tak się maże przed tym kolegą od listów, Servatiusem. Kiedy w niektórych pismach tak się kryguje, po stokroć tłumaczy i mruga oczkiem - że niby on tak, ale z drugiej strony tak... Wtedy, kiedy bywa przewrażliwiony. Wtedy, kiedy kwituje jeden z prezentów od naszego wrocławskiego biskupa, Jana Turzona - futrzaną czapę - komentarzem: ech, niemodne (widać we Wrocławiu się nie znali). Kiedy tak strasznie przejmuje się opiniami innych. Kiedy podejrzewam go o narcyzm. Kiedy tak bardzo przejmuje się swoim wyglądem - co skłania mnie to napisania tej notki.

Zawsze wtedy, coś we mnie krzyczy - Erazm, do licha, ogarnijże się!

Kwestia wyglądu Erazma (zwanego pieszczotliwie Erkiem) interesuje mnie bardzo, bo jako historyka sztuki interesują mnie jego portrety, zwłaszcza w aspekcie - nazwijmy to - proto-celebryctwa. Erazm był jedną z pierwszych osób, których wizerunki trafiły pod strzechy w ilościach naprawdę masowych - wszystko rzecz jasna dzięki popularyzacji druku. Można było mieć Erazma nad łóżkiem. Mógł spoglądać na ciebie, kiedy męczyłeś się nad jakimś łacińskim przekładem. Ciągle tam wisiał, tam, w jadalni, w której popisywałeś się przed współbiesiadnikami znajomością Adagiów. Jego czujne oko szpiegowało cię, kiedy połykałeś jego bestsellery, sprawdzało, czy i w jaki sposób śmiejesz się czytając Pochwałę głupoty.

Co na to sam główny zainteresowany?

Jak pisał Huizinga, w swojej sędziwej już (1924), klasycznej biografii Erazma, do dzisiaj pozostającej często punktem wyjścia różnych erazmiańskich studiów i wycieczek badawczych,

wstydzenie się samego siebie jest przyczyną, dla której nie lubi [on] własnej twarzy i powodem, dla którego - według własnej jego opowieści - jedynie z trudem daje się namówić przyjaciołom na namalowanie swojego portretu. (...) To głębokie poczucie niezadowolenia podsuwa mu też słowa przypisu do własnego portretu: "Lepszy obraz ukażą wam jego pisma"

Oh, dear. Co pozostaje nam zrobić? Sprawdzić, czy rzeczywiście było aż tak źle. Zgromadziłam trochę różnych Erazmów (w żaden sposób nie wyczerpujących tematu) i myślę sobie, że faktycznie. Było. Niejednokrotnie. 

Quentin Massys (Metsys), Erazm z Rotterdamu, 1517; źródło: wga.hu

Tu Erazm wczesny, z 1517 roku. Prezent dla Thomasa More'a, stanowił część dyptyku (po drugiej stronie widniał inny przyjaciel Erazma, Peter Gilles). Mamy tu do czynienia głównie z bardzo, bardzo wyrazistą kością policzkową. Prawie Mads Mikkelsen. Prawie. 


Quentin Massys (Metsys), medal z wizerunkiem Erazma, 1516; źródło: wga.hu

Słynny medal projektu Massysa. Do kompletu biret + mega-kość policzkowa dochodzi jeszcze długi nos. Tu jeszcze całkiem zgrabny, ale poczekajcie...

nieznany artysta flamandzki, medal z wizerunkiem Erazma, 1531; źródło: wga.hu

Tadam! Medal niewątpliwie wzorowany na projekcie Massysa. Z nosem Erazma stało się coś niedobrego. Bardzo niedobrego. 

Albrecht Dürer, Erazm z Rotterdamu, 1520; źródło: wga.hu

A to już Dürer. Chcę mu, podobnie jak w wielu innych przypadkach, ufać. Mamy Erazma w trzech-czwartych, zupełnie wyględnego, choć z solidną, kwadratową szczęką, czego nie widzieliśmy u Massysa. 

Hans Holbein Mł., Portret Erazma z Rotterdamu, 1523; źródło: wga.hu

Szczęka powraca u Holbeina. To chyba mój ulubiony Erazm - ze wzrokiem nieco nieobecnym, ciepłym, "budyniowym" uśmiechem... 

Hans Holbein Młodszy, Portret Erazma z Rotterdamu, 1523; źródło: wga.hu

Kolejny Holbein i tym razem powrót nosa. Erazm poważny, Erazm skupiony. Erazm, jakiego najchętniej wklejano by do podręczników. Erasmus Magnus. Powściągliwy, w pewien sposób surowy. Mam wrażenie, że ktoś chce nam tu zrobić kawał. 

Albrecht Dürer, Erazm z Rotterdamu, 1526; źródło: wga.hu

Dowód na to, że i największym zdarzają się potknięcia. Koszmarek, który zafundował Erazmowi Albrecht Dürer we własnej osobie. Co się stało z twarzą Erazma? Dlaczego przypomina poobijany kartofel z nasadzoną na niego pieczarką (sezon grillowy w pełni, mam skojarzenia szaszłykowe)? Albrechcie, why?! 

Hieronymus Hopfer, Erazm z Rotterdamu; źródło: wikimedia

Sama nie wiem, który gorszy. Jak widać - Erazm nie miał szczęścia do portretów graficznych, a to one były najszerzej rozpowszechniane. Tutaj - inspiracja medalem Messysa, ale jak przetworzona... Wielka, brutalna, chłopska kalafa. Nie mogę tego inaczej określić. 

Lucas Cranach St. (warsztat?), Erazm z Rotterdamu, lata 30-te XVI w.

Ponieważ no fun without Cranach - jest i on. Hm. Nos niebezpiecznie przypomina skocznię narciarską. Chomiczkowate policzki. Podbródek jakby się rozrósł. Do tego sucha, cranachowska kreska i Erazm upodobniony do gryzonia - gotowy. 

Zapytajmy więc sami siebie, drodzy współcześni, czy będąc człowiekiem zakompleksionym na punkcie własnego wyglądu, udałoby nam się nie podłamać, widząc takie cuda? 

Bohater następnego postu, który już teraz zapowiadam, wychodził z założenia, że o ile może, będzie swoje wizerunki kontrolował. Brał w rękę pędzel i przekreślał to, co mu się nie podobało, po czym odsyłał artyście. A że był posiadaczem najsłynniejszego nosa Europy przełomu XV i XVI wieku - miał o co się troszczyć. Nad zalewem gargameli jednak nie zapanował. Wiele z nich pokaże się tutaj - już wkrótce. 

Do zobaczenia.

sobota, 20 czerwca 2015

Święta Naomi, czyli Francesco Vezzoli i Madonny o znanych twarzach

Podobno dobra modelka musi być jednocześnie dobrą aktorką. W pewnym sensie wciela się w postać. Tak w trakcie sesji (ręka do góry, kto pomyślał w tym momencie o sesji egzaminacyjnej, a nie fotograficznej), jak i podczas pokazu, o spotach reklamowych już nie wspominając. 

U Francesco Vezzolego piękne panie (rekrutujące się z grona najbardziej prominentnych apostołek kanonu urody lat 90-tych) wcielają się - trochę siłą, bo zmanipulowane przez artystę - we włoskie Madonny przełomu XV i XVI wieku, tak po prostu. 

Francesco Vezzoli, CRYING PORTRAIT OF KIM ALEXIS AS A RENAISSANCE MADONNA WITH HOLY CHILD (AFTER GIOVANNI BELLINI), 2010; źródło: artsy.com

Mariaż świata mody ze światem sacrum to oczywiście nic nowego. Sakralnie bywało i na wybiegach (my mieliśmy swojego Arkadiusa, świat swojego Gaultiera) i poza nimi; ogłaszano i "papieży mody" (aktualnie to ponoć Karl) i "męczenników" (w ostatnich latach McQueen), gorzej może ze "świętymi", bo świat mody sam przecież wie, że święty nie jest. Ach, ale to jest właśnie to połączenie najbardziej soczyste, które sama bardzo lubię. Święte i grzesznice! Dwa w jednym! Tak jakby skondensować Marię Magdalenę - nie dzieloną na "przed" i "po", na wszetecznicę (zastanawiam się, co brzmi bardziej pretensjonalnie: "wszetecznica" czy "dziwka"?) i pustelniczkę, tylko jedną, całą, świętą i potępioną na raz.

Francesco Vezzoli, CRYING PORTRAIT OF CHRISTIE BRINKLEY AS A RENAISSANCE MADONNA WITH HOLY CHILD (AFTER GIOVANNI BELLINI), 2010; źródło: artsy.com


Nobliwa poprzedniczka: Madonna z dzieciątkiem Giovanniego Belliniego, 1460-64, Museo Correr, Wenecja; źródło: wga.hu

Francesco Vezzoli, CRYING PORTRAIT OF CINDY CRAWFORD AS A RENAISSANCE MADONNA WITH HOLY CHILD (AFTER ANDREA MANTEGNA), 2010; źródło: artsy.net


Andrea Mantegna, Madonna ze śpiącym dzieciątkiem, 1465-70, Staatliche Museen, Berlin; źródło: wga.hu

Jak te Madonny Vezzolego się uśmiechają... 
Jest w nich coś wulgarnego i naprawdę, to wiem w stu procentach - nie powiesiłabym ich sobie na ścianie. Mdli mnie już po kilku minutach patrzenia, ale przypuszczam, że nudności te uwzględnione były w przemyślnym planie artysty.

Francesco Vezzoli, CRYING PORTRAIT OF NAOMI CAMPBELL AS A RENAISSANCE MADONNA WITH HOLY CHILD (AFTER CIMA DA CONEGLIANO), 2010; źródło: artsy.net

Giovanni Cima da Conegliano, Madonna z dzieciątkiem, ok. 1504, Galleria degli Uffizi, Florencja; źródło: wga.hu

Francesco Vezzoli, CRYING PORTRAIT OF TATJANA PATITZ AS A RENAISSANCE MADONNA WITH HOLY CHILD (AFTER RAFFAELLO), 2010; źródło: artsy.net

Rafael, Madonna z dzieciątkiem (Madonna Tempi), 1508, Alte Pinakothek, Monachium; źródło: wga.hu

Vezzoli (rocznik '71) lubi - jak to się mówi - zwodzić widza. I lubi też przebijać nadęty balonik z napisem "współczesne media". Zdarzało mu się kręcić trailery-fałszywki, zapowiadające filmy, które nigdy nie powstały i które nigdy powstać nie miały. Po swojemu interpretował galerię gwiazd z Walk of Fame, tworzył reklamy nieistniejących perfum (np. zapachu Greed, który - ehem - reklamowały m.in. Frida Kahlo czy Niki de Saint Phalle), plakaty zapowiadające nieistniejące filmów etc.. Na tym tle jego Madonny nie wydają się być czymś odosobnionym, choć może silniej zaznacza się w ich przypadku mariaż z kiczem, co doskonale łączy się z faktem, że to właśnie renesansowe, włoskie maryjki są jednymi z tych najczęściej reprodukowanych, których nadmiar wzbudza - no właśnie - mdłości. Patrzę na ramy, w które Vezzoli zakuł te swoje świętości i myślę sobie, że tak właśnie wygląda przesyt estetyką pop-sacro, że jest to - przepraszam za wyrażenie - bujny rzyg w kolorze złotym.

Francesco Vezzoli, CRYING PORTRAIT OF WILHELMINA AS A RENAISSANCE MADONNA WITH HOLY CHILD (AFTER LEONARDO), 2010; źródło: artsy.net

Leonardo da Vinci, Madonna z dzieciątkiem (Madonna Litta), ok. 1490-91, Ermitaż, St. Petersburg; źródło: wga.hu

Jakie one piękne, jakie znajome, jakie nieznośne!


Francesco Vezzoli, CRYING PORTRAIT OF CLAUDIA SCHIFFER AS A RENAISSANCE MADONNA WITH HOLY CHILD (AFTER BELLINI), 2010; źródło: artsy.net


wtorek, 19 maja 2015

Noc Muzeów 2015 we Wrocławiu: relacja bardzo krótka i bardzo subiektywna



Ludzi dużo. Im więcej instytucji bierze w NM udział, tym tłum rozkłada się bardziej równomiernie, nie było więc takich przepychanek jak w niektórych latach ubiegłych, chociaż, kto wie, może w Narodowym czy Współczesnym były, ale tam akurat nie dotarłam.

To w gruncie rzeczy strasznie krzepiące, że jeśli dać ludziom darmowe wejście i godziny otwarcia przyjazne także tym, którzy pracują do 18:00, to nagle okazuje się, że do muzeum fajnie jest się wybrać i że oferta tego typu instytucji nie trafia bynajmniej w próżnię (chociaż zawsze znajdą się malkontenci, którzy będą temu przeczyć). Truizm? Może i tak, ale mnie to oczywiste spostrzeżenie po prostu i zwyczajnie poprawiło humor. Humor się utrzymał, mimo że im dalej w noc, tym robiło się zimniej i bardziej wietrznie. Co nie podziałało na publiczność odstraszająco. Ha.

Przebieranki we wrocławskim ratuszu; fot. Mergia


W Ratuszu faktycznie trwały przebieranki. Ja się ostatecznie nie skusiłam, wypełniałam jedynie kronikarski obowiązek i chłonęłam. Przebierali się młodzi i starzy. Mnie osobiście bardzo spodobał się mały rycerzyk, który po zdjęciu kolczugi okazał się... ubraną na różowo kilkuletnią dziewczynką. No jakbym siebie w tym wieku widziała, tylko że mnie mama nie ubierała na różowo (mój Boże, do dzisiaj pamiętam, jak w podstawówce wreszcie kupiłam sobie t-shirt z długim rękawem w kolorze najbardziej barbie-owatego różu, jaki można sobie wyobrazić - i byłam z tego dumna!). 

Przebieranki we wrocławskim ratuszu; fot. Mergia


W Archeologicznym było miodnie - dosłownie, bo gwiazdą wystawy czasowej, o której była już mowa (Zaginione - ocalone. Szczecińska kolekcja starożytności pomorskich), nie średniowiecznej co prawda - ale co tam, był piękny, bursztynowy Miś, zaskakująco duży. Solidny kawał żywicy! Lewitował sobie w przeźroczystej tubie, i obracał, obracał... Można było tak stać i patrzeć bez końca. 

Ta pysia! Bursztynowy miś ze Słupska; Muzeum Archeologiczne we Wrocławiu; fot. Mergia
Pozostałe archeo-eksponaty wywołały we mnie tradycyjną w podobnych okolicznościach reakcję: chcę to nosić. Moje prymitywne podejście do szacownych artefaktów znów dało o sobie znać, ale hej - to chyba dobrze, że te wiekowe precjoza nadal wywołują niekłamane pożądanie i sprawiają, że oczy się błyszczą? 

Zaginione - ocalone. Szczecińska kolekcja starożytności pomorskich; M.Archeologiczne we Wrocławiu, fot. Mergia

Zaginione - ocalone. Szczecińska kolekcja starożytności pomorskich; M.Archeologiczne we Wrocławiu, fot. Mergia

Zaginione - ocalone. Szczecińska kolekcja starożytności pomorskich; M.Archeologiczne we Wrocławiu, fot. Mergia

Zaginione - ocalone. Szczecińska kolekcja starożytności pomorskich; M.Archeologiczne we Wrocławiu, fot. Mergia

Zaginione - ocalone. Szczecińska kolekcja starożytności pomorskich; M.Archeologiczne we Wrocławiu, fot. Mergia


W Muzeum Architektury pachniało cebulą. Naprawdę. Nie wiem doprawdy, czy stół zastawiony spożywczymi dobrami wszelakimi, wiązanymi z mniszym jadłospisem jakoś walnie przyczyniał się do pogłębienia refleksji nad życiem monastycznym w średniowieczu. Bardziej podobał mi się quiz, za którego rozwiązanie ponoć dostawało się nagrody. Nie wiem, bo nie sprawdziłam, ale możliwe odpowiedzi były czasami bardzo śmieszne, np. w pytaniu: co to jest tonsura odpowiedzią (bodajże) "a" było: lek spowalniający łysienie, czy też: środek przeciwko łysieniu, coś w tym stylu. "Tonsura - na porost włosów najlepsza mikstura!". "By włos miał siłę tura - niezbędna jest Tonsura!". Quiz zdecydowanie wyzwalał w człowieku moce kreatywności. 

Noc Muzeów we wrocławskim Muzeum Architektury; fot. Mergia

           Noc Muzeów we wrocławskim Muzeum Architektury; fot. Mergia


Najważniejsze jednak, że w czasie Nocy Muzeów, mimo że przecież odwiedzam miejsca mi już dobrze znane, zawsze znajdę coś, na co wcześniej nie zwróciłam uwagi, lub przynajmniej spojrzę na to pod innym kątem. I nudy nie ma. Ale i tak najbardziej lubię obserwować wyraz pozytywnego zdumienia, który maluje się na twarzach tych zwiedzających, którzy w danym miejscu ewidentnie są po raz pierwszy. Albo przyprowadzać kolejną osobę do Ratusza, właściwie tylko po to, żeby pokazać jej swoją ulubioną Sowę. Wiecie, jaką sowę mam na myśli? Jeśli nie, to trzeba się tam wybrać, i jej poszukać. Historyczno-sztuczna ornitologia potrafi dostarczyć sporo uciechy. 

Wrocław, ratusz; fot. Mergia

Wrocław, ratusz; fot. Mergia

Wrocław, ratusz; fot. Mergia

Wrocław, ratusz; fot. Mergia

Wrocław, Muzeum Archeologiczne; fot. Mergia

Wrocław, Muzeum Architektury; fot. Mergia

Wrocław, Muzeum Architektury; fot. Mergia

Wrocław, Muzeum Architektury; fot. Mergia

Wrocław, Muzeum Architektury; fot. Mergia

Wrocław, Muzeum Architektury; fot. Mergia

Wrocław, Muzeum Architektury; fot. Mergia