środa, 8 sierpnia 2012

Pląsy Fauna w 'Edenie' (plus neo-medieval rozważany na marginesie)

Pamiętam, że w czasach gimnazjalnych jednym z najbardziej znienawidzonych przeze mnie pytań było „czego słuchasz?”. Nie, nie dlatego, że wstydziłam się swojej w pocie czoła kleconej playlisty. Problem leżał w definicjach gatunków, a raczej ich częściowej tylko przystawalności do faktycznego stanu muzyki rozrywkowej. Nie było przecież niczym trudnym udzielenie odpowiedzi na minimalnie tylko zmodyfikowane zapytanie, które później miało zrobić spektakularną karierę na większości for dyskusyjnych – „czego teraz słuchasz?”. Odpowiadało się, że Pipcińskiego, Iksińskiej albo The Cośtams i z górki. Nie dało się jednak wymieniać całego dobrodziejstwa inwentarza w sytuacji, kiedy ktoś domagał się uogólnień. O matko, pamiętacie, jaki to był towarzyski dyshonor, kiedy ktoś mówił, że słucha punk rocka, a trzynasto-, czternastoletnia brutalna gawiedź udowadniała na wszystkie sposoby, że to przecież tylko marny pop-punk? Pomijam już sytuacje w których dochodziło do zwykłej nieznajomości terminu, powiedzmy – brania indie rocka za rock indyjski. Tu jednak rozchodziło się przede wszystkim o rzecz poważniejszą, mianowicie o to, co właściwie jeszcze jest, a co już nie jest takim a innym gatunkiem. O elastyczność definicji. Przypuszczam, że pan Kozakiewicz konstruując Słownik terminologiczny sztuk pięknych miał podobne dylematy, np. różnicując sklepienia. Ale mniejsza o to. Z wiekiem człowiek zaczyna sobie jakoś z tym radzić i wymyśla inne kategorie, a o istnieniu problemu przypomina sobie w sytuacji, w której jego ponowne odgrzebanie wydaje się być rzeczą oczywistą, co nie zmienia faktu, że wywołuje to pewien wewnętrzny popłoch. Może nie trzeba było się brać za pisanie o muzyce, w dodatku o takiej, która teoretycznie powinna zmieścić się w jednym worku. Moi mili, będziemy tutaj mówić o czymś, co wszechmocny angielski najtrafniej chyba określa mianem neo-medieval.
Termin przemawia właściwie sam za siebie i może nie trzeba niczego dodawać. Czy współczesna muzyka, pozostająca w jakiś sposób w styczności z tradycją średniowieczną (czy to na poziomie kompozycji, czy instrumentarium) może właściwie posiadać jakieś wewnątrzgatunkowe niuanse? Zaryzykuję stwierdzenie, że jakkolwiek Polska powolutku przestaje być pustynią na neo-średniowiecznej (jakże tu długaśnie po polsku brzmi!) mapie, to jednak do awangardy ciągle nam trochę brakuje, stąd potrzeba bawienia się w terminologiczne dzielenie włosa na czworo, chociaż już w pewnym stopniu zauważalna, nie jest jednak taka znowu paląca. Zapytajcie za to naszych sąsiadów zza zachodniej granicy. Rozrost i postępujące zróżnicowanie sceny w ciągu plus minus dwudziestu lat doprowadziło do dość konkretnego wyodrębniania odmian i o ile jeszcze określenie Mittelalter-Rock wydaje się czymś najnaturalniejszym na świecie, o tyle przyznacie, że termin Dudelsack-Rock-Stil tchnie już pewną pedanterią. Wydaje się jednak, że neo-medieval w istocie pozostaje workiem rozciągliwym zarówno wzdłuż jak i wszerz i może być łatwo i wygodnie stosowany, jeśli faktycznie wyraźną obecność czynnika średniowiecznego w muzyce przyjmiemy tu za wyróżnik. Jedyną kontrowersję może budzić to, czy jest on właściwie tak niezbędny, na jaki na pierwszy rzut oka wygląda, silnie się przecież zazębiając zwłaszcza z różnymi odmianami folku, co uczciwie stwierdza nawet angielska Wikipedia. Niemiecka zwraca uwagę na rzecz bardzo istotną – gatunku absolutnie nie można identyfikować z odtwórstwem „prawdziwej” muzyki wieków średnich (tym ważniejsze, że jako niemiecki odpowiednik neo-medieval podaje bardziej wieloznaczny termin Musik der Mittelalterszene). Zaleca się o tym pamiętać. Wracając do problemu zazębiania się – jest jeszcze wszystko to, co w swojej nazwie zawiera magiczny wyraz „pagan”, a więc neo-pagan, pagan folk, pagan to i pagan tamto (doprawdy, szaleństwo katalogowania), w stosunku do swojego średniowiecznego kuzyna używane często obok, a bywa, że i zamiennie. Myślę, że różnicę znaczeniową czuje się właściwie intuicyjnie i chyba nie ma sensu się nad tym bardziej pochylać, jako że wyznaczenie linii demarkacyjnych na konkretnych przykładach bywa karkołomne. Dość powiedzieć, że w ramach śledzenia średniowieczności różnorakich będziemy tu zajmować się i jednym i drugim (albo jednym i tym samym).
Najprościej byłoby to wszystko odsunąć na bok, siąść i po prostu słuchać. Zwłaszcza, że muzycy sami ułatwiają niekiedy zadanie. Tak jest chociażby w przypadku zespołu Faun, którego strona internetowa od razu nas informuje, że tutaj gra się „medieval folk music”. Zaczynanie pisaniny o neo-medievalu od Fauna to jedna z największych oczywistych oczywistości na jakie się tutaj porywam i porywać zamierzam, za Odrą pewnie by mnie nawet wyśmiali. Mając jednak ciągle na uwadze debiutantów w tropieniu współczesnych średniowieczności nie mogę zaproponować niczego innego. Po prostu: w moim odczuciu to właśnie Faun winien być przepisywany na owocny początek. Sama tak zaczynałam i patrz ludu, a się dziwuj. Chwyciło. Zanim jednak wreszcie uda się dotrzeć do clou dzisiejszej czytanki, to jest do kilku słów na temat ostatnich muzycznych dokonań zespołu – krótka prezentacja dramatis personae.
źródło: faune.de
Faun, jak zresztą zdecydowana większość grup spod znaku neo-medieval reprezentuje scenę niemiecką i należy do największych tejże sceny tuzów, co zresztą przekłada się również na popularność zagraniczną. Chyba nie trzeba już zbytnio przepraszać z powodu tytułowania muzyków mianem gwiazd. Aktualnie Faun obchodzi okrągłe, dziesiąte urodziny – został założony w Monachium w 2002 roku. Jak na nie taki znowu długi staż dorobek płytowy prezentuje się nad wyraz okazale – sześć longplayów z nowym materiałem plus jedna koncertówka. Mózgiem operacji jest Oliver Pade, występujący pod jakże wdzięcznym i spójnym względem nazwy zespołu pseudonimem Oliver Sa Tyr, prawdziwy człowiek orkiestra, potrafiący grać na czym popadnie, udzielający się wokalnie, talentu użyczający także w innych projektach (własnych, jak Sava założona w 2004 z Birgit Muggenthaler - obecną przy Fauna narodzinach, dziś członkinię równie znanego Schandmaul, a Savę na nowym, tegorocznym albumie reprezentującą już bez Olivera – czy wspierając na żywo i studyjnie innych popularnych branżowców, np. Omnię), w międzyczasie poeta (i to nagradzany), a z wykształcenia magister literatury średniowiecznej. Obecnie wspierają go (po kilku roszadach) dwie panie, wokalistki i instrumentalistki: Fiona Rüggeberg (w zespole od samego początku) i Sonja Drakulich (od 2012), oraz dopełniający instrumentalnej oprawy panowie: Rüdiger Maul, Niel Mitra oraz kolejny tegoroczny nabytek w składzie, Stephan Groth. Wyliczenie wszystkich pojawiających się w utworach Fauna instrumentów stanowiłoby listę tyleż imponującą co długą, dlatego zainteresowanych odsyłam w stosowne miejsce. Dość rzec, że na dawnym instrumentarium rzecz się nie kończy i że jedną z cech charakteryzujących niektóre z nagrań zespołu jest miksowanie elementów średniowiecznych z elektroniką, zabieg zresztą niezmiernie ostatnio popularny, ale ciągle wydający nowe i świeże owoce.
Po kilku albumach, w większości bardziej niż mniej udanych (ja największym sentymentem darzę Renaissance z 2005 r., od którego zaczynałam oraz całkowicie akustyczną Buch der Balladen sprzed czterech lat), Faun postanowił porwać się z – jak się wydawało – motyką na słońce i nagrać concept album, w dodatku w wydaniu bardzo obszernym, bo składający się aż z 14 utworów, wśród których nie zabrakło kilku ponad 7-minutowych. Pozostałe również nie kończą się na dwóch minutach. Rzecz duża i poważna, zwłaszcza że dzieło zatytułowano (może trochę pretensjonalnie) Eden, co już samo z siebie wywołało istną eksplozję skojarzeń, nie tylko kulturowych zresztą – od spodziewanego nastroju błogostanu wśród świergotania ptaszynek, przez tematy stricte religijne, Miltona, aż po ekologię.
źródło: miroque-versand.de

Faun jednak – było, nie było, istota leśna – najwyraźniej poczuł się w rajskim ekosystemie jak w domu, rozhasał się przepięknie i wyleciał z Edenu nowy, lepszy i odświeżony. Rezultat owej wycieczki przyszedł na świat już jakiś czas temu, bo w 2011 roku, nikt jednak chyba nie będzie mieć za złe przysłowiowego odgrzewania kotleta, tym bardziej, że kotlet, który odgrzewają muzycy Fauna ma nie rok, a kilkaset lat. I ciągle jest świeży i apetyczny. Album rozpoczyna się potężnie, żeby nie powiedzieć – z wysokiego uderzenia, a przecież wiadomo, że dobry opener to połowa sukcesu. Lupercalia rozgrywające się w Edenie? No proszę. Utwór z jak na Fauna mocarną sekcją rytmiczną, w jakiś sposób bardzo przestrzenny i klarowny, tak, że czuje się powietrze w górach, w których to cieszy się ów nagi bóg, spokojnie i wielogłosowo wyśpiewany. Już po takim początku, widać, że u Fauna się pozmieniało. Muzyka jakby nabrała powietrza w płuca – stała się bardziej wielowymiarowa, warstwowa. Brzmi to wszystko dużo bardziej spójnie niż na poprzednich wydawnictwach i – paradoksalnie – lżej, pomimo wyższego stopnia zaawansowania i trudności. Różnorodne motywy zostały nawzajem na siebie ponawlekane w sposób naprawdę godny podziwu. Ucho kluczy i wyławia. Weźmy taki Zeitgeist (który bynajmniej nie jest peanem na cześć Hegla). Przy okazji w warstwie tekstowej uwidacznia się skłonność zespołu do refleksji nad współczesnością (nie takiej znowu odkrywczej) i postawy pro-eko („you’re not here to conquer nature”). Na szczęście Faun postanowił nie rozmawiać bezpośrednio z drzewami, na czym swego czasu dość komicznie rozjechała się Omnia, której rozmówca nie powalał bynajmniej elokwencją, chociaż trzeba pamiętać, że nawet Jefferon Airplane miewali problemy z dogadaniem się z roślinkami – sekwoje mało uprzejmie mówiły Grace Slick, że „the human name doesn't mean shit to a tree”, ale i tak wyszło z tego arcydzieło (przepraszam, nie mogłam się powstrzymać). Wróćmy jednak do Edenu. Trzeba odnotować bardzo dobrą dyspozycję wokalną członków zespołu - nie ma na szczęście mowy o utworach „prześpiewanych” czy ciągłego, irytującego poruszania się w wysokich rejestrach, co niestety jest dość powszechną bolączką gatunku, a niektóre wokalistki (nie mam w tym momencie serca pokazywać palcem) brzmią wręcz jak przesadnie natchnione druidki które w trakcie spaceru po lesie niechcący przeszły boso po kilku śpiących jeżach. W Faunie wie się, kiedy wytonować. Mam wrażenie, że wokalny skok naprzód zaliczył zwłaszcza Oliver – ze swoją niezbyt może wyszukaną barwą brzmi naprawdę lepiej niż przyzwoicie, wydobywając głosem większą niż dotychczas ilość emocjonalnych odcieni, przy jednoczesnym zachowaniu klarowności i właściwie dużej powściągliwości. Brzmi paradoksalnie, ale działa. Dobrze widać to w uznawanym za serce albumu utworze Hymn to Pan (przyznacie, mało chrześcijański to Raj, w którym Adam i Ewa byli poganami), pełnym energii lekko stłumionej, jakby odczuwanej przez sen. Nie wszystkie kompozycje utrzymują ten wysoki poziom. Po połowie albumu napięcie jakby trochę spada, i zamiast prawdziwych kulomiotów, umieszczonych w większości na początku, otrzymujemy porcję utworów do których chyba najlepiej pasuje określenie po prostu „ładne” (Alba czy Polska Fran Larsson), co jest zawsze tylko połowicznym komplementem. Mam też wrażenie, że muzycy chyba niepotrzebnie wyprawili się na wycieczkę – no cóż – na wschód od Edenu, przywożąc zapaszek Orientu (The Market Song, Arcadia, a zwłaszcza Pearl), trochę jednak rozbijający spójność. Może utworów po prostu jest za dużo. Może trzeba było trochę drzew z Edenu wyciąć, wydać single i zachowane drwa dorzucić do ogniska jako b-side’y. Na szczęście na koniec jest jeszcze ogromna, pozytywna niespodzianka. Golden Apples to moim zdaniem jeden z najbardziej klimatycznych utworów w całej karierze zespołu. Jakbyśmy idąc lasem natknęli się na grupę muzykujących… no właśnie, kogo? Brzmi kiczowato? Też bym po sobie nie przypuszczała, że mi się spodoba. Kołysanie rytmem tak miękkim, że utwór mógłby spokojnie uchodzić za kołysankę, gdyby nie jakiś posmak, który nie pozwala się błogo uśmiechnąć, jakiś głęboko schowany niepokój. Mnie ta zamykająca płytę kompozycja uderzyła w czasie jazdy pociągiem przez lubuskie knieje – no cóż, oprawa też wpływa na odbiór. Zwłaszcza, że rytm jazdy rydwanu PKP był taki sam jak rytm utworu. Nie, to nie jest przesada.
Czasami odnoszę wrażenie, że poszczególnych reprezentantów sceny neo-medieval różnią względem siebie nie tyle różne źródła konkretnych inspiracji, co raczej proporcje, w jakich te inspiracje pojawiają się w ich muzyce. Czy jest to tylko odrobina średniowiecza, w postaci jednego lub kilku dawnym instrumentów, nałożona na zupełnie współczesną strukturę, która bez tego dodatku z powodzeniem mogłaby funkcjonować samodzielnie, może mniej przez to interesująca, ale jednak? Czy mamy raczej do czynienia z silnie, wręcz nieodparcie nasuwającym się w trakcie słuchania wrażeniem „dawności”, w której dopiero po chwili odnajdujemy zatopioną współczesną melodię, bądź odkrywamy, że – jak nam się wydaje – totalnie „średniowieczny” motyw wykreowany został za pomocą środków jak najbardziej aktualnych? Może nie powinno się wartościować, dla mnie jednak ten drugi ze sposobów uprawiania muzyki neo-średniowiecznej wykazuje większy potencjał, jest zadaniem nieco ambitniejszym, czasem wręcz karkołomnym. Do jego sztandarowych przedstawicieli zwykłam zaliczać właśnie Fauna. Zespół ten nie jest moim ulubionym przedstawicielem gatunku, ale reprezentuje go w sposób chyba najbardziej klarowny, podszyty jakąś niesamowitą, wewnętrzną równowagą, co najbardziej uwidoczniło się właśnie w Edenie. Może nie najmocniej „średniowiecznym” albumie w karierze, ale na pewno do tej pory najlepszym. Cały czas tłucze mi się po głowie jedno słowo, niezbyt kojarzące się z czymś, co w swoim korzeniu kryje inspiracje średniowieczem, dlatego zwlekałam z jego użyciem aż do końca. Elegancja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz