Gdybym miała ugotować obiad
wykorzystując do tego kilka swoich ulubionych składników, w normalnych
warunkach kulinarnych pasujących do siebie jak wół do karety (typu: wiórki
kokosowe i oliwki), wyszłoby z tego pewnie obrzydlistwo nieprawdopodobne i
trudne w ogóle do objęcia rozumem. Z łączeniem rzeczy ulubionych, a
stanowiących część zupełnie odrębnych par kaloszy, bywa na szczęście nieco
łatwiej. Może nie zawsze w przypadku ubioru… Ale weźmy to, co kryje się pod
dość zwodniczym pojęciem zainteresowania
(wobec braku w języku polskim terminu ulubieństwa).
Rzucam więc kilkoma, a że rzucanie dokonuje się na blogu – zaczynam od
średniowiecza. Teraz Święta Trójca, Reczy Podstawowe, żeby nie powiedzieć –
Rzeczy Ostateczne. Muzyka, film, sztuka. Garść mniejszych worków, na
doprawienie – późne lata 60-te, wraz z zazwyczaj się za nimi ciągnącym młodszym
braciszkiem w postaci Zarania Następnej Dekady. Okładki płytowe. I to, czego
(zauważyliście już) nigdy zabraknąć nie może. Przyodziewek. Łączenie wyżej
wymienionych komponentów w pary czy tercety nie przedstawia rzecz jasna
większych trudności, jest proste jak bułka z masłem. Przypadków, w których jestem
w stanie połączyć je wszystkie
wychwyciłam na razie niewiele. Dziś nieco o jednym z nich.
Donovan, Wear Your Love Like Heaven (czyli 1/2 albumu A Gift From a Flower to a Garden), okładka 1966, fot. Karl Ferris |
Donovan (właść. Donovan Leitch),
Szkot rodowity, rocznik bardzo dobry, bo 1946. Jak to się nieładnie, bo z obca,
mówi – singer-songwriter zazwyczaj folkowy, w
amerykańskim rozumieniu terminu, to jest jako ‘barda z gitarą’. Bywało, że
nazywany ‘szkockim Bobem Dylanem’, ze szkodą chyba dla obydwu i dla większej
klarowności odbioru, wyłączywszy (ewentualnie) bardzo wczesny etap twórczości
– nie należy się tym określeniem zbytnio przejmować. Debiutancki longplay w
1965 (What's Bin Did and What's Bin Hid aka Catch the Wind) i
od razu duży sukces, zwłaszcza w Brytanii. Do końca lat 60-tych pozycja na
rynku stabilna.
Może przez
tą Szkocję, a może po prostu dlatego, że od folku (w jakiej byśmy ‘odmianie’ go
nie ujmowali, byleby pozostawał - mniej lub bardziej – ukorzeniony w tradycjach
Mamy Europy) do średniowiecza zawsze jakoś podejrzanie blisko – dość rzec, że
mediewistyczne oko nawet nie musi specjalnie brać Donovana pod lupę, żeby
nagle, ku błogości swojej wrażliwej na uroki kilkusetletnich zamczysk etc.
duszyczki, znaleźć to tu, to tam jakiś ciekawy okruszek.
Zaczęło się
dość tradycyjnie, bo od klimatów arturiańskich. Sunshine Superman z 1966 roku, poza tym, że zawierał jeden z
największych hitów w całej donovanowej karierze (utwór tytułowy mianowicie),
poza tym, że chcąc nie chcąc ustawił swego autora(wcześniej w znikomym przecież
stopniu undergroundowego) w awangardzie, jeśli wziąć pod uwagę próby (o różnym
przecież stopniu powodzenia) dodania psychodelicznego posmaku do tego, co się
już wcześniej grało, poza tym, że w pamiętnym The Trip (nomen omen) Donovan dowodził, że charakterystyczne
jąkanie jak-gdyby-pod-wpływem-pewnych-popularnych-substancji nie skończyło się na
My Generation The Who, poza tym, że w
ogóle jest to bardzo dobra płyta i że bardzo pięknie pobrzmiewa tam sitar, tak
więc – poza tym wszystkim – naszemu Szkotowi zachciało się pośpiewać o Ginewrze
pijącej trunki pochodzące z winnic Karola Wielkiego… Tak. (Guinevere of the royal court of Arthur / Draped in white velvet, silk
and lace / The rustle of her gown on the marble staircase / Sparkles on
fingers, slender and pale […]Maroon-coloured wine from the vineyards of
Charlemagne / Is sipped by the queen's lip and so gentle / Indigo eyes in the
flickering candlelight / Such is the silence over royal Camelot) Bardzo to klimatyczne, bardzo
przestrzenne, bardzo powietrzne.
Rok później Donovan porwał się na
stworzenie opus magnum, bo chyba tak
już na wstępnie zwykły się jawić wydawnictwa podwójne (ale od jawienia się do
prawdy jeszcze droga daleka). Niby ‘piękna miska jeść nie daje’, ale A Gift From a Flower to a Garden tak czy
owak interesuje mnie przede wszystkim ze względu na opakowanie. Po pierwsze był
to jeden z pierwszych box-setów, okładka
naprawdę zaczęła przypominać tym samym księgę,
zwłaszcza że ze środka wysypywał się zestaw karteluszek z tekstami utworów (nie
był to więc booklet w tradycyjnym rozumieniu). Ale przede wszystkim – artwork
jako taki, nazwijmy to – sesja okładkowa,
za którą stał sam Karl Ferris, szumnie (ale nie bezpodstawnie) nazywany ‘ojcem
psychodelicznej fotografii’, nadworny artysta Hendrixa, który poza tym
popełniał jeszcze prawdziwe eksplozje koloru dla takich tuzów ówczesnej sceny
jak Cream czy The Hollies, pomagając – zwłaszcza w przypadku tych ostatnich –
dosłownie podkoloryzować ich nowy, doraźny (modniejszy?) i właściwie dość
jednorazowy, psychodeliczny wizerunek. Tym, co powinno nas tutaj szczególnie
interesować, jest plener (odsyłam do fotografii powyżej). Bodiam Castle, proszę państwa. Hrabstwo Sussex,
rocznik 1385.
Bodiam Castle, źródło: wikipedia. |
Z sesji do A Gift From a Flower to a Garden. |
Na jednych sędziwych murach się nie skończyło... |
Czujecie w tym wszystkim jakiś
minimalnie zbyt wielki ładunek ładności i sentymentu? To dobry kierunek.
Na początku nowej dekady
przychodzi zamówienie na soundtrack. Od Bardzo Znanego Reżysera. Film, o którym
mowa, powinien tutaj błysnąć właściwie jako główny bohater tego posta, jako
punkt dojścia, ale i punkt wyjścia, biorąc pod uwagę, że w jakiejś kompletnie
odmiennej czasoprzestrzeni, gdzieś-kiedyś po raz pierwszy zetknęłam się
donovanową twórczością. Nie odwrotnie. Nie było też zresztą tak, że po
obejrzeniu (i odsłuchaniu) rzeczonego filmu jęłam namiętnie wsłuchiwać się w Słonecznego Supermana i jego krewnych. O
nie, najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że Donovan przez pewien dłuższy
czas funkcjonował w mojej głowie właśnie tylko i wyłącznie jako autor
rzeczonego zestawu piosenek ‘pod film’.
Pewien młody człowiek wyrusza
wraz z przyjaciółmi na wojnę. Taka siła wyższa i wymogi chwili. Z wojny owej
wraca rzecz jasna w złym stanie ciała i jeszcze gorszym stanie ducha, ba, z
duchem kompletnie strzaskanym i pogruchotanym. W zmordowanym wspomnieniami
wojennego terroru umyśle zaczynają się powoli rodzić myśli bardzo konkretne i
klarowne, ale tak nieprzystające do rzeczywistości, że na początku trudno to
nawet wyrazić słowami. Kiedy się jednak znajdują, jedno z nich staje się
słowem-kluczem. Wolność.
Zainspirowanym widokiem ptaków za oknem nasz młodzieniec postanawia być wolny,
wolny totalnie i za wszelką cenę. Chce znaleźć
swoją duszę. Dalszy przebieg zdarzeń
jest do przewidzenia – odrzuca ojcowiznę, odrzuca wszelkie dobra materialne,
koniec końców odrzuca także rodzinę i cóż – wyprowadza
się za miasto. Przy okazji inicjuje coś na kształt działalności
charytatywnej. Ostatecznie nic nie posiadający biedacy okazują się przecież być
bardziej wolni od skrępowanych żądzą
bogactwa, dobrze prosperujących mieszczuchów. Jest przy tym wszystkim jeszcze
element biegania po polach, bliskości natury. Ostatecznie taki model życia, w
myśl zasady wolność i pokój staje się
podejrzanie nęcący dla młodych mieszkańców rodzinnej mieściny głównego
bohatera, którzy przyłączają się do niego coraz większą gromadą. W mieście
starsze pokolenie wpada w popłoch (‘Powiedziano
nam, że śmietanka naszej młodzieży zaraziła się kontaktem z tą ekscentryczną
społecznością.’) Podjęte ostatecznie kroki będą drastycznie i skończy się
na ofiarach. Tak działa władza. Ale wbrew niej, nowa idea będzie się szerzyć… i
szerzyć… i szerzyć.
Był rok 1972 kiedy film wszedł na
ekrany, ale równie dobrze mógłby powstać kilka lat wcześniej. Zresztą – sam
koncept też nie urodził się przecież z dnia na dzień.
Rzecz jasna główny bohater nie
wraca z Wietnamu. Rzecz jasna w tym wszystkim tkwi jeszcze wątek religijny,
który celowo powyżej pominęłam, biorąc jednak pod uwagę fakt, że i w filmie
jest on momentami wręcz marginesowy, że więcej jest mówienia o wolności niż o
wierze. Cóż, poznajcie hipisów z San Damiano. Pod przewodnictwem znanego wam
skądinąd św. Franciszka. A raczej postaci, dla której stanowi on mglisty
pierwowzór.
Brother Sun, Sister Moon Franco Zeffirellego to jeden z takich
filmów, o których nie do końca wiem co myśleć. To, że z biografią prawdziwego
Franciszka z Asyżu ma tyle wspólnego, co Donovan Leitch z Jasonem Donovanem nie
jest samo w sobie wadą. To, że działania bohaterów przyjmują formę nieomal
kontrkulturowego manifestu – też. Odbieram to jako signum temporis. Jest przy tym stale obecny ów wyżej wspomniany
element ‘zeświecczenia’ historii Franciszka – mówi się więcej o ubóstwie
Chrystusa niż o Bogu jako takim. To pomaga odjąć trochę ciężaru gatunkowego i
uniknąć charakterystycznej dla filmów o świętych nachalnej retoryki. Cóż, może
to po prostu nie jest film o świętym.
Pod względem estetyki i nastroju
pozostaje w bliskiej konotacji z najbardziej chyba reprezentatywnym dziełem
Zeffirellego. Mowa oczywiście o Romeo i
Julii. Cóż, Brat słońce, siostra
księżyc to film nakręcony pastelami, dosłownie (ujawnia się to zwłaszcza w
scenach w plenerze) i w przenośni. Momentami wkrada się taki sentyment, taka
czułostkowość, że czuję się jakbym oglądała zbiór XIX-wiecznych religijnych
oleodruków, tylko trochę ładniej (o, to stosowne słowo) wyglądających. Z
drugiej strony – niewyobrażalnie kiczowaty obrazek wodospadu (piękny dzień,
pełne słońce, śliczna dziewczyna) jest momentalnie (i kapitalnie) przełamany
widokiem zastępu trędowatych, wyłaniającego się zza przysłowiowego winkla. Wywołanie
wrażenia naiwności samo w sobie jest pewnie zabiegiem celowym. Ale zajączki i
sarenki hasające wśród maków (całe pola maków!)… Hm.
Tymczasem zdarzają się momenty
tak wizualnie wyśmienite, że naprawdę pobłażliwy uśmieszek znika mi z twarzy.
Weźmy scenę rozmowy z matką, zakomponowaną jak jakieś XV-wieczne Zwiastowanie –
zwracam uwagę na ten wazon z irysem, irysem (!!!) tak kojarzącym się z mieczem,
z bólem matki, ten miecz boleści z
proroctwa Symeona, ech, cała ta ukryta, późnośredniowieczna symbolika.
Rewelacja.
Niektóre ujęcia krajobrazu. Ach ta Umbria i jej doliny, które
wyglądają jak scena teatralna. Wreszcie fakt, że Asyż zagrało San Gimignano - fantastycznie,
z tymi swoimi niebosiężnymi wieżami, wpisujące się w powiastkę o wolności.
Bazylika św. Piotra, w której Innocenty III wygląda jak wielkie jajko Fabergé –
poznajecie mozaikę z katedry w Monreale?
I w tym wszystkim – kostiumy. O
mój Boże, jakżesz ja się kiedyś musiałam oburzać, widząc co się tam wyprawia.
Trudno projektując stroje pofolgować sobie w przypadku przyodziewku braci z San
Damiano, ale już elita Asyżu, świta papieska – to pole do popisu. Zgodność
względem pierwowzorów, tak jak w przypadku zgodności biografii – jest mglista.
Pomysły są karkołomne, niesamowicie efektowne, czasami aż w zabawny sposób. 1209 – Odyseja kosmiczna.
W Asyżu nosimy się na bogato. |
Może czasem
właśnie o to chodzi. Nie czerpać pełnymi garściami, tylko podskubywać. Tworzyć
coś nowego, nie muzealnego. A co można powiedzieć o tych, którzy w owych
fantastycznych tworach paradują? Cóż, Graham Faulkner, odtwórca głównej roli,
specjalnie się później nie nagrał i pewnie już do końca pozostanie „tym od św.
Franciszka”. W jego grze też wyczuwalny jest ten trochę pretensjonalny posmak,
chcę myśleć, że momentami zbyt duży pierwiastek – przepraszam za wyrażenie –
szczęśliwego, bożego ‘idioty’ (szaleńcem widzi Franciszka Asyż i szaleńcem
przedstawia się go widzowi) był całkowicie pod kontrolą i zamierzony. Mnie
najbardziej w pamięć zapadli filmowi rodzice przyszłego świętego, czyli Lee
Montague i Valentina Cortese jako Pietro i Pica di Bernardone – soczyści, z
krwi i kości i tacy, że ich postaci nie sposób potępiać. Każdy film posiada
swoje humorystyczne zaplecze w postaci historyjek – kto miał kogo zagrać a nie
zagrał (i dlaczego). Nie inaczej tutaj. Do roli Franciszka rozpatrywano takie
kandydatury jak Caetano Veloso (!) czy Al Pacino (!!!). Zeffirelli podobno
wyznał w swojej autobiografii, że w filmie hurtem zagrać mieli panowie z The
Beatles, ‘w głównych rolach’. Czy miało to oznaczać czworo przyjaciół
Franciszka, czy może któryś z członków Fab Four miał osobiście oblec się w
szaty świętego? Ciekawe który… Pewnie niekoniecznie Ringo.
No a soundtrack? Jak cały film –
oscylujący między przesłodzeniem a naprawdę świetnymi momentami. Co ciekawe –
na potrzeby włoskiej wersji filmu powstał… osobny. A z oficjalnego wydawnictwa
w jakiś przedziwny sposób wypadły utwory Donovana. W związku z zagmatwaną
kwestią praw autorskich ukazały się samodzielnie dopiero w 2004 (!) roku,
nagrane na nowo, w wersji całkowicie akustycznej. To potwierdza moje własne
obserwacje – w przypadku większości utworów ich potencjał został zabity przez
aranżacje – orkiestrę i chóry. Dlatego dla mnie absolutnie najlepszym momentem
soundtracku, na którym tak naprawdę mógłby się właściwie zaczynać i kończyć,
pozostaje chyba najmniej zauważany utwór, który w przeciwieństwie do innych nie
zrobił samodzielnej kariery jako normalnie, regularnie funkcjonująca piosenka
religijna. Utwór, który otwiera film. Słuchajcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz