poniedziałek, 29 października 2012

XIII-wieczni hipisi, zamki, okładki płytowe... i jak to wszystko zazębić.

Gdybym miała ugotować obiad wykorzystując do tego kilka swoich ulubionych składników, w normalnych warunkach kulinarnych pasujących do siebie jak wół do karety (typu: wiórki kokosowe i oliwki), wyszłoby z tego pewnie obrzydlistwo nieprawdopodobne i trudne w ogóle do objęcia rozumem. Z łączeniem rzeczy ulubionych, a stanowiących część zupełnie odrębnych par kaloszy, bywa na szczęście nieco łatwiej. Może nie zawsze w przypadku ubioru… Ale weźmy to, co kryje się pod dość zwodniczym pojęciem zainteresowania (wobec braku w języku polskim terminu ulubieństwa). Rzucam więc kilkoma, a że rzucanie dokonuje się na blogu – zaczynam od średniowiecza. Teraz Święta Trójca, Reczy Podstawowe, żeby nie powiedzieć – Rzeczy Ostateczne. Muzyka, film, sztuka. Garść mniejszych worków, na doprawienie – późne lata 60-te, wraz z zazwyczaj się za nimi ciągnącym młodszym braciszkiem w postaci Zarania Następnej Dekady. Okładki płytowe. I to, czego (zauważyliście już) nigdy zabraknąć nie może. Przyodziewek. Łączenie wyżej wymienionych komponentów w pary czy tercety nie przedstawia rzecz jasna większych trudności, jest proste jak bułka z masłem. Przypadków, w których jestem w stanie połączyć je wszystkie wychwyciłam na razie niewiele. Dziś nieco o jednym z nich.
 
Wszystko to daje się w miarę sensownie pozbierać (trochę bardziej na zasadzie jakiejś fikuśnej mapy myśli niż ciągu przyczynowo-skutkowego) jeśli za punkt wyjścia obierzemy twórczość tego oto pana:
 
Donovan, Wear Your Love Like Heaven (czyli 1/2 albumu A Gift From a Flower to a Garden), okładka 1966, fot. Karl Ferris
Donovan (właść. Donovan Leitch), Szkot rodowity, rocznik bardzo dobry, bo 1946. Jak to się nieładnie, bo z obca, mówi – singer-songwriter zazwyczaj folkowy, w amerykańskim rozumieniu terminu, to jest jako ‘barda z gitarą’. Bywało, że nazywany ‘szkockim Bobem Dylanem’, ze szkodą chyba dla obydwu i dla większej klarowności odbioru, wyłączywszy (ewentualnie) bardzo wczesny etap twórczości – nie należy się tym określeniem zbytnio przejmować. Debiutancki longplay w 1965 (What's Bin Did and What's Bin Hid aka Catch the Wind) i od razu duży sukces, zwłaszcza w Brytanii. Do końca lat 60-tych pozycja na rynku stabilna.
 
Może przez tą Szkocję, a może po prostu dlatego, że od folku (w jakiej byśmy ‘odmianie’ go nie ujmowali, byleby pozostawał - mniej lub bardziej – ukorzeniony w tradycjach Mamy Europy) do średniowiecza zawsze jakoś podejrzanie blisko – dość rzec, że mediewistyczne oko nawet nie musi specjalnie brać Donovana pod lupę, żeby nagle, ku błogości swojej wrażliwej na uroki kilkusetletnich zamczysk etc. duszyczki, znaleźć to tu, to tam jakiś ciekawy okruszek.
 
Zaczęło się dość tradycyjnie, bo od klimatów arturiańskich. Sunshine Superman z 1966 roku, poza tym, że zawierał jeden z największych hitów w całej donovanowej karierze (utwór tytułowy mianowicie), poza tym, że chcąc nie chcąc ustawił swego autora(wcześniej w znikomym przecież stopniu undergroundowego) w awangardzie, jeśli wziąć pod uwagę próby (o różnym przecież stopniu powodzenia) dodania psychodelicznego posmaku do tego, co się już wcześniej grało, poza tym, że w pamiętnym The Trip (nomen omen) Donovan dowodził, że charakterystyczne jąkanie jak-gdyby-pod-wpływem-pewnych-popularnych-substancji nie skończyło się na My Generation The Who, poza tym, że w ogóle jest to bardzo dobra płyta i że bardzo pięknie pobrzmiewa tam sitar, tak więc – poza tym wszystkim – naszemu Szkotowi zachciało się pośpiewać o Ginewrze pijącej trunki pochodzące z winnic Karola Wielkiego… Tak. (Guinevere of the royal court of Arthur / Draped in white velvet, silk and lace / The rustle of her gown on the marble staircase / Sparkles on fingers, slender and pale […]Maroon-coloured wine from the vineyards of Charlemagne / Is sipped by the queen's lip and so gentle / Indigo eyes in the flickering candlelight / Such is the silence over royal Camelot) Bardzo to klimatyczne, bardzo przestrzenne, bardzo powietrzne.
 



 
Rok później Donovan porwał się na stworzenie opus magnum, bo chyba tak już na wstępnie zwykły się jawić wydawnictwa podwójne (ale od jawienia się do prawdy jeszcze droga daleka). Niby ‘piękna miska jeść nie daje’, ale A Gift From a Flower to a Garden tak czy owak interesuje mnie przede wszystkim ze względu na opakowanie. Po pierwsze był to jeden z pierwszych box-setów, okładka naprawdę zaczęła przypominać tym samym księgę, zwłaszcza że ze środka wysypywał się zestaw karteluszek z tekstami utworów (nie był to więc booklet w tradycyjnym rozumieniu). Ale przede wszystkim – artwork jako taki, nazwijmy to – sesja okładkowa, za którą stał sam Karl Ferris, szumnie (ale nie bezpodstawnie) nazywany ‘ojcem psychodelicznej fotografii’, nadworny artysta Hendrixa, który poza tym popełniał jeszcze prawdziwe eksplozje koloru dla takich tuzów ówczesnej sceny jak Cream czy The Hollies, pomagając – zwłaszcza w przypadku tych ostatnich – dosłownie podkoloryzować ich nowy, doraźny (modniejszy?) i właściwie dość jednorazowy, psychodeliczny wizerunek. Tym, co powinno nas tutaj szczególnie interesować, jest plener (odsyłam do fotografii powyżej). Bodiam Castle, proszę państwa. Hrabstwo Sussex, rocznik 1385.
 
 
Bodiam Castle, źródło: wikipedia.
 

Z sesji do A Gift From a Flower to a Garden.
 
Na jednych sędziwych murach się nie skończyło...
 
Czujecie w tym wszystkim jakiś minimalnie zbyt wielki ładunek ładności i sentymentu? To dobry kierunek.

Na początku nowej dekady przychodzi zamówienie na soundtrack. Od Bardzo Znanego Reżysera. Film, o którym mowa, powinien tutaj błysnąć właściwie jako główny bohater tego posta, jako punkt dojścia, ale i punkt wyjścia, biorąc pod uwagę, że w jakiejś kompletnie odmiennej czasoprzestrzeni, gdzieś-kiedyś po raz pierwszy zetknęłam się donovanową twórczością. Nie odwrotnie. Nie było też zresztą tak, że po obejrzeniu (i odsłuchaniu) rzeczonego filmu jęłam namiętnie wsłuchiwać się w Słonecznego Supermana i jego krewnych. O nie, najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że Donovan przez pewien dłuższy czas funkcjonował w mojej głowie właśnie tylko i wyłącznie jako autor rzeczonego zestawu piosenek ‘pod film’.
 
Treść filmu była następująca i dla tych, którzy jeszcze nie domyślają się o czym mowa, powinna zabrzmieć znajomo, i to na dwóch płaszczyznach:
 
Pewien młody człowiek wyrusza wraz z przyjaciółmi na wojnę. Taka siła wyższa i wymogi chwili. Z wojny owej wraca rzecz jasna w złym stanie ciała i jeszcze gorszym stanie ducha, ba, z duchem kompletnie strzaskanym i pogruchotanym. W zmordowanym wspomnieniami wojennego terroru umyśle zaczynają się powoli rodzić myśli bardzo konkretne i klarowne, ale tak nieprzystające do rzeczywistości, że na początku trudno to nawet wyrazić słowami. Kiedy się jednak znajdują, jedno z nich staje się słowem-kluczem. Wolność. Zainspirowanym widokiem ptaków za oknem nasz młodzieniec postanawia być wolny, wolny totalnie i za wszelką cenę. Chce znaleźć swoją duszę.  Dalszy przebieg zdarzeń jest do przewidzenia – odrzuca ojcowiznę, odrzuca wszelkie dobra materialne, koniec końców odrzuca także rodzinę i cóż – wyprowadza się za miasto. Przy okazji inicjuje coś na kształt działalności charytatywnej. Ostatecznie nic nie posiadający biedacy okazują się przecież być bardziej wolni od skrępowanych żądzą bogactwa, dobrze prosperujących mieszczuchów. Jest przy tym wszystkim jeszcze element biegania po polach, bliskości natury. Ostatecznie taki model życia, w myśl zasady wolność i pokój staje się podejrzanie nęcący dla młodych mieszkańców rodzinnej mieściny głównego bohatera, którzy przyłączają się do niego coraz większą gromadą. W mieście starsze pokolenie wpada w popłoch (‘Powiedziano nam, że śmietanka naszej młodzieży zaraziła się kontaktem z tą ekscentryczną społecznością.’) Podjęte ostatecznie kroki będą drastycznie i skończy się na ofiarach. Tak działa władza. Ale wbrew niej, nowa idea będzie się szerzyć… i szerzyć… i szerzyć.

Był rok 1972 kiedy film wszedł na ekrany, ale równie dobrze mógłby powstać kilka lat wcześniej. Zresztą – sam koncept też nie urodził się przecież z dnia na dzień.

Rzecz jasna główny bohater nie wraca z Wietnamu. Rzecz jasna w tym wszystkim tkwi jeszcze wątek religijny, który celowo powyżej pominęłam, biorąc jednak pod uwagę fakt, że i w filmie jest on momentami wręcz marginesowy, że więcej jest mówienia o wolności niż o wierze. Cóż, poznajcie hipisów z San Damiano. Pod przewodnictwem znanego wam skądinąd św. Franciszka. A raczej postaci, dla której stanowi on mglisty pierwowzór.

Brother Sun, Sister Moon Franco Zeffirellego to jeden z takich filmów, o których nie do końca wiem co myśleć. To, że z biografią prawdziwego Franciszka z Asyżu ma tyle wspólnego, co Donovan Leitch z Jasonem Donovanem nie jest samo w sobie wadą. To, że działania bohaterów przyjmują formę nieomal kontrkulturowego manifestu – też. Odbieram to jako signum temporis. Jest przy tym stale obecny ów wyżej wspomniany element ‘zeświecczenia’ historii Franciszka – mówi się więcej o ubóstwie Chrystusa niż o Bogu jako takim. To pomaga odjąć trochę ciężaru gatunkowego i uniknąć charakterystycznej dla filmów o świętych nachalnej retoryki. Cóż, może to po prostu nie jest film o świętym.

Pod względem estetyki i nastroju pozostaje w bliskiej konotacji z najbardziej chyba reprezentatywnym dziełem Zeffirellego. Mowa oczywiście o Romeo i Julii. Cóż, Brat słońce, siostra księżyc to film nakręcony pastelami, dosłownie (ujawnia się to zwłaszcza w scenach w plenerze) i w przenośni. Momentami wkrada się taki sentyment, taka czułostkowość, że czuję się jakbym oglądała zbiór XIX-wiecznych religijnych oleodruków, tylko trochę ładniej (o, to stosowne słowo) wyglądających. Z drugiej strony – niewyobrażalnie kiczowaty obrazek wodospadu (piękny dzień, pełne słońce, śliczna dziewczyna) jest momentalnie (i kapitalnie) przełamany widokiem zastępu trędowatych, wyłaniającego się zza przysłowiowego winkla. Wywołanie wrażenia naiwności samo w sobie jest pewnie zabiegiem celowym. Ale zajączki i sarenki hasające wśród maków (całe pola maków!)… Hm.
 
Tymczasem zdarzają się momenty tak wizualnie wyśmienite, że naprawdę pobłażliwy uśmieszek znika mi z twarzy. Weźmy scenę rozmowy z matką, zakomponowaną jak jakieś XV-wieczne Zwiastowanie – zwracam uwagę na ten wazon z irysem, irysem (!!!) tak kojarzącym się z mieczem, z bólem matki, ten miecz boleści z proroctwa Symeona, ech, cała ta ukryta, późnośredniowieczna symbolika. Rewelacja.
 
 
 
Niektóre ujęcia krajobrazu. Ach ta Umbria i jej doliny, które wyglądają jak scena teatralna. Wreszcie fakt, że Asyż zagrało San Gimignano - fantastycznie, z tymi swoimi niebosiężnymi wieżami, wpisujące się w powiastkę o wolności. Bazylika św. Piotra, w której Innocenty III wygląda jak wielkie jajko Fabergé – poznajecie mozaikę z katedry w Monreale?



I w tym wszystkim – kostiumy. O mój Boże, jakżesz ja się kiedyś musiałam oburzać, widząc co się tam wyprawia. Trudno projektując stroje pofolgować sobie w przypadku przyodziewku braci z San Damiano, ale już elita Asyżu, świta papieska – to pole do popisu. Zgodność względem pierwowzorów, tak jak w przypadku zgodności biografii – jest mglista. Pomysły są karkołomne, niesamowicie efektowne, czasami aż w zabawny sposób. 1209 – Odyseja kosmiczna.
 
 
W Asyżu nosimy się na bogato.
 
Może czasem właśnie o to chodzi. Nie czerpać pełnymi garściami, tylko podskubywać. Tworzyć coś nowego, nie muzealnego. A co można powiedzieć o tych, którzy w owych fantastycznych tworach paradują? Cóż, Graham Faulkner, odtwórca głównej roli, specjalnie się później nie nagrał i pewnie już do końca pozostanie „tym od św. Franciszka”. W jego grze też wyczuwalny jest ten trochę pretensjonalny posmak, chcę myśleć, że momentami zbyt duży pierwiastek – przepraszam za wyrażenie – szczęśliwego, bożego ‘idioty’ (szaleńcem widzi Franciszka Asyż i szaleńcem przedstawia się go widzowi) był całkowicie pod kontrolą i zamierzony. Mnie najbardziej w pamięć zapadli filmowi rodzice przyszłego świętego, czyli Lee Montague i Valentina Cortese jako Pietro i Pica di Bernardone – soczyści, z krwi i kości i tacy, że ich postaci nie sposób potępiać. Każdy film posiada swoje humorystyczne zaplecze w postaci historyjek – kto miał kogo zagrać a nie zagrał (i dlaczego). Nie inaczej tutaj. Do roli Franciszka rozpatrywano takie kandydatury jak Caetano Veloso (!) czy Al Pacino (!!!). Zeffirelli podobno wyznał w swojej autobiografii, że w filmie hurtem zagrać mieli panowie z The Beatles, ‘w głównych rolach’. Czy miało to oznaczać czworo przyjaciół Franciszka, czy może któryś z członków Fab Four miał osobiście oblec się w szaty świętego? Ciekawe który… Pewnie niekoniecznie Ringo.

No a soundtrack? Jak cały film – oscylujący między przesłodzeniem a naprawdę świetnymi momentami. Co ciekawe – na potrzeby włoskiej wersji filmu powstał… osobny. A z oficjalnego wydawnictwa w jakiś przedziwny sposób wypadły utwory Donovana. W związku z zagmatwaną kwestią praw autorskich ukazały się samodzielnie dopiero w 2004 (!) roku, nagrane na nowo, w wersji całkowicie akustycznej. To potwierdza moje własne obserwacje – w przypadku większości utworów ich potencjał został zabity przez aranżacje – orkiestrę i chóry. Dlatego dla mnie absolutnie najlepszym momentem soundtracku, na którym tak naprawdę mógłby się właściwie zaczynać i kończyć, pozostaje chyba najmniej zauważany utwór, który w przeciwieństwie do innych nie zrobił samodzielnej kariery jako normalnie, regularnie funkcjonująca piosenka religijna. Utwór, który otwiera film. Słuchajcie.

niedziela, 21 października 2012

Świetny utwór, słaby aranż - krótko o skarbie średzkim w MNWr

Ani się człowiek obejrzał, a już październik zdążył nabrać rozpędu i prawie się skończyć. Czas najwyższy przypomnieć się światu.
Tak to już jest, że początek roku akademickiego – mimo, że akademickości jeszcze w nim jak na lekarstwo – obfituje w tyle różnych wydarzeń, że trudno znaleźć czas na cokolwiek nadprogramowego. A już w szczególności na blogowanie, zwłaszcza w sytuacji, kiedy Internet odmawia współpracy. Ale dość tłumaczeń.
 
Korzę się pokornie w obliczu mojej przeciągniętej nieobecności, ale stwierdzić też muszę, że średniowiecza nie zaniedbywałam, wręcz przeciwnie. Wszystkich sympatyków Interdyscyplinarnego Koła Naukowego Miłośników Średniowiecza na Uniwersytecie Wrocławskim, czyli MiŚ-a, mogę w tym momencie z sercem radosnym zawiadomić, że prace nad oficjalną inauguracją sezonu są w toku i nabierają właśnie rumieńców. Obmyślamy atrakcje na nowy rok, o których i tutaj pewnie będziemy dawać znać, wytykając czasem nosa zza tych wszystkich filmów, tekstyliów i mniej lub bardziej sympatycznych ‘michałków’.
 
W samym Wrocławiu średniowieczem ostatnio prawie obrodziło, skoro nawet dwa z czterech wykładów, które odbyły się w ramach zorganizowanego przez Muzeum Uniwersytetu Wrocławskiego cyklu dedykowanego skarbom jego kolekcji, zostały poświęcone zabytkom interesującego nas tu czasokresu. O krucyfiksie mistycznym z dawnego wrocławskiego kościoła klarysek i o średniowiecznym miniatorstwie śląskim mówili odpowiednio dr Marcin Wisłocki z UWr oraz dr hab. Dariusz Tabor CR z UPJPII w Krakowie. Wypada stwierdzić, że były to wykłady nad wyraz pożywne. Zbiór rękopisów w posiadaniu Muzeum jest rzeczywiście fantastyczny i komu zależy na zobaczeniu choćby drobnego ich wycinka, tego zachęcam do jak najszybszego udania się do Gmachu Głównego UWr – będą tam eksponowane tylko do końca października. Potem znikną w przepastnych, bibliotecznych magazynach. Łza się w oku kręci.
 
Tymczasem do Narodowego zajechał skarb średzki ("Klejnoty Europy. Skarb średzki." 03.10 - 30.12.2012).


fot. JK (Mergia)

Nie, żeby miał specjalnie daleko (na co dzień rezyduje w Muzeum Regionalnym w Środzie Śląskiej). Wybrałam się, bo ciekawiło mnie niezmiernie jak tym razem zostanie zaprezentowany. Ekspozycje złotnictwa są zresztą stosunkowo mało elastyczne i raczej trudno było spodziewać się jakiejś wystawienniczej rewolucji. Średzkie rarytasy widziałam ostatnio w marcu 2011 w… Ostrawie. Na wystawie Kral, ktery letal, poświęconej Janowi Luksemburskiemu. Skarb wystawę przeżył, otoczony zresztą dziełami naprawdę poważnymi, ale oglądanie fragmentu ekspozycji poświęconej sztuce w okresie panowania owego monarchy przypominało trochę thriller, albo sen z gatunku tych, w których idzie się ciemną uliczką z nieustannym poczuciem, że jest się śledzonym, obserwowanym i że kroku trzeba czym prędzej przyspieszyć, tymczasem nogi odmawiają posłuszeństwa… Tutaj też były jak z waty, no bo jak tu przyspieszać, kiedy takie rzeczy przed oczami... A trzeba było, bo przed drzwiami tych dwóch pomieszczeń, gdzie rarytasy zgromadzono, kłębił się tłum straszny, burzliwy, niepowstrzymany i ogromny. Na pewno znacie to uczucie – panie muzealne wpuszczające po kilka osób i nerwowo zerkające na zegarek. Mało komfortowo. Dlatego naprawdę liczyłam na nasze pokryte bluszczem gmaszysko i mieszczącą się w nim instytucję. No i się przeliczyłam.

fot. JK (Mergia)
 
(Nie czas i miejsce, żeby omawiać – dobrze zresztą i powszechnie znaną – historię związaną z odkryciem skarbu średzkiego i przypominać hipotezy odnośnie jego pochodzenia i przeznaczenia. Zainteresowanych odsyłam chociażby tu lub tu.)
 
Mikroskopijna, ale to naprawdę mikroskopijna wystawa mieści się w komórce pod schodami. Nie, to nie jest przenośnia, mamy tam takowe pomieszczenie. Bardzo klaustrofobiczne. Już od jakiś dziesięciu lat nie jestem fanką książek pani Rowling, ale tak jakoś mi się przypomniało, że Harry Potter chyba w czymś takim swego czasu zamieszkiwał. Średzkie cacka przybyły w reprezentatywnym wyborze. Korona z orłami oczywiście jest. A że jest to wybór źle podświetlony, pozacieniany tu i tam, zupełnie niespodzianie, stłoczony w jednej gablocie, nie dającej możliwości obejrzenia chociażby rzeczonej korony z każdej strony, z podpisami wyłącznie w języku polskim (to samo tyczy się planszy informacyjnej – nie tak bardzo zresztą informacyjnej jak mogłoby się wydawać lub jak mogłoby być)…

fot. JK (Mergia)

Trochę tu ciemno, prawda? fot. JK (Mergia)
 
fot. JK (Mergia)
Z mężnie towarzyszącą mi koleżanką Eweliną (pozdrawiam) nie padłyśmy bynajmniej z zachwytu. Za wystawę oczywiście trzeba było zapłacić (wolny wstęp w niedziele nie uwzględnia wystaw czasowych), co oczywiście uczyniłyśmy i – jak się okazało – był to błąd straszliwy, bo przed wejściem do komórki nikt biletów nie sprawdzał. Nic tylko gorzko zapłakać.

fot. JK (Mergia)

Skarb sam w sobie oczywiście się obronił, w tym przypadku było nawet innej możliwości. Ze średniowiecznym (i nie tylko) złotnictwem jest trochę tak jak z miniatorstwem – w mniejszym lub większym stopniu chwyta każdego. Nie mówcie, że jest inaczej, bo nie uwierzę. W tych małych formach jest coś takiego co sprawia, że rączki robią się lepkie, nos smaruje po gablocie (to mi przypomina wspaniały pomysł z domku gotyckiego w Wörlitz, gdzie w jednym z pomieszczeń do oglądania wykonanych  z - nomen omen - miniatorską precyzją witraży podaje się turystom lupy), szczęka nagle zalicza zderzenie z posadzką… Ktoś mi kiedyś zwrócił uwagę, że w tym powszechnym upodobaniu zwiedzających do złotnictwa jest jakiś odblask nie do końca pewnie wyplewionego gustu jarmarcznego, nawet u wyrobionego odbiorcy. Cóż. Jeśli tak jest, to nigdy nie stanę się wyrobionym odbiorcą. I bez żalu będę dalej piać z zachwytu.
 
Na pocieszenie po mocno średnim aranżu średzkich znalezisk pozostała nam Galeria Sztuki Śląskiej XII-XVI w., nie cała zresztą, bo pomieszczenia na parterze były zamknięte z powodu jakiejś tajemniczej awarii. Dla fanów Henryka Probusa oznacza to żal prawdziwie nieutulony (nawet jeśli jego nagrobek widziało się już kilka razy), ale cóż było czynić. Za to ekspozycja na piętrze nareszcie jest otwarta! To uczucie jest zawsze fantastyczne – spojrzeć na starych znajomych i napotkać rzeczy, których się wcześniej nie widziało…
 
fot. JK (Mergia)


fot. JK (Mergia)

fot. JK (Mergia)

fot. JK (Mergia)

fot. JK (Mergia)

fot. JK (Mergia)

 
After ages, ale ciągle wspaniali.
 
Na tym koniec, zachęcam do odwiedzania starych, średniowiecznych znajomych i do poznawania nowych.
Do zobaczenia niebawem (naprawdę mam nadzieję), prawdopodobnie na znanej nam dobrze planecie ‘kultura popularna’. Muzyka, film i trochę sztuki, a prawdopodobnie wszystko w jednym J.
 
Z uśmiechem, w tą jesień!
 
fot. JK (Mergia)