Ostatnio jeden z poczytniejszych
babskich miesięczników opublikował sesję w której zaprezentowano stylizacje
mające kojarzyć się i stanowić hołd dla wielkich, kobiecych postaci w historii,
powiedzmy wręcz: kobiet-ikon, próbując w ten sposób ostatecznie przekonać
czytelniczkę, że oto stanowią one wciąż świeżą, niewysychającą rzekę inspiracji
dla współczesnego świata mody. Rzecz chyba trochę naciągana, aczkolwiek
wizualnie prezentująca się bardzo dobrze, bądź co bądź – rzeka to jednak chyba
w niektórych przypadkach najwyżej szeroki strumyczek. Nie mogę się zgodzić, że
inspiracje przełomem wieków XIX i XX należałoby wywodzić od… Marii
Skłodowskiej-Curie. Zestaw bohaterek był zresztą szeroki i dość zaskakujący, i
tak obok naszej szacownej noblistki znaleźć można było bezpośrednio powiązane z
przemysłem modowym persony, np. Dianę Vreeland czy Annie Leibovitz. W tym
doborowym towarzystwie (i mówię to oczywiście bez ironii), ku swojemu
bezbrzeżnemu zdumieniu ujrzałam nie kogo innego jak swoją zacną patronkę-imienniczkę,
Joannę d’Arc mianowicie. Joasię wykreowano następująco: modelkę przyodziano w
srebrną, cekinową mini, pod pachę wsadzono hełm. Cekiny wszak od jakiegoś czasu
stały się synonimem „zbroi”. Ileż to już się człowiek tych porównań naczytał!
„Nowa zbroja”, „średniowieczna wojowniczka” (sic!), „współczesna kolczuga” itp.
itd.. Ja wiem, że skojarzenia różnorakie są jedną z dźwigni pisania o modzie,
ale naprawdę nie mogłam się powstrzymać od śmiechu, kiedy ktoś kreację, którą
Carey Mulligan włożyła na tegoroczny Met Ball określił mianem… zbroi płytowej.
Bo Miuccia Prada cekiny zaprojektowała większe. Efekt zdecydowanie bardziej
kojarzył się (i pewnie miał się kojarzyć) z rybią łuską, ale cóż było poradzić
– posmak militariów najwyraźniej wygrał.
W sumie wystarczy na wybieg wypuścić
dziewczyny w czymś, co składa się z pewnej liczby metalicznie świecących
elementów no i mamy „neo-zbroję” jak malowaną. Jeśli komuś się to rzeczywiście
ze średniowieczem kojarzy, to cóż – może ma wyobraźnię bujniejszą niż ja, czego
właściwie można tylko pozazdrościć. Ale jak już tropić, to inspiracje
konkretne. I kto szuka, ten znajdzie, z niewielkim nawet trudem, bo także
u największych i najbardziej znanych.
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam kolekcję, o której będzie tu mowa, szczęka dosłownie
wryła mi się w ziemię aż do Hadesu. Do tej pory lepszej wizji średniowiecza we
współczesnej modzie chyba nie było i pewnie prędko nie będzie. Alexander
McQueen stworzył ją tuż przed śmiercią (właściwie ukończył pracę w plus minus
80 procentach) i chyba jest coś wymownego w fakcie, że w swoim ostatnim dziele
zawarł elementy zapożyczone z dwóch światów, które docelowo miały kojarzyć się
z wiecznością. Była to religia i – no cóż. Cesarstwo.
Przypominanie wydarzenia sprzed
kilku lat nie jest chyba tak bardzo nie na miejscu, jeśli weźmie się pod uwagę jego
skalę, ale także fakt, że historyzm w modzie ma się obecnie bardzo dobrze, a
projekty na jesień-zimę 2012/2013 obfitują tym razem w skojarzenia barokowe (i
to raczej późne), czasem bardzo dosłowne, jak absolutnie kapitalna wizja XVIII-wiecznej Sycylii u Dolce&Gabbana, czasem po mistrzowsku zaledwie sugerowane,
jak zrobił to Olivier Rousteing w kolekcji Balmain, a czasem zatopione w morzu
zupełnie innych motywów, jak u Vivienne Westwood, gdzie nic nie zwiastuje
nagłego wybuchu XVIII-wiecznej Francji. U samego McQueen’a inspiracje modą
sprzed stuleci wracały kilkakrotnie, żeby wspomnieć chociażby pamiętne RTW jesień-zima 2008/2009, gdzie stroje jak na linii czasu leciały od empire’u w
górę wieku XIX. Historią mocno wiało też chociażby w projektach na jesień/zimę 2006/2007, czy na lato 2007. W stosunku do prezentowanych tam rarytasów –
McQueen w kolekcji na jesień/zimę 2010/2011 potężnie cofnął się w czasie. Jak
zwykle mieliśmy do czynienia z ready-to-wear, który w istocie ‘zachowywał się’
jak haute couture. Krawiectwo wysokie, żeby nie powiedzieć – wysokościowe.
Nie tylko jej
charakterystyczny typ urody (nie będziemy się w tym momencie emocjonować tym,
czy to faktycznie portret Agnieszki Sorel, czy nie), który jak echo powtarzała
stylizacja wszystkich modelek, ale i owa banda cherubinów i serafinów w tle,
zderzenie ciemnego z jasnym miało – w kontekście tak estetycznym jak i
symbolicznym miało stanowić podwaliny całości wyrazu estetycznego. Później było
już tylko lepiej. Hieronim Bosch jako autor printów. Dodajmy – autor ostatnio
bardzo popularny i na tekstyliach obecny wręcz nagminnie, czym zajmiemy się w
swoim czasie osobno. Bosch (zm. 1516) rzuca się w oczy już za pierwszym razem i
jest jednym z tych konkretnych odwołań, których po prostu przeoczyć się nie da,
nawet jeśli na przejrzenie kolekcji ma się 3 minuty, a zdjęcia nie zajmują
nawet połowy ekranu, więc o detalach nie ma co marzyć.
źródło: style.com |
W rzeczywistości print
wykorzystany w centrum nie jest przeniesionym w dokładności 1:1 fragmentem
któregoś z obrazu Boscha, lecz kombinacją dwóch: tryptyku Kuszenia św. Antoniego z lat 1505-1506 (mało sympatyczny, rybo
podobny stwór) i Piekła z tryptyku Ogród Rozkoszy Ziemskich z ok. 1500
roku (ptaszysko-sadysta).
Dalej pojawia się mniej na pierwszy rzut oka czytelny
Stefan Lochner (zm. 1451).
Nadrukowani panowie na co dzień rezydują na jednym
ze skrzydeł bocznych kolońskiego Ołtarza
świętych patronów (ok. 1440).
McQueen wziął z niego jeszcze złote tło i
garść ornamentów, a sposób drapowania, miękko układające się fałdy, same z
siebie wydają się być reminiscencją stylu pięknego. Poza Boschem i Lochnerem
załapała się jeszcze jedna z największych gwiazd wśród XV-wiecznych Flamandów –
Hugo van der Goes (zm. 1482), reprezentowany przez swoje najbardziej chyba
znane dzieło, Ołtarz Portinarich (1476-1479),
w sposób bardzo ciekawy. Reprodukować postanowiono… zewnętrzną stronę skrzydeł.
Mamy więc wykonane en grisaille Zwiastowanie,
utrzymane w konwencji „malowanych posągów” (podobne tworzyli np. van Eyck czy
Memling), które nieznacznie przerobiono (zmieniono nieco pozę anioła i
położenie gołębicy Ducha Świętego w stosunku do Marii), zredukowano silne
wrażenie bryłowatości, tak, że zamiast sprawiać wrażenie „rzeźb” postacie
wyglądają jak naszkicowane. Nadrukowano je osobno na dwie różne suknie, każdą z
figur duplikując i zwracając owe odbicia lustrzane do siebie, tak, że uzyskano wrażenie
„dyptyku”.
Szkicowość przetransponowanego malowidła doskonale współgra z
charakterem materiału, zwiewnością sukni. Majstersztyk, prawda? Z daleka printy
wyglądają po prostu jak swobodnie poprowadzone linie, do tego stopnia, że
obecność Marii i anioła zauważyłam dopiero stosunkowo niedawno, mimo że
pierwszy raz roztkliwiałam się nad mcqueenowskim dziełem niedługo po jego
opublikowaniu w Internecie, a i później często do niego wracałam.
Do nowszych spostrzeżeń należy
coś jeszcze. Zastanawiałam się któregoś razu nad tym, że o ile motywy
zaczerpnięte z XV-wiecznego malarstwa w sposób oczywisty rzucają się w kolekcji
w oczy, o tyle tak szumnie przecież rozgłaszany czynnik bizantyjski w jakiś
sposób się chowa, umyka i nie pozwala sprowadzić do pojedynczego źródła
inspiracji. Z określeniem „bizantyjski” bywa w modzie trochę tak jak z ową
cekinową zbroją – zbyt często oznacza po prostu ogrom złota i/lub inkrustacji.
Może tak było też w tym przypadku? Ogólne wrażenie przepychu, trochę
„archaicznego”, żeby nie mylić go z tym, co zwykle uchodzi za „barokowe”?
Postanowiłam jednak bliżej przyjrzeć się haftom. I nagle zdałam sobie sprawę,
że kolejny konkret mamy przecież podany na tacy. Nie wiem, jakim cudem umknął
wcześniej mojej uwadze. W przypadku co najmniej dwóch projektów chodzi nie tyle
o Bizancjum, co o Sycylię. Tyle, odnośnie pochodzenia motywu. To, z czego
bezpośrednio został zaczerpnięty, jest w istocie solidnym kawałkiem materiału,
mimo zaawansowanego wieku będącym w niezwykle dobrej kondycji. Aktualnie
sędziwym wiedeńczykiem. Nagle zdałam sobie sprawę, że McQueen sięgnął do
skarbca Rzeszy. Postanowił praktycznie skopiować (!) słynne pluviale, wykonane około 1133/1134 w
Palermo dla Rogera II, które za cesarza Fryderyka II stało się płaszczem
koronacyjnym Rzeszy.
Znajome te lwy, oj, znajome. Pojawiły się w mniejszej
skali na jeszcze jednym z projektów, tym razem na czarnym tle.
Kiedy mniej więcej rok temu po
raz pierwszy zaczynał mi w głowie świtać pomysł założenia bloga, wiedziałam, że
średniowiecze McQueena będzie jednym z pierwszych, o których napiszę. Lub
raczej – które tu pokażę. W jego sposobie wykorzystania średniowiecznych
inspiracji jest coś ogromnie szczerego. I brak strachu przed zarzutem
„odtwórstwa”. Nawet w przypadku rzeczy dosłownych. Jak ta:
Teraz nie mam już nic więcej do
dodania.
O boshe, ta sukienka z Boschem jest epicka; a woją drogą - nie ma czegoś takiego w modzie męskiej?
OdpowiedzUsuńW sensie boschyzmów czy dawnostek w ogóle ;)? Boscha męskiego chyba jeszcze nie namierzyłam, inne inności są, ale raczej w klimacie sztampowo-kolczugowym (jak zwykle), nawet z wariacją na temat kapturów kolczych, zresztą - też z wersji damskiej. Nie pamiętam teraz gdzie to widziałam, ale mam owe kuriozum spisane :). Na coś spektakularnego będziem oczywiście polować. Prędzej chyba zdarza się jednak jakiś odprysk nowożytny (kryzy nie takie znowu sporadyczne, naprawdę!) niż stricte średniowieczny.
UsuńChodzi dokładnie o Boscha (przypomina mi się pralka, którą kiedyś Ci chyba wysyłałem), bo ubiór takowy najchętniej sam bym sobie sprawił ;D
OdpowiedzUsuńT-Shirty są na pewno ;). Ale to łatwizna.
Usuń