piątek, 24 sierpnia 2012

Krzyżowo-żebrowe zamiast sufitu, czyli zmień kościół w mieszkanie.


Dziś krótko i tylko sygnalizując problem. Ale za to jaki.

No cóż, niewiele jest rzeczy skuteczniej wskrzeszających nadgniłe tkanki sprzed stuleci jak rewitalizacja zabytków. Operacja na otwartym, martwym sercu, że tak się wyrażę.

Zamki na hotele, pojedyncze wnętrza na przestrzenie galeryjne, baszty na sklepy dla plastyków (pozdrawiam, Zielona Góra), takie tam. W sumie w przypadku architektury świeckiej nie ma większych problemów ze znalezieniem nowych zastosowań. Gorzej z sakralną. Tu już ręce bezwładnie opadają.

Holenderska pracownia ZECC być może zatem porwała się z motyką na słońce. Ale skoro w dzisiejszych czasach mieszkać już można w obiekcie zabytkowym właściwie dowolnego typu, przy czym fabryki są tutaj tylko wierzchołkiem góry lodowej (weźmy pod uwagę jeszcze te wszystkie byłe stajnie, spichlerze, młyny i silosy – słowem: zabudowania gospodarcze trzymają się mocno) – to dlaczego by nie w kościele?

Na początek należy się pewne wyjaśnienie. Mamy tu do czynienia z podwójnym wskrzeszeniem średniowiecza, tym współczesnym rzecz jasna, ale i tym dziewiętnastowiecznym, bowiem obiekt, który ZECC postanowiło przerobić na mieszkanie jest budowlą neogotycką. Postanowiłam go mimo to uwzględnić. Ta podwójność jest może nawet podwójnie zajmująca. A estetyczny wyraz średniowieczności zmiksowanej ze współczesnym wzornictwem pozostaje nie mniej rzucający się w oczy, niż mogłoby to mieć miejsce powiedzmy w przypadku przerabiania ruin Cluny na apartamentowiec z podziemnym parkingiem.

Pora przedstawić bohatera dzisiejszego posta. Kościół św. Jakuba w Utrechcie zbudowano w 1870 roku w ciągu zaledwie siedmiu miesięcy. Architekt Gerard Gerritsen uwijał się jak w ukropie. Pierwotnie budowla była wyposażona w dostawioną od zachodu wieżę. Fundamenty okazały się jednak zbyt mało wytrzymałe (co nagle to po diable, panie Gerritsen?) i ostatecznie rozebrano ją w 1889 roku. W XX wieku św. Jakuba dopadła dość powszechna choroba kościołów zachodniej Europy. Opustoszał. W latach poprzedzających budowę pełnił rolę obiektu konferencyjnego i przestrzeni wystawienniczej w której prezentowano antyki. Czasami urządzano w nim kameralne koncerty. Cóż – najwyraźniej nie radził sobie tak znowu źle. Nie mniej jednak postanowiono przyodziać go w nowe szaty. Nowa aranżacja wnętrza dokonała się w latach. 2007-2009.
 
 
Nawa czyli salon; źródło: viahouse.com.
 
Salon/nawa na bis; źródło: viahouse.com.
 
Kącik jadalny w ex-prezbiterium; źródło: zecc.nl.
 
Kuchnia z jadalnią; źródło: viahouse.com.
Tak. Mieszkanie jest piętrowe; źródło: viahouse.com.
Jedna z trzech łazienek; źródło: viahouse.com.

Zdjęcia mówią same za siebie. Białe ściany nadały wnętrzu niemal nowoczesny wyraz. Cała „dawność”, pomijając zachowane detale architektoniczne, została zresztą zasygnalizowana bardzo subtelnie. Chociaż proszę zwrócić uwagę na formę ław w kąciku jadalnym. W prezbiterium. No to ci dopiero przewrotność.

Najciekawsze jest to, że wszystkie prace dotyczyły wyłącznie wnętrza. Z zewnątrz kościół pozostał praktycznie nietknięty. Kontrast jest bezcenny.
 
Od strony prezbiterium, czyli na tyłach hacjendy; źródło: viahouse.com.
 
Parcela 670 m2. Całkowita przestrzeń użytkowa – 475 m2. Dwa ogródki, mniejszy z przodu. Kuchnia wyposażona. Salon, dwa pokoje „do pracy”, dwie sypialnie z łazienkami, jedna łazienka dodatkowa. Na terenie posesji nie było wcześniej cmentarza.

Wysokość nawy – 14 metrów.

No i co sądzicie?

Moim zdaniem – obiekt ogromnie ciekawy. Bardziej przez kontekst niż przez artystyczny wyraz, chociaż ten także zdaje egzamin. Oporów natury „czy wypada” nie mam. Jest to pewne koło ratunkowe. Pytanie tylko – czy byłabym skłonna w takiej hybrydzie zamieszkać? Projektanci podkreślają, że wszystko zostało dostosowane „do ludzkiej skali”. Czyżby? W otwierającym się nad moją kanapą sklepieniu jest jednak coś jeśli nie przerażającego, to na pewno niepokojącego. Jeść kolację, podczas gdy nade mną z dziesięć metrów powietrza i dopiero zworniki. Być może przy bezpośrednim oglądzie odczucia byłyby zupełnie inne. Na sucho mam jednak wątpliwości co do tej ludzkiej skali. Z drugiej strony jako miłośniczka modernistycznych willi, którym przecież złośliwi zarzucają czasem właśnie "nieludzkość", może powinnam wykazać większe zrozumienie. Cóż. W Internecie ciągle zalega prezentacja obiektu (polecam zajrzeć), który przynajmniej w 2010 roku był jeszcze na sprzedaż. Może nadal jest. Cenę można sobie tam zobaczyć. Jeśli nadal stoi pusty (o ironio!) to… Właściwie jakoś mnie to nie dziwi. Czyli: tędy droga - ale tylko na papierze?

W Polsce plaga opustoszałych kościołów na razie nam nie grozi, więc pewnie nie ma sensu dywagować nad tym, czy domy Boże przerabiane na domy prywatne przyjęłyby się nad Wisłą. Może pikietowano by na placu budowy. Może.

Na szczęście zamki-hotele mają się u nas jak najlepiej.

 

czwartek, 16 sierpnia 2012

Horrible Histories, czyli: historia dzieci nie gryzie. Połyka w całości.

Ostatnimi czasy zarzuciłam na moment podczytywanie o nieżyjących od pięciuset lat Niemcach i postanowiłam strzelić sobie prawdziwe wakacje. Włóczę się po lesie, odgrzebałam rower i przez większość czasu oddaję się bynajmniej nie drugoplanowym pasjom muzyczno-odsłuchowym. Szkoda, że olimpiada się skończyła. Jak zatem widać na załączonym obrazku – intelektualizm pełną gębą. Dlatego dzisiaj, wobec absolutnej niemożności nawet najmniejszego wytężenia swojego umysłu, pozwolę sobie zaprezentować coś, co umożliwi mi nie odrywanie się od moich ulubionych ostatnio aktywności – słuchania muzyki i zachowywania się jak dziecko.

Pamiętacie Strrraszne historie? Osobnicy urodzeni w okolicach przełomu lat 80-tych i 90-tych najpewniej tak. Książki, które pozwalały bezkarnie napawać się dowcipem czasem bądź co bądź niewybrednym, historyczne daty, wydarzenia i postacie podając jakby mimochodem i przy okazji. Lało się dużo krwi i było bardzo uciesznie. Co za czasy: z Wallym zwiedzaliśmy świat, z Horrible Histories wsiadaliśmy do wehikułu. No, może to lekka przesada, ale jak to było miło dorwać się do takich eposów jak Ci wredni Rzymianie albo Narwani Normanowie. Ja na swojej półeczce posiadałam tomik wydany w ramach odgałęzienia serii zatytułowanego jakże urokliwie Sławy z krypty. Była to „biografia” Kleopatry i do dzisiaj pamiętam dwie zamieszczone tam rymowanki, które brzmiały mniej więcej tak: „Był raz Rzymianin imieniem Cezar, co go ząb czasu wziął i przeżarł. A ona w pierwszej choć była wiośnie, dzisiaj oddała mu się radośnie” oraz „Daj Julek na wstrzymanie – serce ci bić przestanie! Królowa jeszcze młoda a twego zdrowia szkoda”. Nawet Liz Taylor i Rex Harrison nie mieli takiego poetyckiego zaplecza. Akurat te żarciki wydają się z perspektywy czasu mocno sfatygowane. Na szczęście pod tym samym szyldem pojawiło się zjawisko, które jest w stanie ubawić mnie i dziś.

Rzecz nazywa się identycznie jak seria książek i jest angielskim programem dla dzieci, produkowanym przez BBC od 2009 roku. Podstawowym celem Horrible Histories nie jest bynajmniej ubawianie takich jak ja, tym bardziej uczenie czegokolwiek wapniaków starszych niż dziesięcio- czy jedenastolatkowie. Cóż jednak począć, jeśli czuję się i ubawiona i doedukowana. Naprawdę.  I chyba nie tylko ja. To, że program jest na prawo i lewo nagradzany w kategoriach dziecięcych (BAFTA, a zwłaszcza „specjalistyczne” w tej materii Prix Jeunesse) zdziwienia bynajmniej nie budzi. Ale wygrana w 2010 i 2011 roku British Comedy Award w kategorii Best Sketch Show (jako pierwszy program dziecięcy w ogóle uwzględniony w konkurencji!) każe już się zastanowić nad tym, z czym właściwie mamy do czynienia.

Scenariusz jest oczywiście w znacznej mierze oparty na przesławnej serii książek, pióra Terry’ego Deary. Podobnie jak tam – nikt się z dzieciakami nie cacka i nie owija historii miękkim pluszem. Jak się mordowali – to się mordowali i w Horrible Histories też się mordować będą. Byli niemoralni – to niemoralnymi pozostaną. Oczywiście moralne i fizyczne „okropności” stanowią tylko pewien procent tego, co się tam prezentuje, ale jest to na pewno procent wyróżniający. Wszystko odbywa się zresztą z dużą kulturą i troską o młodego widza. Jedną z podstaw tej troski jest założenie, że dzieciak w żadnym wypadku nie może się nudzić. Historia ma być nie tyle nawet ciekawa. Ma być fajna.

Nie spodziewajmy się oczywiście żartu grubego i kabaretowego szarżowania po bandzie. Ostatecznie chodzi przecież przede wszystkim o zachęcenie dzieci i opowiedzenie im kilku (niekoniecznie strrrrasznych) historii.

Tym, co mnie najbardziej bawi, uczy, śmieszy, tumani a czasem przestrasza, są piosenki. W trakcie czterech sezonów team Horrible Histories zdążył ich wyprodukować około pięćdziesięciu. Jako zbiór przyśpiewek noszą one wiele mówiący tytuł Savage Songs. Poziom dzikości tych „dzikich pieśni” bywa różny, różny też bywa poziom zaserwowanego humoru (a także muzykowania!), bywa (a bywało zwłaszcza na początku) że walor edukacyjny jednak brał górę i postacie historyczne po prostu wyśpiewywały swoje historie, dziarsko przy tym podskakując, gdzieś pomiędzy wplatając jeden albo dwa skromne żarciki. Z czasem jednak nastała era arcydzieł.

Horrible Histories średniowiecze lubią bardzo, a jeszcze większym przywiązaniem darzą wczesną nowożytność – Henryk VIII jest stałym i charakterystycznym bywalcem. Kto jak kto. Uśredniowieczniać można się zresztą nie tylko przez skecze i piosenki – HH to opcja full-service i na swojej stronie internetowej stwarzają możliwość np. wcielenia się w średniowiecznego łucznika, którego celem jest wytłuczenie dziarsko maszerującego pod murami wroga. Spróbowałam i utwierdziłam się w przekonaniu, że jednak każde moje spotkanie z łukiem (nawet wirtualnym) zawsze kończy się spazmem rozpaczy (serdecznie pozdrawiam w tym momencie moich rodziców, którzy na pewno to czytają i najlepiej wiedzą, co konkretnie mam na myśli). Może z kuszą poszłoby mi lepiej? Ale do rzeczy. Piosenki. Najzabawniejsze w nich jest chyba to, że (wszystkie, nie tylko te o tematyce średniowiecznej) odwołują się do bardzo konkretnych gatunków muzycznych, czasem bezpośrednio do określonych wykonawców, a nawet – poszczególnych ich utworów. Najwyższa pora zaprezentować faworytów.

Na początek – wikingowie. Nie, nie mają hełmów z rogami. W nagraniu swojej rockowej ballady podobno inspirowali się Guns'N'Roses (nie tak chyba znowu dokładnie), Queen (kto doczeka do refrenu ten pojmie) i… Jethro Tull (mnie ewentualnie przychodzi do głowy tylko skojarzenie z fryzurą Ian’a Andersona, ale może nie wniknęłam w sprawę należycie dogłębnie). Ich wzruszający przebój nosi tytuł Literally. Cóż, nikt nie wątpił, że wikingowie lubią dosłowność, prawda? W tekście owego dzieła pojawiają się oczywiście takie słowa klucze jak: kill, burn, drink, tylko rape jakoś nie pada, ale powtórzmy raz jeszcze – to jest rzecz dla dzieci. Ale wikingowie potrafią też wzbić się na wyżyny poezji i śpiewać o kometach przeszywających niebo, owego lata 793. Bryan Adams mógłby nawet napisać jakąś parafrazę swojego Summer of ’69. Summer of 793 nie brzmi źle.

Kiedy pierwszy raz to zobaczyłam, to się autentycznie ze śmiechu popłakałam. Może po prostu trzeba mi niewiele, może faktycznie coś w tym jest.


 Wielkim moim ulubieńcem jest doskonały w każdym calu Ryszard III, który bierze udział w programie z bardzo konkretnego powodu. Chce bowiem pokazać swoją prawdziwą twarz, jakże odmienną od gęby, którą doczepili mu More i Szekspir. Źródłem wszelkich nieszczęść Rysia jest zatem straszliwa pro-Tudorska propaganda, z którą samotnie musi teraz walczyć. Ryszard jest człowiekiem ciepłym, miłym, puszystym, boi się os i ma lęk wysokości. W ogóle jest nie taki, jakim wykreował go Szekspir. Nie ma garba. Nie kuleje. Ani nie jest w żaden inny sposób fizycznie upośledzony. Uważa się za dobrego (ba, idealnego) męża. Kocha dzieci. Nie, nie zabił trzymanych w Tower bratanków. Swoją drogą, w czasie ostatniej wizyty tamże (a było to już ładnych parę lat temu) przyuważyłam coś w rodzaju „automatu sondażowego” – maszynerię z bodajże trzema przyciskami. Przed naciśnięciem jednego z nich należało zdecydować: co twoim zdaniem przytrafiło się nieszczęsnym książątkom, że tak zniknęli jak kamfora? Droga do automatu wiodła przez jedną czy dwie sale wprowadzające w tematykę i podające za pomocą plansz, filmów i ulotek różne możliwe wersje wydarzeń. Oczywiście jeden z przycisków odpowiadał opcji „zostali zabici przez złego wuja Ryszarda”. Biedaczek – załamałby się na ten widok. Swoją drogą, ciekawe, czy ten automat jeszcze w Tower stoi.

Ryszard śpiewa utwór stylizowany na Better in Time Leony Lewis. Trzeba jeszcze coś dodawać?



Czas na piosenkę pożyteczną, czyli Kings and Queens. Mój absolutny faworyt, bowiem po sobie widzę, że naprawdę działa. Piosenka ta ma nauczyć i dzieciaka i wapniaka zapamiętywać po kolei wszystkich angielskich monarchów. Posłuchajcie, a raz na zawsze znikną Wasze problemy z cyklu „ilu Edwardów pod rząd” i „iloma ich przepleść Henrykami”. Średniowiecze pojawia się tam oczywiście do momentu, ale jako pomysłodawca tego jakże wspaniałego konceptu występuje nie kto inny jak Wilhelm Zdobywca. Przekomiczny. Jak wszyscy. A zwłaszcza królowa Wiktoria.


Spragnionym dalszych, średniowieczno-nowożytnych wrażeń, można jeszcze zalecić: piosenkę Henryka VIII ułatwiającą zapamiętanie (z pokazywaniem!) tego, co się stało z którą żona; wspólny występ Henryka z Elżbietą (w stylu wczesnych, mniej bombastycznych popisów HH, aczkolwiek fakt, że w tekście występuje Simon Cowell jest godny odnotowania); funkujących mnichów; szkockich monarchów w rytmie blues’a; stosunkowo nowe, ale średnio moim zdaniem udane: rodzinę Borgiów w kontekście rodziny Adamsów oraz (trochę lepszą) Marię Tudor śpiewającą a’la Kate Bush. Jest jeszcze absolutnie przezabawny William Wallace (któremu przypomniał się Billy Idol i jego Rebel Yell).

Ja tam z wypiekami czekam na następny sezon.

I nawet nie macie pojęcia, jak bardzo zazdroszczę tym brytyjskim dzieciakom. Gdybym ja za młodu coś takiego na ekranie dostała, to chyba bym z radości dostała zawału i to by dopiero była straszna historia.

PS. Po prostu nie da się nie powiedzieć o kilku naprawdę kapitalnych przebojach odwołujących się już do zupełnie innych momentów w historii. Zaiste dziki ubaw dostarczają piloci RAF-u z songiem na modłę Take That (ze wspaniałym fragmentem tekstu: „Take That… Hitler!”), rozbójnik Dick Turpin opowiadający swoją historię w sposób bardziej niż wyraźnie inspirowany Adamem Antem i klipem do jego „Stand and Deliver” (któremu inspiracji dostarczyli... no cóż - Dick Turpin i jemu pokrewni), Karol II romansujący z „My Name Is” Eminema, kochający spaniele i imprezy ponad miarę przeciętnego śmiertelnika („…I'm the king who brought back partying!”) oraz filozofowie greccy muzykujący na modłę... The Monkees. Dość dosłownie. Wybitnie bawi mnie fakt umieszczenia myślicieli w kontekście zespoliku powołanego jako substytut The Beatles, kiedy tym zachciało się szukać nowych rozwiązań. Polecam, tak, śmak i owak. A już na pewno czytelnikom już dzieciatym.

piątek, 10 sierpnia 2012

Średniowiecze Alexandra McQueena



Ostatnio jeden z poczytniejszych babskich miesięczników opublikował sesję w której zaprezentowano stylizacje mające kojarzyć się i stanowić hołd dla wielkich, kobiecych postaci w historii, powiedzmy wręcz: kobiet-ikon, próbując w ten sposób ostatecznie przekonać czytelniczkę, że oto stanowią one wciąż świeżą, niewysychającą rzekę inspiracji dla współczesnego świata mody. Rzecz chyba trochę naciągana, aczkolwiek wizualnie prezentująca się bardzo dobrze, bądź co bądź – rzeka to jednak chyba w niektórych przypadkach najwyżej szeroki strumyczek. Nie mogę się zgodzić, że inspiracje przełomem wieków XIX i XX należałoby wywodzić od… Marii Skłodowskiej-Curie. Zestaw bohaterek był zresztą szeroki i dość zaskakujący, i tak obok naszej szacownej noblistki znaleźć można było bezpośrednio powiązane z przemysłem modowym persony, np. Dianę Vreeland czy Annie Leibovitz. W tym doborowym towarzystwie (i mówię to oczywiście bez ironii), ku swojemu bezbrzeżnemu zdumieniu ujrzałam nie kogo innego jak swoją zacną patronkę-imienniczkę, Joannę d’Arc mianowicie. Joasię wykreowano następująco: modelkę przyodziano w srebrną, cekinową mini, pod pachę wsadzono hełm. Cekiny wszak od jakiegoś czasu stały się synonimem „zbroi”. Ileż to już się człowiek tych porównań naczytał! „Nowa zbroja”, „średniowieczna wojowniczka” (sic!), „współczesna kolczuga” itp. itd.. Ja wiem, że skojarzenia różnorakie są jedną z dźwigni pisania o modzie, ale naprawdę nie mogłam się powstrzymać od śmiechu, kiedy ktoś kreację, którą Carey Mulligan włożyła na tegoroczny Met Ball określił mianem… zbroi płytowej. Bo Miuccia Prada cekiny zaprojektowała większe. Efekt zdecydowanie bardziej kojarzył się (i pewnie miał się kojarzyć) z rybią łuską, ale cóż było poradzić – posmak militariów najwyraźniej wygrał.

Met Ball - Carey Mulligan w kreacji Prady; źródło: vogue.co.uk
W sumie wystarczy na wybieg wypuścić dziewczyny w czymś, co składa się z pewnej liczby metalicznie świecących elementów no i mamy „neo-zbroję” jak malowaną. Jeśli komuś się to rzeczywiście ze średniowieczem kojarzy, to cóż – może ma wyobraźnię bujniejszą niż ja, czego właściwie można tylko pozazdrościć. Ale jak już tropić, to inspiracje konkretne. I kto szuka, ten znajdzie, z niewielkim nawet trudem, bo także u  największych i najbardziej znanych. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam kolekcję, o której będzie tu mowa, szczęka dosłownie wryła mi się w ziemię aż do Hadesu. Do tej pory lepszej wizji średniowiecza we współczesnej modzie chyba nie było i pewnie prędko nie będzie. Alexander McQueen stworzył ją tuż przed śmiercią (właściwie ukończył pracę w plus minus 80 procentach) i chyba jest coś wymownego w fakcie, że w swoim ostatnim dziele zawarł elementy zapożyczone z dwóch światów, które docelowo miały kojarzyć się z wiecznością. Była to religia i – no cóż. Cesarstwo.

Przypominanie wydarzenia sprzed kilku lat nie jest chyba tak bardzo nie na miejscu, jeśli weźmie się pod uwagę jego skalę, ale także fakt, że historyzm w modzie ma się obecnie bardzo dobrze, a projekty na jesień-zimę 2012/2013 obfitują tym razem w skojarzenia barokowe (i to raczej późne), czasem bardzo dosłowne, jak absolutnie kapitalna wizja XVIII-wiecznej Sycylii u Dolce&Gabbana, czasem po mistrzowsku zaledwie sugerowane, jak zrobił to Olivier Rousteing w kolekcji Balmain, a czasem zatopione w morzu zupełnie innych motywów, jak u Vivienne Westwood, gdzie nic nie zwiastuje nagłego wybuchu XVIII-wiecznej Francji. U samego McQueen’a inspiracje modą sprzed stuleci wracały kilkakrotnie, żeby wspomnieć chociażby pamiętne RTW jesień-zima 2008/2009, gdzie stroje jak na linii czasu leciały od empire’u w górę wieku XIX. Historią mocno wiało też chociażby w projektach na jesień/zimę 2006/2007, czy na lato 2007. W stosunku do prezentowanych tam rarytasów – McQueen w kolekcji na jesień/zimę 2010/2011 potężnie cofnął się w czasie. Jak zwykle mieliśmy do czynienia z ready-to-wear, który w istocie ‘zachowywał się’ jak haute couture. Krawiectwo wysokie, żeby nie powiedzieć – wysokościowe.
 We wszystkich recenzjach i omówieniach podawano dwa główne źródła inspiracji: Bizancjum i malarstwo XV-wieczne. Dodajmy – północne (i z pewnymi przerzutami na wiek XVI). Zatem mariaż świata oliwy ze światem słoniny. Bardziej skrupulatni bardzo słusznie dorzucali do tego jeszcze element późniejszy, w postaci skojarzeń z XVII-wiecznym francuskim haftem i koronką. Wszystko to z dyskretnym, futurystycznym posmakiem. Jakby muzeum mody wysłano na Marsa. Przyjrzyjmy się jednak konkretom, i to tym, które nas tutaj najbardziej interesują. Jak średniowiecze wygląda u McQueena?
 Nad całą kolekcją unosiły się opary Madonny z dyptyku Etienne Chevalier’a (ok. 1450), pędzla Jean’a Fouquet’a (zm. 1480).


Jean Fouquet - Madonna Etienne Chevalier; źródło: wga.hu
Nie tylko jej charakterystyczny typ urody (nie będziemy się w tym momencie emocjonować tym, czy to faktycznie portret Agnieszki Sorel, czy nie), który jak echo powtarzała stylizacja wszystkich modelek, ale i owa banda cherubinów i serafinów w tle, zderzenie ciemnego z jasnym miało – w kontekście tak estetycznym jak i symbolicznym miało stanowić podwaliny całości wyrazu estetycznego. Później było już tylko lepiej. Hieronim Bosch jako autor printów. Dodajmy – autor ostatnio bardzo popularny i na tekstyliach obecny wręcz nagminnie, czym zajmiemy się w swoim czasie osobno. Bosch (zm. 1516) rzuca się w oczy już za pierwszym razem i jest jednym z tych konkretnych odwołań, których po prostu przeoczyć się nie da, nawet jeśli na przejrzenie kolekcji ma się 3 minuty, a zdjęcia nie zajmują nawet połowy ekranu, więc o detalach nie ma co marzyć.


źródło: style.com


źródło: vogue.co.uk
W rzeczywistości print wykorzystany w centrum nie jest przeniesionym w dokładności 1:1 fragmentem któregoś z obrazu Boscha, lecz kombinacją dwóch: tryptyku Kuszenia św. Antoniego z lat 1505-1506 (mało sympatyczny, rybo podobny stwór) i Piekła z tryptyku Ogród Rozkoszy Ziemskich z ok. 1500 roku (ptaszysko-sadysta).

Hieronim Bosch, Kuszenie św. Antoniego, fragm.; źródło: wga.hu

Hieronim Boch, Ogród Rozkoszy Ziemskich (Piekło), fragm.; źródło: wga.hu
Dalej pojawia się mniej na pierwszy rzut oka czytelny Stefan Lochner (zm. 1451).

źródło: style.com


źródło: vogue.co.uk
Nadrukowani panowie na co dzień rezydują na jednym ze skrzydeł bocznych kolońskiego Ołtarza świętych patronów (ok. 1440).


Stefan Lochner, Ołtarz świętych patronów Kolonii; źródło: wga.hu


McQueen wziął z niego jeszcze złote tło i garść ornamentów, a sposób drapowania, miękko układające się fałdy, same z siebie wydają się być reminiscencją stylu pięknego. Poza Boschem i Lochnerem załapała się jeszcze jedna z największych gwiazd wśród XV-wiecznych Flamandów – Hugo van der Goes (zm. 1482), reprezentowany przez swoje najbardziej chyba znane dzieło, Ołtarz Portinarich (1476-1479), w sposób bardzo ciekawy. Reprodukować postanowiono… zewnętrzną stronę skrzydeł.



Mamy więc wykonane en grisaille Zwiastowanie, utrzymane w konwencji „malowanych posągów” (podobne tworzyli np. van Eyck czy Memling), które nieznacznie przerobiono (zmieniono nieco pozę anioła i położenie gołębicy Ducha Świętego w stosunku do Marii), zredukowano silne wrażenie bryłowatości, tak, że zamiast sprawiać wrażenie „rzeźb” postacie wyglądają jak naszkicowane. Nadrukowano je osobno na dwie różne suknie, każdą z figur duplikując i zwracając owe odbicia lustrzane do siebie, tak, że uzyskano wrażenie „dyptyku”.

źródło: style.com
źródło: style.com
Szkicowość przetransponowanego malowidła doskonale współgra z charakterem materiału, zwiewnością sukni. Majstersztyk, prawda? Z daleka printy wyglądają po prostu jak swobodnie poprowadzone linie, do tego stopnia, że obecność Marii i anioła zauważyłam dopiero stosunkowo niedawno, mimo że pierwszy raz roztkliwiałam się nad mcqueenowskim dziełem niedługo po jego opublikowaniu w Internecie, a i później często do niego wracałam.

źródło: vogue.co.uk
źródło: vogue.co.uk
Do nowszych spostrzeżeń należy coś jeszcze. Zastanawiałam się któregoś razu nad tym, że o ile motywy zaczerpnięte z XV-wiecznego malarstwa w sposób oczywisty rzucają się w kolekcji w oczy, o tyle tak szumnie przecież rozgłaszany czynnik bizantyjski w jakiś sposób się chowa, umyka i nie pozwala sprowadzić do pojedynczego źródła inspiracji. Z określeniem „bizantyjski” bywa w modzie trochę tak jak z ową cekinową zbroją – zbyt często oznacza po prostu ogrom złota i/lub inkrustacji. Może tak było też w tym przypadku? Ogólne wrażenie przepychu, trochę „archaicznego”, żeby nie mylić go z tym, co zwykle uchodzi za „barokowe”? Postanowiłam jednak bliżej przyjrzeć się haftom. I nagle zdałam sobie sprawę, że kolejny konkret mamy przecież podany na tacy. Nie wiem, jakim cudem umknął wcześniej mojej uwadze. W przypadku co najmniej dwóch projektów chodzi nie tyle o Bizancjum, co o Sycylię. Tyle, odnośnie pochodzenia motywu. To, z czego bezpośrednio został zaczerpnięty, jest w istocie solidnym kawałkiem materiału, mimo zaawansowanego wieku będącym w niezwykle dobrej kondycji. Aktualnie sędziwym wiedeńczykiem. Nagle zdałam sobie sprawę, że McQueen sięgnął do skarbca Rzeszy. Postanowił praktycznie skopiować (!) słynne pluviale, wykonane około 1133/1134 w Palermo dla Rogera II, które za cesarza Fryderyka II stało się płaszczem koronacyjnym Rzeszy.


źródło: khm.at


źródło: style.com
źródło: vogue.co.uk

Znajome te lwy, oj, znajome. Pojawiły się w mniejszej skali na jeszcze jednym z projektów, tym razem na czarnym tle.
źródło: vogue.co.uk

źródło: style.com
Kiedy mniej więcej rok temu po raz pierwszy zaczynał mi w głowie świtać pomysł założenia bloga, wiedziałam, że średniowiecze McQueena będzie jednym z pierwszych, o których napiszę. Lub raczej – które tu pokażę. W jego sposobie wykorzystania średniowiecznych inspiracji jest coś ogromnie szczerego. I brak strachu przed zarzutem „odtwórstwa”. Nawet w przypadku rzeczy dosłownych. Jak ta:
źródło: style.com

Teraz nie mam już nic więcej do dodania.

środa, 8 sierpnia 2012

Pląsy Fauna w 'Edenie' (plus neo-medieval rozważany na marginesie)

Pamiętam, że w czasach gimnazjalnych jednym z najbardziej znienawidzonych przeze mnie pytań było „czego słuchasz?”. Nie, nie dlatego, że wstydziłam się swojej w pocie czoła kleconej playlisty. Problem leżał w definicjach gatunków, a raczej ich częściowej tylko przystawalności do faktycznego stanu muzyki rozrywkowej. Nie było przecież niczym trudnym udzielenie odpowiedzi na minimalnie tylko zmodyfikowane zapytanie, które później miało zrobić spektakularną karierę na większości for dyskusyjnych – „czego teraz słuchasz?”. Odpowiadało się, że Pipcińskiego, Iksińskiej albo The Cośtams i z górki. Nie dało się jednak wymieniać całego dobrodziejstwa inwentarza w sytuacji, kiedy ktoś domagał się uogólnień. O matko, pamiętacie, jaki to był towarzyski dyshonor, kiedy ktoś mówił, że słucha punk rocka, a trzynasto-, czternastoletnia brutalna gawiedź udowadniała na wszystkie sposoby, że to przecież tylko marny pop-punk? Pomijam już sytuacje w których dochodziło do zwykłej nieznajomości terminu, powiedzmy – brania indie rocka za rock indyjski. Tu jednak rozchodziło się przede wszystkim o rzecz poważniejszą, mianowicie o to, co właściwie jeszcze jest, a co już nie jest takim a innym gatunkiem. O elastyczność definicji. Przypuszczam, że pan Kozakiewicz konstruując Słownik terminologiczny sztuk pięknych miał podobne dylematy, np. różnicując sklepienia. Ale mniejsza o to. Z wiekiem człowiek zaczyna sobie jakoś z tym radzić i wymyśla inne kategorie, a o istnieniu problemu przypomina sobie w sytuacji, w której jego ponowne odgrzebanie wydaje się być rzeczą oczywistą, co nie zmienia faktu, że wywołuje to pewien wewnętrzny popłoch. Może nie trzeba było się brać za pisanie o muzyce, w dodatku o takiej, która teoretycznie powinna zmieścić się w jednym worku. Moi mili, będziemy tutaj mówić o czymś, co wszechmocny angielski najtrafniej chyba określa mianem neo-medieval.
Termin przemawia właściwie sam za siebie i może nie trzeba niczego dodawać. Czy współczesna muzyka, pozostająca w jakiś sposób w styczności z tradycją średniowieczną (czy to na poziomie kompozycji, czy instrumentarium) może właściwie posiadać jakieś wewnątrzgatunkowe niuanse? Zaryzykuję stwierdzenie, że jakkolwiek Polska powolutku przestaje być pustynią na neo-średniowiecznej (jakże tu długaśnie po polsku brzmi!) mapie, to jednak do awangardy ciągle nam trochę brakuje, stąd potrzeba bawienia się w terminologiczne dzielenie włosa na czworo, chociaż już w pewnym stopniu zauważalna, nie jest jednak taka znowu paląca. Zapytajcie za to naszych sąsiadów zza zachodniej granicy. Rozrost i postępujące zróżnicowanie sceny w ciągu plus minus dwudziestu lat doprowadziło do dość konkretnego wyodrębniania odmian i o ile jeszcze określenie Mittelalter-Rock wydaje się czymś najnaturalniejszym na świecie, o tyle przyznacie, że termin Dudelsack-Rock-Stil tchnie już pewną pedanterią. Wydaje się jednak, że neo-medieval w istocie pozostaje workiem rozciągliwym zarówno wzdłuż jak i wszerz i może być łatwo i wygodnie stosowany, jeśli faktycznie wyraźną obecność czynnika średniowiecznego w muzyce przyjmiemy tu za wyróżnik. Jedyną kontrowersję może budzić to, czy jest on właściwie tak niezbędny, na jaki na pierwszy rzut oka wygląda, silnie się przecież zazębiając zwłaszcza z różnymi odmianami folku, co uczciwie stwierdza nawet angielska Wikipedia. Niemiecka zwraca uwagę na rzecz bardzo istotną – gatunku absolutnie nie można identyfikować z odtwórstwem „prawdziwej” muzyki wieków średnich (tym ważniejsze, że jako niemiecki odpowiednik neo-medieval podaje bardziej wieloznaczny termin Musik der Mittelalterszene). Zaleca się o tym pamiętać. Wracając do problemu zazębiania się – jest jeszcze wszystko to, co w swojej nazwie zawiera magiczny wyraz „pagan”, a więc neo-pagan, pagan folk, pagan to i pagan tamto (doprawdy, szaleństwo katalogowania), w stosunku do swojego średniowiecznego kuzyna używane często obok, a bywa, że i zamiennie. Myślę, że różnicę znaczeniową czuje się właściwie intuicyjnie i chyba nie ma sensu się nad tym bardziej pochylać, jako że wyznaczenie linii demarkacyjnych na konkretnych przykładach bywa karkołomne. Dość powiedzieć, że w ramach śledzenia średniowieczności różnorakich będziemy tu zajmować się i jednym i drugim (albo jednym i tym samym).
Najprościej byłoby to wszystko odsunąć na bok, siąść i po prostu słuchać. Zwłaszcza, że muzycy sami ułatwiają niekiedy zadanie. Tak jest chociażby w przypadku zespołu Faun, którego strona internetowa od razu nas informuje, że tutaj gra się „medieval folk music”. Zaczynanie pisaniny o neo-medievalu od Fauna to jedna z największych oczywistych oczywistości na jakie się tutaj porywam i porywać zamierzam, za Odrą pewnie by mnie nawet wyśmiali. Mając jednak ciągle na uwadze debiutantów w tropieniu współczesnych średniowieczności nie mogę zaproponować niczego innego. Po prostu: w moim odczuciu to właśnie Faun winien być przepisywany na owocny początek. Sama tak zaczynałam i patrz ludu, a się dziwuj. Chwyciło. Zanim jednak wreszcie uda się dotrzeć do clou dzisiejszej czytanki, to jest do kilku słów na temat ostatnich muzycznych dokonań zespołu – krótka prezentacja dramatis personae.
źródło: faune.de
Faun, jak zresztą zdecydowana większość grup spod znaku neo-medieval reprezentuje scenę niemiecką i należy do największych tejże sceny tuzów, co zresztą przekłada się również na popularność zagraniczną. Chyba nie trzeba już zbytnio przepraszać z powodu tytułowania muzyków mianem gwiazd. Aktualnie Faun obchodzi okrągłe, dziesiąte urodziny – został założony w Monachium w 2002 roku. Jak na nie taki znowu długi staż dorobek płytowy prezentuje się nad wyraz okazale – sześć longplayów z nowym materiałem plus jedna koncertówka. Mózgiem operacji jest Oliver Pade, występujący pod jakże wdzięcznym i spójnym względem nazwy zespołu pseudonimem Oliver Sa Tyr, prawdziwy człowiek orkiestra, potrafiący grać na czym popadnie, udzielający się wokalnie, talentu użyczający także w innych projektach (własnych, jak Sava założona w 2004 z Birgit Muggenthaler - obecną przy Fauna narodzinach, dziś członkinię równie znanego Schandmaul, a Savę na nowym, tegorocznym albumie reprezentującą już bez Olivera – czy wspierając na żywo i studyjnie innych popularnych branżowców, np. Omnię), w międzyczasie poeta (i to nagradzany), a z wykształcenia magister literatury średniowiecznej. Obecnie wspierają go (po kilku roszadach) dwie panie, wokalistki i instrumentalistki: Fiona Rüggeberg (w zespole od samego początku) i Sonja Drakulich (od 2012), oraz dopełniający instrumentalnej oprawy panowie: Rüdiger Maul, Niel Mitra oraz kolejny tegoroczny nabytek w składzie, Stephan Groth. Wyliczenie wszystkich pojawiających się w utworach Fauna instrumentów stanowiłoby listę tyleż imponującą co długą, dlatego zainteresowanych odsyłam w stosowne miejsce. Dość rzec, że na dawnym instrumentarium rzecz się nie kończy i że jedną z cech charakteryzujących niektóre z nagrań zespołu jest miksowanie elementów średniowiecznych z elektroniką, zabieg zresztą niezmiernie ostatnio popularny, ale ciągle wydający nowe i świeże owoce.
Po kilku albumach, w większości bardziej niż mniej udanych (ja największym sentymentem darzę Renaissance z 2005 r., od którego zaczynałam oraz całkowicie akustyczną Buch der Balladen sprzed czterech lat), Faun postanowił porwać się z – jak się wydawało – motyką na słońce i nagrać concept album, w dodatku w wydaniu bardzo obszernym, bo składający się aż z 14 utworów, wśród których nie zabrakło kilku ponad 7-minutowych. Pozostałe również nie kończą się na dwóch minutach. Rzecz duża i poważna, zwłaszcza że dzieło zatytułowano (może trochę pretensjonalnie) Eden, co już samo z siebie wywołało istną eksplozję skojarzeń, nie tylko kulturowych zresztą – od spodziewanego nastroju błogostanu wśród świergotania ptaszynek, przez tematy stricte religijne, Miltona, aż po ekologię.
źródło: miroque-versand.de

Faun jednak – było, nie było, istota leśna – najwyraźniej poczuł się w rajskim ekosystemie jak w domu, rozhasał się przepięknie i wyleciał z Edenu nowy, lepszy i odświeżony. Rezultat owej wycieczki przyszedł na świat już jakiś czas temu, bo w 2011 roku, nikt jednak chyba nie będzie mieć za złe przysłowiowego odgrzewania kotleta, tym bardziej, że kotlet, który odgrzewają muzycy Fauna ma nie rok, a kilkaset lat. I ciągle jest świeży i apetyczny. Album rozpoczyna się potężnie, żeby nie powiedzieć – z wysokiego uderzenia, a przecież wiadomo, że dobry opener to połowa sukcesu. Lupercalia rozgrywające się w Edenie? No proszę. Utwór z jak na Fauna mocarną sekcją rytmiczną, w jakiś sposób bardzo przestrzenny i klarowny, tak, że czuje się powietrze w górach, w których to cieszy się ów nagi bóg, spokojnie i wielogłosowo wyśpiewany. Już po takim początku, widać, że u Fauna się pozmieniało. Muzyka jakby nabrała powietrza w płuca – stała się bardziej wielowymiarowa, warstwowa. Brzmi to wszystko dużo bardziej spójnie niż na poprzednich wydawnictwach i – paradoksalnie – lżej, pomimo wyższego stopnia zaawansowania i trudności. Różnorodne motywy zostały nawzajem na siebie ponawlekane w sposób naprawdę godny podziwu. Ucho kluczy i wyławia. Weźmy taki Zeitgeist (który bynajmniej nie jest peanem na cześć Hegla). Przy okazji w warstwie tekstowej uwidacznia się skłonność zespołu do refleksji nad współczesnością (nie takiej znowu odkrywczej) i postawy pro-eko („you’re not here to conquer nature”). Na szczęście Faun postanowił nie rozmawiać bezpośrednio z drzewami, na czym swego czasu dość komicznie rozjechała się Omnia, której rozmówca nie powalał bynajmniej elokwencją, chociaż trzeba pamiętać, że nawet Jefferon Airplane miewali problemy z dogadaniem się z roślinkami – sekwoje mało uprzejmie mówiły Grace Slick, że „the human name doesn't mean shit to a tree”, ale i tak wyszło z tego arcydzieło (przepraszam, nie mogłam się powstrzymać). Wróćmy jednak do Edenu. Trzeba odnotować bardzo dobrą dyspozycję wokalną członków zespołu - nie ma na szczęście mowy o utworach „prześpiewanych” czy ciągłego, irytującego poruszania się w wysokich rejestrach, co niestety jest dość powszechną bolączką gatunku, a niektóre wokalistki (nie mam w tym momencie serca pokazywać palcem) brzmią wręcz jak przesadnie natchnione druidki które w trakcie spaceru po lesie niechcący przeszły boso po kilku śpiących jeżach. W Faunie wie się, kiedy wytonować. Mam wrażenie, że wokalny skok naprzód zaliczył zwłaszcza Oliver – ze swoją niezbyt może wyszukaną barwą brzmi naprawdę lepiej niż przyzwoicie, wydobywając głosem większą niż dotychczas ilość emocjonalnych odcieni, przy jednoczesnym zachowaniu klarowności i właściwie dużej powściągliwości. Brzmi paradoksalnie, ale działa. Dobrze widać to w uznawanym za serce albumu utworze Hymn to Pan (przyznacie, mało chrześcijański to Raj, w którym Adam i Ewa byli poganami), pełnym energii lekko stłumionej, jakby odczuwanej przez sen. Nie wszystkie kompozycje utrzymują ten wysoki poziom. Po połowie albumu napięcie jakby trochę spada, i zamiast prawdziwych kulomiotów, umieszczonych w większości na początku, otrzymujemy porcję utworów do których chyba najlepiej pasuje określenie po prostu „ładne” (Alba czy Polska Fran Larsson), co jest zawsze tylko połowicznym komplementem. Mam też wrażenie, że muzycy chyba niepotrzebnie wyprawili się na wycieczkę – no cóż – na wschód od Edenu, przywożąc zapaszek Orientu (The Market Song, Arcadia, a zwłaszcza Pearl), trochę jednak rozbijający spójność. Może utworów po prostu jest za dużo. Może trzeba było trochę drzew z Edenu wyciąć, wydać single i zachowane drwa dorzucić do ogniska jako b-side’y. Na szczęście na koniec jest jeszcze ogromna, pozytywna niespodzianka. Golden Apples to moim zdaniem jeden z najbardziej klimatycznych utworów w całej karierze zespołu. Jakbyśmy idąc lasem natknęli się na grupę muzykujących… no właśnie, kogo? Brzmi kiczowato? Też bym po sobie nie przypuszczała, że mi się spodoba. Kołysanie rytmem tak miękkim, że utwór mógłby spokojnie uchodzić za kołysankę, gdyby nie jakiś posmak, który nie pozwala się błogo uśmiechnąć, jakiś głęboko schowany niepokój. Mnie ta zamykająca płytę kompozycja uderzyła w czasie jazdy pociągiem przez lubuskie knieje – no cóż, oprawa też wpływa na odbiór. Zwłaszcza, że rytm jazdy rydwanu PKP był taki sam jak rytm utworu. Nie, to nie jest przesada.
Czasami odnoszę wrażenie, że poszczególnych reprezentantów sceny neo-medieval różnią względem siebie nie tyle różne źródła konkretnych inspiracji, co raczej proporcje, w jakich te inspiracje pojawiają się w ich muzyce. Czy jest to tylko odrobina średniowiecza, w postaci jednego lub kilku dawnym instrumentów, nałożona na zupełnie współczesną strukturę, która bez tego dodatku z powodzeniem mogłaby funkcjonować samodzielnie, może mniej przez to interesująca, ale jednak? Czy mamy raczej do czynienia z silnie, wręcz nieodparcie nasuwającym się w trakcie słuchania wrażeniem „dawności”, w której dopiero po chwili odnajdujemy zatopioną współczesną melodię, bądź odkrywamy, że – jak nam się wydaje – totalnie „średniowieczny” motyw wykreowany został za pomocą środków jak najbardziej aktualnych? Może nie powinno się wartościować, dla mnie jednak ten drugi ze sposobów uprawiania muzyki neo-średniowiecznej wykazuje większy potencjał, jest zadaniem nieco ambitniejszym, czasem wręcz karkołomnym. Do jego sztandarowych przedstawicieli zwykłam zaliczać właśnie Fauna. Zespół ten nie jest moim ulubionym przedstawicielem gatunku, ale reprezentuje go w sposób chyba najbardziej klarowny, podszyty jakąś niesamowitą, wewnętrzną równowagą, co najbardziej uwidoczniło się właśnie w Edenie. Może nie najmocniej „średniowiecznym” albumie w karierze, ale na pewno do tej pory najlepszym. Cały czas tłucze mi się po głowie jedno słowo, niezbyt kojarzące się z czymś, co w swoim korzeniu kryje inspiracje średniowieczem, dlatego zwlekałam z jego użyciem aż do końca. Elegancja.

sobota, 4 sierpnia 2012

Rodzinny dylemat monarchy, czyli rzecz o średniowiecznym klasyku kina lat 60-tych

O roku, kto cię widział!
Stwierdzenie, że w 1968 „się działo” trzeba by pewnie postawić w jednym rzędzie ze zdaniami typu „Słowacki wielkim poetą był”. Ale co tu się krygować - abstrahując już od tego co się wydarzyło na gruncie politycznym, porzucając czołgi w Czechosłowacji i tak dalej, pozostając przy samej tylko kulturze, trzeba to jednak przyznać. Się działo. Z perspektywy czasu – oczki się świecą. Kubrick zabierał zdumioną ludzkość w Odyseję kosmiczną, Polański kazał zaciążyć Rosemary, The Doors na trzecim krążku czekali na słońce, debiutowali Fleetwood Mac i Creedence Clearwater Revival, panowie z Cream odjeżdżali na Wheels of Fire każdy w swoją stronę. Świeżo uformowani The New Yardbirds pojechali w trasę po Skandynawii i wkrótce zmienili nazwę na Led Zeppelin. Tyle nowości, to po cóż było obracać się wstecz, powiedzmy – w stronę średniowiecza.

14 kwietnia 1969 rozdano Oscary za rok ubiegły. Statuetkę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej wręczała Ingrid Bergman, pięknie i szczerze zdumiona, kiedy po tradycyjnym odczytaniu nazwisk nominowanych zajrzała wreszcie do koperty i zakrzyknęła: "zwycięzcą… mamy remis!". Tylko jedna z laureatek była obecna na sali. Oscara za Zabawną dziewczynę Barbra Streisand otrzymała do rąk własnych bez pośredników. Dla drugiej, nieobecnej zwyciężczyni była to już trzecia w karierze nagroda Akademii. Ostatecznie miała powiększyć stan posiadania do czterech statuetek, co do dziś stanowi rekord. Nominacji doczekała się dwunastu. Nagrodę, którą w imieniu Katherine Hepburn (rocznik 1907) odebrał reżyser Anthony Harvey, aktorka otrzymała za rolę Eleonory Akwitańskiej (rocznik 1122).

Film nosił tytuł "Lew w zimie" i był adaptacją sztuki Jamesa Goldmana, która zadebiutowała na Broadwayu w marcu 1966 roku. Akademia uhonorowała obraz jeszcze dwoma Oscarami i kilkoma nominacjami, podobnie rzecz miała się w przypadku Złotych Globów i nagród BAFTA. Film, swego czasu nagradzany na prawo i lewo, później chyba się trochę przykurzył, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę kino historyczne i kostiumowe. Powiedzmy sobie szczerze – ilu z nas, poproszonych o wymienienie na gorąco kilku filmów „średniowiecznych”, wspomni akurat o Lwie w zimie Harvey’a?


Jeśli więc w tym momencie ktoś zastanawia się, dlaczego u zarania swojej blogerskiej działalności postanawiam rozpisywać się akurat o tym obrazie – spieszę z odpowiedzią, prostą i oczywistą. Jest to jak do tej pory mój absolutnie ulubiony film z akcją osadzoną w średniowieczu i jeden z ulubionych filmów w ogóle. W swojej kategorii jest dla mnie absolutnym must see. Pewnie mogłabym się na ten temat rozwodzić godzinami, wypada jednak ograniczyć się do najważniejszych spraw.

Treść. Jest Boże Narodzenie 1183, król Anglii Henryk II urządza rodzinny zjazd, bynajmniej nie w celu wymiany świątecznych uścisków, ale by uregulować kwestię dziedziczenia tronu. Jak to śpiewali Die Toten Hosen w swoim hiciorze o dziesięciu małych myśliwych: neun kleine Jägermeister wollten gerne erben, damit es was zu erben gab, mußte einer sterben, czyli – tłumacząc niedosłownie – żeby myśliwi mieli co odziedziczyć, ktoś musi umrzeć. Tu nikomu do umierania się na razie nie spieszy, ale jasnym jest, że trzech łasych na schedę synów to o trzech za dużo. Ryszard, później ochrzczony Lwie Serce, zdradza już najbardziej znamienne cechy swojego charakteru: powalczyć sobie lubi, oj, lubi, mieczem czy słowem – nie ważne, dość, że robi to dość bezpardonowo i z pewnością nie odpuści. Jego rację wspiera fakt starszeństwa oraz matka, królowa Eleonora, swego czasu najlepsza partia w Europie, od lat więziona przez Henryka w odosobnieniu i teraz na moment wypuszczona na wolność, czy raczej – spuszczona z łańcucha. Łatwo się domyślić, że Henrykowi nie jest łatwo z małżonką dyskutować, tym bardziej, że przy okazji wychodzą wszystkie dawne nieporozumienia i żale. Często chodzi o sprawy dużo bardziej osobiste i delikatne, niż fakt wywoływania w przeszłości przez Eleonorę wojen domowych przeciwko mężowi, z pewnymi zresztą sukcesami. Sytuacji nie poprawia fakt, że aktualną wybranką serca starzejącego się Henia jest dawna wychowanka Eleonory, młoda Alais, swatana Ryszardowi siostra króla Francji Filipa II (później szerzej znanego jako Filip August), który na świąteczny zjazd również przybywa, celem dopilnowania matrymonialnych przyrzeczeń i ugrania kilku kart na przyszłość. Uf… Tymczasem jest jeszcze Jan, na razie faktycznie Bez Ziemi, choć jeszcze bez przydomka, najmłodsza latorośl królewskiej pary, młodzik o bardzo małym rozumku i właściwie bez zalet, mimo to faworyzowany przez ojca i jego kandydat na króla, ku rozpaczy wszystkich naokoło. Średnim synem, Gotfrydem, księciem Bretanii, nikt właściwie się nie przejmuje, i błąd, bo ten na kogo nie zwraca się uwagi ma zwykle najszersze pole działania, tym bardziej, że młodzian ów w największym stopniu przejął po matce spryt i przebiegłość, w konkurencji intryg osiągając wysokie noty. Henryk ma pełne prawo, by to Boże Narodzenie znienawidzić. Dlatego pamiętajcie, jeśli będziecie w przyszłości narzekać, że nie znosicie tego typu rodzinnych zjazdów, pomyślcie – on miał gorzej. Ostatecznie - przecież u was w domu nie mówi się: to kogo teraz wieszamy – ostrokrzew czy siebie nawzajem?

Malkontenci marudzą, że film jest przegadany. To zarzut stawiany większości adaptacji sztuk teatralnych, więc chyba nie ma sensu się nad nim rozwodzić. Faktem jest jednak, że to dialog jest siłą napędową opowieści, bohaterowie właściwie nie robią niczego innego, jak tylko mówią. Ale za to jak! Niektórych może zmęczyć, że oto każda z postaci (nawet półgłówek Jan, choć pewnie nieświadomie) zostaje wykreowana na mistrza ciętej riposty, w moim odczuciu słucha się jednak tych wszystkich gier słownych i skojarzeniowych po prostu wybornie. Dialog iskrzy się ironią i humorem jak śnieg na słońcu, chociaż w miejscu rodzinnego zjazdu – Chinon, akurat nie śnieżyło. Nawet niewiarygodnie dobre dialogi można jednak zepsuć. Można też je dopełnić świetnym aktorstwem, i tak dzieje się tutaj. Katherine Hepburn istotnie jest najlepszą Eleonorą jaką sobie można wyobrazić, fenomenalne jest to, w jaki sposób wciela się w  kobietę, która właściwie sama również gra - osobę silniejszą niż jest rzeczywistości, kompletnie niezłomną, prawie nonszalancko podchodzącą do tematu własnej niewoli i innych tragedii, która jednak w pewnych momentach po prostu pęka, starając się wtedy rozpaczliwie zatuszować własną słabość. Hepburn występuje jednak przede wszystkim w duecie z Peterem O’Toole: królem Henrykiem raz rubasznym, raz całkowicie złamanym, dość, że zagranym świetnie. Nie przeszkadza nawet to, że w stosunku do granej przez siebie postaci O’Toole był o kilkanaście lat za młody. To zresztą jego drugie wcielenie w rolę Henryka II, w 1964 był jeszcze Becket (z tytułową rolą Richarda Burtona), też jeden z absolutnych klasyków gatunku i film, do którego Lew w zimie w zasadzie stanowi pendant, mimo wszelkich różnic realizacyjnych (Lew przy Beckecie jawi się prawie skromnie) i w rozłożeniu akcentów. Do tego drugiego filmu na pewno jeszcze kiedyś wrócimy. Co się jeszcze tyczy obsady Lwa – są również ciekawostki z cyklu „jacy oni kiedyś byli młodzi”. Przede wszystkim – świeżynki: Anthony Hopkins (jako Ryszard) w swoim filmowym debiucie (nie taki już gołowąs, bo wówczas 31-letni) czy również debiutujący na wielkim ekranie Timothy Dalton (Filip), młodziusieńki aż miło. No ale są jeszcze John Castle (Gotfryd) - który co prawda mignął u Antonioniego w Powiększeniu, w większości jednak coś tam aktorzył w telewizji i chyba dopiero przy Lwie dostał szansę, żeby się wykazać, oraz absolutnie wspaniały Nigel Terry (późniejszy pamiętny Caravaggio w filmie Jarmana) jako Jan, u którego wyszły na wierzch hektolitry talentu komediowego. Aha, dla niego to też był kinowy debiut.

Wszyscy oni wrzuceni zostali w oprawę skuteczną, bo nie nachalną, a pewnie, że czasem nie grzeszącą historyczną akuratnością, podobnie jak cały film (choć większość konkurencji Lew i tak bije pod tym względem na głowę), ale kto by się przejmował, tym bardziej, że cieszy oko dyskusyjny urok zamku użytkowanego raz od wielkiego dzwonu, a więc dość grajdołkowatego, czy takie drobne mrugnięcia okiem do widza jak… szachy, którymi grają Gotfryd z Filipem, co najmniej wzorowane na słynnych Lewis Chessmen, jeśli nie ich dokładna kopia. 

W szachach jak w życiu. Filip z Gotfrydem grają, Jan stara się cokolwiek zrozumieć.

Na wstępie dostajemy potężną porcję romańskich rzeźbionych wsporników, nie tyle w roli tła dla napisów, co czynnika wyrabiającego specyficzny klimat, dookoła których kamera dosłownie skakała, kręcąc je z całkowicie różnych stron, z pełnym ukazaniem wszelkich rzeźbiarskich niuansów. Miód. W tle dzieje się John Barry, bo już trudno to inaczej nazwać. Muzykę świetnie nawet nie tyle skomponował, co wkomponował. Klikajcie w linki dla wstępnego rozeznania.

Wady jakieś na pewno są, ale jakoś ich nie pamiętam.
Jeśli rozpatrywać Lwa pod względem tego, jaki pokazuje obraz średniowiecza, najciekawsze jest chyba to, że odnosi się wrażenie, jakby o to ukazywanie w ogóle tu nie chodziło. Tu nie ma chwytów w rodzaju „o, patrzcie, jak to się wtedy żyło!”, to nie jakiś „czaso-skansen”, co się chyba dość często zdarza. Rzecz nie w tym, że akcja robi wrażenie „ponadczasowej” (chociaż dialogi niekiedy zawierają słownictwo celowo pasujące do realiów średniowiecznych jak kask do parasola). Średniowieczność jest tu po prostu niepokomplikowana i pozbawiona nadmiaru ozdobników, powtórzę określenie – prosta i skuteczna. Bardziej skupiono się na stworzeniu iluzji zajrzenia za kulisy – właściwie nawet w pielesze – władzy, iluzji jeśli nawet nie zawsze przekonującej, to na pewno efektownej. Tak, w luźnym tłumaczeniu, Eleonora mówi w pewnym momencie do synów: to my jesteśmy źródłem wojny – nie moce historii, nie czasy, nie sprawiedliwość, nie jej brak, nie religie, nie idee, nie formy rządu, ani nic innego – to my jesteśmy mordercami, to my płodzimy wojny. Nosimy je jak syfilis w martwych ciałach (…) Czyż na miłość boską - nie możemy kochać się choć trochę? To tak zaczyna się pokój!

Dla obeznanych z oscylującym wokół średniowiecza filmem historycznym a Lwa dotychczas nie znających – pozycja obowiązkowa do nadrobienia. Dla pozostałych – dobry punkt do startu. I pamiętajcie informować niewtajemniczonych, że nie, nie jest to świąteczna wersja Króla Lwa (;

PS. W 2003 roku Lew w zimie doczekał się nowej, telewizyjnej wersji. Moim zdaniem - nie umywającej się do starej. Główne role zagrali Glenn Close i Patrick Stewart. Było na bogato, z wyraźną chęcią odcięcia się od poprzednika i przełamania wrażenia teatralności. Ale o tym może już innym razem....

czwartek, 2 sierpnia 2012

Exposé

Przyznam się bez bicia. Zabierałam się do pisania tego wstępu piąty albo i szósty raz z rzędu. Zmieniałam, poprawiałam, przenosiłam akapity z góry na dół i z dołu do góry. Dopisywałam. Kasowałam. W rezultacie krajobraz po bitwie wyglądał tak, jakby to niewinne, blogowe expose napisał za mnie ktoś inny (z kim niekoniecznie chciałabym zresztą wdawać się w dłuższe konwersacje). No pięknie, jeśli tak wyglądają początki, to strach myśleć, co będzie dalej. W końcu postanowiłam to wszystko skasować i zacząć od nowa. Bez kunsztownych form i ciągłego mrugania okiem do czytelnika. Bo mi jeszcze soczewki powypadają. Powiem najprościej jak jestem w stanie.

Średniowiecze lubię od wczesnego pacholęctwa. Tak właśnie – lubię. Nie mogę powiedzieć, że od tamtych lat się nim interesuję, no bo jakie to interesowanie, kiedy jest się piękną sześcioletnią, hołubiącą w wątłych ramionkach klocki Lego Castle i najwyżej dostającą poważnych wypieków na twarzy na widok zamku w Kożuchowie. Albo Robin Hooda w wersji Disneya. No, nie ważne. Jako dziecko trochę już wyrosłe nie zawsze miałam i nadal nie zawsze mam czas, żeby usiąść i z nie mniejszymi wypiekami rozgrzebywać dzieje średniowiecza na poważnie. Co nie znaczy, że nigdy nie mam na to czasu. Dziwnym trafem zawsze jednak znajdowałam chwilę (i to często całkiem długą) na to, żeby uśredniowieczniać się na zupełnie innej płaszczyźnie i – no co tu kryć – na innym intelektualnie poziomie. Długo nie zdawałam sobie z tego sprawy, nie traktując przez wiele lat spotkań z różnymi hasającymi po popkulturze mediewalizmami w kategoriach zainteresowania, a już na pewno nie zainteresowania stricte średniowieczem. Uważniej spojrzałam na sprawę dopiero kiedy zaczęły mi się kończyć filmy z akcją osadzoną w interesującym nas tutaj okresie, nakręcone w przeciągu ostatnich dwudziestu czy trzydziestu lat, tak, że zmuszona byłam cofnąć się do korzeni, czyli do kina niemego i od niego przeć w górę. Niby nic. Po głębszym zastanowieniu, okazało się, że średniowieczności takie i owakie plenią się w każdej właściwie dziedzinie, którą lubię / się interesuję w kontekście zupełnie nie związanym z historią (co nie jest proste ani oczywiste, jeśli się naukę historyczną studiuje), od pełniącego tu rolę herolda zmian kina począwszy, przez muzykę, współczesną modę, design, sztuki plastyczne, kuchnię nawet (chyba cała moja rodzina pamięta, jak się upierałam przy jakimś XIV-wiecznym przepisie na rybę…) itd., co więcej – zajmują tam wysokie miejsca w moich prywatnych rankingach podobania się. Może więc nie są takie znowu podrzędne? Kiedyś trochę (ok, trochę mocno) się burzyłam, że przecież niemal każda taka obecność w kulturze popularnej czy to średniowiecza, czy jakiegokolwiek innego skrawka historii musi nieubłaganie kończyć się tejże historii zszarganiem, przekłamaniem a w najlepszym wypadku aż i jedynie strywializowaniem. Wystarczyło jednak zastanowić się, skąd mnie samej kiedyś w ogóle przyszło do głowy średniowiecze i co przez lata było siłą napędową mojego lubienia, żeby zauważyć, że bez filmu o X nie sięgnęłabym po biografię X, bez muzyki spod znaku neo-medieval nieszczególnie prędko zetknęłabym się z zagadnieniem dawnego instrumentarium, nie mówiąc już o średniowiecznych sosach przy okazji tej osławionej ryby, chociaż gotowanie to już nie tyle kwestia popkultury, co kultury jako takiej. Do podobnych wniosków doszłam obserwując rodzinę i znajomych. Ostatecznie swoją opinię w tej kwestii streścić mogę w jednym zdaniu: lepiej i przyjemniej jest mieć styczność z historią ukazaną w nie takim hełmie, w jakim by wypadało, niż nie mieć tej styczności wcale.

Tak czy owak – lawina ruszyła i zamiast znajdować rzeczy przypadkiem – zaczęłam rozlicznych średniowieczności rozsianych po XX i XXI wieku po prostu szukać. Najlepsze kąski wciąż jednak znajduję niespodziewanie. W obszar poszukiwań szybko włączyłam także to, co pod wieloma względami należy już do epoki późniejszej (choć wiemy jak to z tymi podziałami bywa) – mianowicie wiek XVI cały caluteńki, z równie całym dobrodziejstwem inwentarza, jako że to właśnie zajmuje mnie aktualnie w okolicznościach studencko-badawczych.

Straszna ze mnie gaduła, więc postanowiłam dzielić się znaleziskami, niezależnie od tego, czy Zacni Czytelnicy uznają je za coś rzeczywiście odgrzebanego w gąszczu lasu rzeczy, czy za cielaki stojące pośrodku drogi, tak widoczne, że aż może wstyd o nich pisać. Nieuśredniowiecznionych niech zachęcą do spojrzenia w te dwie twarze średniowiecza – tą kreowaną współcześnie, czasem dziwną, czasem śmieszną, czasem naprawdę arcydzielną, a później już w tą prawdziwą. Obie zresztą w maskach, bo wiadomo jak to jest z tą prawdą w historii – gdzieś sobie bezczelnie leży, tylko nikt nie wie gdzie. W przypadku starych, mediewistycznych wyjadaczy – niech te rodzynki czasem wzbogacą ich filmotekę, płytotekę, zbiór czajników w kształcie hełmów garnczkowych albo i co jeszcze dziwniejszego. Jednym i drugim – niech dostarczą rozrywki.

Trzeba jeszcze dodać, że z pewnym opóźnieniem, ale za to z nieporównywalnie większą atencją pisać będzie się również o rekonstrukcji historycznej poruszającej się w obranych tutaj ramach tematyczno-czasowych, najlepszym możliwym sposobie przenoszenia średniowiecza we współczesność. Odchodząc od zagadnień zrozumiałych jedynie branżowcom uda się, jak mam nadzieję, przedstawić rzecz tak, by nawet delikwenta kompletnie zagubionego w średniowiecznościach dawnych i obecnych zjednać na amen J. Przyjrzymy się też temu, jak się mają najprawdziwsze pozostałości po medium aevum: gdzie się cegły sypią, a co poszło do renowacji, gdzie co można zobaczyć i gdzie co się chowa przed publicznością.

Sumując: od Siódmej Pieczęci Bergmana do makatek z wizerunkiem Uty z Naumburga. Czyli nie tak do końca w myśl zasady „od Chopina do kaszanki”.


Do zobaczenia już wkrótce!