niedziela, 26 lipca 2015

Edam z Radameru cz. 1: wiele twarzy jednego Erazma

Kiedyś, w efekcie śmichów-chichów (Ewelino, pozdrawiam) jakie wynikły w czasie pewnych zajęć na uczelni, powiłam na szybko takie oto graficzne dziecię: 



Dawno, dawno temu, wspominałam wam może o tym, że uwielbiam portrety. Często moja znajomość z takim czy innym, nieżyjącym od setek lat człowiekiem, zaczynała się właśnie od wymiany spojrzeń. Zaintrygowana wykrojem powieki, kształtem brody, sposobem wygięcia kołnierzyka albo nadspodziewaną pulchnością policzków, starałam się dowiedzieć więcej. 

Przypatrywanie się obcym twarzom (choć niektóre z nich stawały się z biegiem czasu bliskie i znajome) jest w ogóle zajęciem dość zabawnym i wesołym. Bawić może wiele - sztucznie napuszona poza, idiotyczny lok nad czołem, podobieństwo do sąsiada albo znanego aktora... Jedno jest niezmienne - wszystkie te wizerunki zdecydowanie wpływają na sposób, w jaki dzisiaj postrzegamy (nie tylko w sensie wizualnym) daną postać. Truizm. Ale niektórzy tylko w ten sposób mają szansę zaistnieć w tym całym after ages. Bo kiedyś zamówili sobie portret, i ten portret jakimś cudem przetrwał. 

Były jednak twarze wszechobecne i to od nich chciałabym zacząć coś, co mam nadzieję stanie się na poły żartobliwym cyklem postów poświęconych portretom osobistości "mojego" okresu, czyli ogólnie rzecz biorąc, XV i XVI wieku. Na pierwszy ogień idzie Erazm z Rotterdamu, którego portrety wydają się czasem stanowić wręcz osobny gatunek. Przede wszystkim jednak wszechobecność własnej twarzy w ówczesnych "mediach" (grafika ulotna i książkowa) stanowiła nie lada problem dla samego portretowanego.

Ach, Erazm. Stara znajomość, w pewnym momencie nawet całkiem zażyła - poświęciłam mu cały, bity rozdział mojego Eposu (znanego gdzie indziej jako praca magisterska), mimo tego mój stosunek do tej przesławnej postaci zawsze pozostaje lekko podszyty ironią, na co pewnie już nic nie poradzę. Owszem, bywa, że mu przyklaskuję i że trzymamy sztamę (np. kiedy opowiada się za reformą, ale nie za reformacją), bywa, że czytając o jego życiowych niepowodzeniach stwierdzam - ot, nic co ludzkie nie jest nam obce (casus mocno dwuznacznych, "romansowych" listów Erazma do kolegi z czasów klasztornych,różnie interpretowanych, ale mimo tych interpretacji ciągle równie mocno dwuznacznych). Bywa też tak (często), że po prostu ręce mi opadają i jakoś nie mogę traktować tego pana do końca serio. Pomijam kwestie typu "bo wielkim myślicielem był" - jeśli siedzę w jakimś okresie odpowiednio długo, zaczynam sobie wyrabiać kompletnie subiektywne, czasami wręcz arbitralne opinie odnośnie wielu różnych ludzi epoki; stają się oni czymś bliższym, niż tylko kilkoma suchymi datami znaczącymi narodziny i zgony. Sympatie i antypatie. Czasem nie podoba mi się czyjś wyraz twarzy na portretach. Czasem razi mnie stosunek do męża lub żony. Sposób załatwiania interesów. Czasem lubię za coś, czasem pomimo czegoś. Często - bez wyraźnych powodów. Mam prawo, nie sądzę, żebym kogokolwiek w ten sposób krzywdziła (zresztą - sami też tak robicie, prawda?). Jednych tak zwyczajnie i po ludzku lubię, innych nie. Erazma ani lubię, ani nie lubię - istnieje też taka możliwość.  W jego przypadku mam ochotę po prostu gromko zakrzyknąć, choć to nic nie zmieni, bo krzyk nie poniesie się pięćset lat wstecz: chłopie - ogarnij się!

Wtedy, kiedy odkładane przez lata pieniądze w głupi sposób traci na kontroli celnej, opuszczając Anglię. Kiedy w młodości tak się maże przed tym kolegą od listów, Servatiusem. Kiedy w niektórych pismach tak się kryguje, po stokroć tłumaczy i mruga oczkiem - że niby on tak, ale z drugiej strony tak... Wtedy, kiedy bywa przewrażliwiony. Wtedy, kiedy kwituje jeden z prezentów od naszego wrocławskiego biskupa, Jana Turzona - futrzaną czapę - komentarzem: ech, niemodne (widać we Wrocławiu się nie znali). Kiedy tak strasznie przejmuje się opiniami innych. Kiedy podejrzewam go o narcyzm. Kiedy tak bardzo przejmuje się swoim wyglądem - co skłania mnie to napisania tej notki.

Zawsze wtedy, coś we mnie krzyczy - Erazm, do licha, ogarnijże się!

Kwestia wyglądu Erazma (zwanego pieszczotliwie Erkiem) interesuje mnie bardzo, bo jako historyka sztuki interesują mnie jego portrety, zwłaszcza w aspekcie - nazwijmy to - proto-celebryctwa. Erazm był jedną z pierwszych osób, których wizerunki trafiły pod strzechy w ilościach naprawdę masowych - wszystko rzecz jasna dzięki popularyzacji druku. Można było mieć Erazma nad łóżkiem. Mógł spoglądać na ciebie, kiedy męczyłeś się nad jakimś łacińskim przekładem. Ciągle tam wisiał, tam, w jadalni, w której popisywałeś się przed współbiesiadnikami znajomością Adagiów. Jego czujne oko szpiegowało cię, kiedy połykałeś jego bestsellery, sprawdzało, czy i w jaki sposób śmiejesz się czytając Pochwałę głupoty.

Co na to sam główny zainteresowany?

Jak pisał Huizinga, w swojej sędziwej już (1924), klasycznej biografii Erazma, do dzisiaj pozostającej często punktem wyjścia różnych erazmiańskich studiów i wycieczek badawczych,

wstydzenie się samego siebie jest przyczyną, dla której nie lubi [on] własnej twarzy i powodem, dla którego - według własnej jego opowieści - jedynie z trudem daje się namówić przyjaciołom na namalowanie swojego portretu. (...) To głębokie poczucie niezadowolenia podsuwa mu też słowa przypisu do własnego portretu: "Lepszy obraz ukażą wam jego pisma"

Oh, dear. Co pozostaje nam zrobić? Sprawdzić, czy rzeczywiście było aż tak źle. Zgromadziłam trochę różnych Erazmów (w żaden sposób nie wyczerpujących tematu) i myślę sobie, że faktycznie. Było. Niejednokrotnie. 

Quentin Massys (Metsys), Erazm z Rotterdamu, 1517; źródło: wga.hu

Tu Erazm wczesny, z 1517 roku. Prezent dla Thomasa More'a, stanowił część dyptyku (po drugiej stronie widniał inny przyjaciel Erazma, Peter Gilles). Mamy tu do czynienia głównie z bardzo, bardzo wyrazistą kością policzkową. Prawie Mads Mikkelsen. Prawie. 


Quentin Massys (Metsys), medal z wizerunkiem Erazma, 1516; źródło: wga.hu

Słynny medal projektu Massysa. Do kompletu biret + mega-kość policzkowa dochodzi jeszcze długi nos. Tu jeszcze całkiem zgrabny, ale poczekajcie...

nieznany artysta flamandzki, medal z wizerunkiem Erazma, 1531; źródło: wga.hu

Tadam! Medal niewątpliwie wzorowany na projekcie Massysa. Z nosem Erazma stało się coś niedobrego. Bardzo niedobrego. 

Albrecht Dürer, Erazm z Rotterdamu, 1520; źródło: wga.hu

A to już Dürer. Chcę mu, podobnie jak w wielu innych przypadkach, ufać. Mamy Erazma w trzech-czwartych, zupełnie wyględnego, choć z solidną, kwadratową szczęką, czego nie widzieliśmy u Massysa. 

Hans Holbein Mł., Portret Erazma z Rotterdamu, 1523; źródło: wga.hu

Szczęka powraca u Holbeina. To chyba mój ulubiony Erazm - ze wzrokiem nieco nieobecnym, ciepłym, "budyniowym" uśmiechem... 

Hans Holbein Młodszy, Portret Erazma z Rotterdamu, 1523; źródło: wga.hu

Kolejny Holbein i tym razem powrót nosa. Erazm poważny, Erazm skupiony. Erazm, jakiego najchętniej wklejano by do podręczników. Erasmus Magnus. Powściągliwy, w pewien sposób surowy. Mam wrażenie, że ktoś chce nam tu zrobić kawał. 

Albrecht Dürer, Erazm z Rotterdamu, 1526; źródło: wga.hu

Dowód na to, że i największym zdarzają się potknięcia. Koszmarek, który zafundował Erazmowi Albrecht Dürer we własnej osobie. Co się stało z twarzą Erazma? Dlaczego przypomina poobijany kartofel z nasadzoną na niego pieczarką (sezon grillowy w pełni, mam skojarzenia szaszłykowe)? Albrechcie, why?! 

Hieronymus Hopfer, Erazm z Rotterdamu; źródło: wikimedia

Sama nie wiem, który gorszy. Jak widać - Erazm nie miał szczęścia do portretów graficznych, a to one były najszerzej rozpowszechniane. Tutaj - inspiracja medalem Messysa, ale jak przetworzona... Wielka, brutalna, chłopska kalafa. Nie mogę tego inaczej określić. 

Lucas Cranach St. (warsztat?), Erazm z Rotterdamu, lata 30-te XVI w.

Ponieważ no fun without Cranach - jest i on. Hm. Nos niebezpiecznie przypomina skocznię narciarską. Chomiczkowate policzki. Podbródek jakby się rozrósł. Do tego sucha, cranachowska kreska i Erazm upodobniony do gryzonia - gotowy. 

Zapytajmy więc sami siebie, drodzy współcześni, czy będąc człowiekiem zakompleksionym na punkcie własnego wyglądu, udałoby nam się nie podłamać, widząc takie cuda? 

Bohater następnego postu, który już teraz zapowiadam, wychodził z założenia, że o ile może, będzie swoje wizerunki kontrolował. Brał w rękę pędzel i przekreślał to, co mu się nie podobało, po czym odsyłał artyście. A że był posiadaczem najsłynniejszego nosa Europy przełomu XV i XVI wieku - miał o co się troszczyć. Nad zalewem gargameli jednak nie zapanował. Wiele z nich pokaże się tutaj - już wkrótce. 

Do zobaczenia.

3 komentarze:

  1. Świetnie się bawiłam, czytając ten post :) I czekam na kolejny z serii :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszę :). Ciekawe, czy Eruś byłby choć trochę pokrzepiony faktem, że po latach dostarcza tak wiele radości!

      Usuń
    2. Hahahaha, tak, ciekawe, co by nam w tej kwestii rzekł :D

      Usuń