środa, 19 sierpnia 2015

Dramat tacierzyński, czyli jak Dracula (nie)poradził sobie z ojcostwem

Zanim zaprezentuje się tutaj kolejny odcinek z serii "Edam z Radameru" - mały wtręt filmowy. 

Muszę się przyznać, że po pierwsze - w ciągu ostatnich mniej więcej dwóch lat narobiłam sobie horrendalnych zaległości w zakresie kina kostiumowego i kostiumowopodobnego, po drugie - próbuję to teraz w pocie czoła nadrabiać. Idzie mi chyba całkiem nieźle, refleksjami dotyczącymi tego przeglądu pewnie się wkrótce podzielę - zresztą, nie tylko związanymi z kinem oscylującym tematycznie wokół średniowiecza i w-n. Gościnne występy innych epok: na to też musi być czas i miejsce. 

Nadal, jeśli mnie zapytacie, po co to wszystko w siebie wciskam, nie będę w stanie udzielić sensownej odpowiedzi. Bo przecież nie tylko i nie zawsze dla rozrywki, miłego spędzenia czasu, frajdy? Przyzwyczaiłam się już, że kostiumówki zwykle nie wywracają mi światopoglądu na nice (powiedziałam zwykle)  - w poszukiwaniu filmów poruszających naprawdę głębokie pokłady emocji udaję się zwykle w inne rewiry. No więc po co to teraz? Z zasiedzenia? Z potrzeby trzymania ręki na pulsie, skoro tyle lat się ten puls starało wyczuwać, badać? 

Postanowiłam jednak tym razem jako tako się szanować i dla celów poznawczych nie poświęcać swojego czasu rzeczom, co do których już na wstępie czuję, że jedyne co mogą mi przynieść, to śmierć ze zgrozy i/lub śmiechu. Na liście "rzeczy do nadrobienia" nie znajdują się zatem seriale dla nastolatków, w stosunku do których nawet określenie "historical fiction" wydaje się zaledwie subtelnie muskać istotę rzeczy (może lepiej pasowałby jakiś oksymoron w rodzaju "historical fantasy"?). Nie ma tam również filmowych wariacji na temat znanych i lubianych wydarzeń biblijnych, choćby nie wiem jak bardzo szacowną legitymowałyby się obsadą (sorry, Russell, ale "Noe" nie przejdzie). 

Nadal jednak oglądam niektóre gnioty i gniotki. Na przykład kolejną wariację na temat Draculi, dumnie zatytułowaną "Dracula: Historia nieznana", z roku 2014. Dobry Boże, nie licząc ostatnich dwóch minut filmu, całość rozgrywa się przecież w rzeczywistości pseudo-piętnastowiecznej. W Piętnastym. W moim Piętnastym. To siadłam i obejrzałam (chociaż wiedziałam, że zasadniczo czegokolwiek podobnego Piętnastego nie uświadczę).



Ależ mnie ten film ubawił. Nie zrozumcie mnie źle. Wizualnie to nawet ładne, taki kinowy cukierek. Efekty specjalne, które dają radę, Transylwania, która wygląda jak Śródziemie. Scenariusz mdły jak przysłowiowe flaki. Nie bardzo wiem, po co takie filmy kręcić. Bo przecież nie po to, żeby pokazać "nieznaną" historię pana Vlada Palownika alias Draculi? "Nieznaną" historią byłaby może próba dogrzebania się do - jak to mówią ludzie uczeni, a nawet ci występujący w mediach - faktów autentycznych i zrobienie historycznego (historyzującego) filmidła, bo przecież każda fantastyczna opowiastka na ten temat okazuje się być "nieznana", o ile tylko odbiega od Stokera. A że temat się nas trzyma jak rzep psiego ogona... Nie martwcie się jednak, w odwrocie jest też kolejna wariacja na temat "Frankensteina". 

Złośliwości na bok, wróćmy do meritum. Zatem - po co było to kręcić, poza oczywistymi powodami, takimi jak zarobienie pieniędzy (swoją drogą - ciekawe, czy zarobiono ile chciano; jakoś w to wątpię)? Myślałam nad tym i nagle wymyśliłam. 

To jest film propagandowy, a konkretnie promujący ojcostwo. Film o rozterkach tacierzyństwa.

Okazuje się bowiem, że wszystko, ten wampiryzm, te stulecia udręki, to przez te dzieciaki, moi mili. Wszystko. Mieliśmy już próby wybielania Draculi miłością do kobiety (jak powiada literatura, a potwierdza kino - nie ma takiej zbrodni, której amor do niewiasty by nie zmył), teraz idziemy krok dalej. Pozwólcie, że swoim kulawym, niedorastającym dziejopisom do pięt językiem, opowiem. 

(Uwaga, będą spoilery, ale naprawdę wiele nie stracicie.)



Oto nasz Vlad, czyli tym razem Luke Evans, o którym nie można już powiedzieć, że staje się etatowcem kostiumówek - o nie, on już się nim w zupełności stał, niepostrzeżenie (jego CV zawiera wszystko, od sandałów - "Starcie Tytanów", "Immortals", przez rajtuzy - "Robin Hood" z 2010, po płaszcz i szpadę - "Trzej muszkieterowie"; "Hobbita" już nawet pominę, ale wspomnę za to, że powraca niebawem w kostiumie bajkowym, w "Pięknej i Bestii" mianowicie). Zdążyliśmy zatem zauważyć, że w kostiumach mu wyjątkowo do twarzy. Taki oto Vlad, po przejściu w dziectwie tureckiego szkolenia na maszynkę do zabijania i zyskania sobie sławy Niemożebnie Groźnego Nie Do Pokonania Strasznego Że Ach Wojownika (w tym momencie zastanawiacie się, kto wpadł na pomysł, żeby grał go akurat Luke?), powraca do ojczyzny, pokój zaprowadza, żonę (blondynkę) bierze (etat, etat - Philippa ze "Świata bez końca", czyli Sarah Gadon - bardzo, bardzo topornie tu grająca), szacunek zyskuje, oraz, co najważniejsze - syna płodzi (o zasadzeniu drzewa nic nie wiadomo). 



Syn, z twarzą Rickona Starka z "Gry o tron" (Art Parkinson), lat dziesięć, to dziecko wrażliwe, żeby nie powiedzieć - rozmemłane. Nie wierzycie, że to wyszło z draculowych lędźwi. A może to wina braku tureckiego szkolenia. Oto jednak nadarza się okazja. Turek, za cenę utrzymania pokoju, żąda od naszego Vlada tysiąca młodzianków, coby szkolić ich i rzucić na przedpola Europy, a najlepiej od razu na Wiedeń. W świcie sułtana znajduje się już zresztą sporo takich, przed laty zagarniętych, północnych dzieciaków. Żeby widz mógł ich łatwiej odróżnić od Turków właściwych, Turcy asymilowani są blondynami. Wśród nich - nasz Jakub Gierszał. Naprawdę. Myślałam, że się przywidziałam, ale to naprawdę on! Synek Vlada truchleje ze strachu, że i jego poślą. Co robi tata ("Co powie tata...")? Jedzie do sułtana, bo przecież kiedyś "byli jak bracia". Święta naiwności. My tymczasem spodziewamy się ogoś, kto wreszcie jako ten modelowy piętnastowieczny Turek będzie wyglądał, aż tu nagle objawia nam się nie kto inny, niż Dominic Cooper (Dominic Cooper!) we własnej osobie, mówiący ze śmiesznym akcentem, żeby było bardziej turecko (nie on jeden zresztą takie językowe wygibasy w filmie uskutecznia). 




Mehmed-Dominic ("Księżna", ale chce się dodać, że również "Mamma mia!") nie jest skory do obniżenia liczby wymaganych rekrutów, a w przypływie dobrego humoru nakazuje do nich doliczyć jeszcze draculowego synka. Ot, taki sukinsyn, Schwarz-charakter. Dzieci porywa. Tadam. 

I tu zaczynają się właściwe dramaty i rozpacze tacierzyństwa. 

Żona ma pretensje. Syn się boi, ale stara się zaimponować tacie. Tata myśli, aż wymyśli. W celu ocalenia potomka (bynajmniej nie w celu ocalenia wszystkich przeznaczonych Turkom chłopców - mam wrażenie, że jest to dość dobitnie podkreślane, żeby nikt nie miał wątpliwości) robi m.in. rzeczy takie jak: 
- wdrapywanie się w pełnej zbroi (!) do jaskini na szczycie góry (płaszcz malowniczo mu przy tym powiewa), celem skumania się z tajemniczym wampirem, którym okazuje się być Charles Dance, 
- samodzielne pokonanie hord wrogich żołnierzy, za pomocą pięści i roju nietoperzy,
- przeżywanie mąk i katuszy związanych z niemożnością (moralną, nie logistyczną) wypicia krwi ludzkiej,
- ryzykowanie poparzeń słonecznych,
- konflikt - a jakże! - z przedstawicielem Kościoła (Paul Kaye, czyli pamiętny Thoros z Myr z GoT),
- poświęcenie życia żony (biedna Sarah Gadon, marne jej losy w tych koistumówkach), 
- powołanie do życia (egzystencji?) zgrai wampirów, z którą potem nie wie co zrobić, a która ma wielką chrapkę na jego synalka - bo to jedyny żywy człowiek na przestrzeni wielu mil... 

I tak dalej. Towarzyszą temu ciągłe deklaracje pana Vlada vel D., tłumaczącego się ze swojego nowo nabytego wampiryzmu: "Zrobiłem to dla was. Dla naszego syna". Nasz syn, mój syn - to najczęściej wypowiadane słowa. Samemu dziecku troskliwi rodzice starają się - o ironio - oszczędzić potworności. Matka co rusz woła "Nie patrz!", każe odprowadzać małolata do komnaty, żeby przypadkiem ni kropelki krwi (tak, tak) nie widział. Idź, kochanie, pobaw się, tata w tym czasie rozpruje trochę gardeł, a potem pobawimy się klockami. Po pół godziny człowiek sam ma dzieciaka na tyle dosyć, że gdyby mógł, to by błagał: niechże ten szatański Dominic Cooper już go weźmie, nauczy śmiesznego akcentu, niechże zacznie się coś dziać, niech już zniknie ta mina zatroskanego ojca (Vlad jest wrażliwy i nawet łzę uronić potrafi!), niechże będzie niespodzianka jakaś, niech włos stanie dęba, w końcu to Dracula, heloł! Dziecko na potworności i tak się napatrzy, na nic rodzicielska ochronka. A my wraz z nim. 

A potem wszyscy żyli długo i mniej lub bardziej szczęśliwie. Tak długo, że spotykamy ich w czasach współczesnych (ostatnie dwie minuty) - matko jedyna, czy teraz wszystko musi się kończyć tak, żeby sugerować sequel?! 

Nie jestem fanką wampirzych klimatów. Seriale omijałam. W "Tylko kochankowie przeżyją" najbardziej podobał mi się soundtrack. "O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu" mnie rozczarowało (choć wizualnie świetne). U Coppoli zawsze uwierał mnie Gary Oldman (może grzeszę). I tak dalej. A tu? Tu, to nawet wampirzego klimatu nie ma. W ogóle, żadnego klimatu, poza oparami tacierzyństwa. Zęby nie wystarczą. 

Ciekawe, kto z piętnastowiecznych stoi jako następny w kolejce do opowiedzenia swojej "historii nieznanej"? Leonardo ma swój serial, Vlad film. Ostatecznie nawet do bólu znani okazują się być nieznani (vide "Wolf Hall" i otoczenie Henryka VIII - acz grzechem to w tym kontekście zestawiać). 

Proponuję np. dzieło sztuki filmowej poświęcone bitwie pod Grunwaldem, którą tak zwani "nasi" wygrywają dzięki temu, że Litwini wzywają na pomoc pogańskie bożki, rozpętujące istne piekło wirujących szyszek, maszerujących sosen i agresywnego igliwia.
Czujecie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz