Ostatnimi czasy zarzuciłam na
moment podczytywanie o nieżyjących od pięciuset lat Niemcach i postanowiłam strzelić
sobie prawdziwe wakacje. Włóczę się po lesie, odgrzebałam rower i przez
większość czasu oddaję się bynajmniej nie drugoplanowym pasjom muzyczno-odsłuchowym.
Szkoda, że olimpiada się skończyła. Jak zatem widać na załączonym obrazku –
intelektualizm pełną gębą. Dlatego dzisiaj, wobec absolutnej niemożności nawet
najmniejszego wytężenia swojego umysłu, pozwolę sobie zaprezentować coś, co
umożliwi mi nie odrywanie się od moich ulubionych ostatnio aktywności –
słuchania muzyki i zachowywania się jak dziecko.
Pamiętacie Strrraszne historie? Osobnicy urodzeni w okolicach przełomu lat
80-tych i 90-tych najpewniej tak. Książki, które pozwalały bezkarnie napawać
się dowcipem czasem bądź co bądź niewybrednym, historyczne daty, wydarzenia i
postacie podając jakby mimochodem i przy okazji. Lało się dużo krwi i było
bardzo uciesznie. Co za czasy: z Wallym zwiedzaliśmy świat, z Horrible Histories wsiadaliśmy do wehikułu. No, może to lekka
przesada, ale jak to było miło dorwać się do takich eposów jak Ci wredni Rzymianie albo Narwani Normanowie. Ja na swojej
półeczce posiadałam tomik wydany w ramach odgałęzienia serii zatytułowanego
jakże urokliwie Sławy z krypty. Była
to „biografia” Kleopatry i do dzisiaj pamiętam dwie zamieszczone tam rymowanki,
które brzmiały mniej więcej tak: „Był raz Rzymianin imieniem Cezar, co go ząb
czasu wziął i przeżarł. A ona w pierwszej choć była wiośnie, dzisiaj oddała mu
się radośnie” oraz „Daj Julek na wstrzymanie – serce ci bić przestanie! Królowa
jeszcze młoda a twego zdrowia szkoda”. Nawet Liz Taylor i Rex Harrison nie
mieli takiego poetyckiego zaplecza. Akurat te żarciki wydają się z perspektywy
czasu mocno sfatygowane. Na szczęście pod tym samym szyldem pojawiło się
zjawisko, które jest w stanie ubawić mnie i dziś.
Rzecz nazywa się identycznie jak
seria książek i jest angielskim programem dla dzieci, produkowanym przez BBC od
2009 roku. Podstawowym celem Horrible
Histories nie jest bynajmniej ubawianie takich jak ja, tym bardziej uczenie
czegokolwiek wapniaków starszych niż dziesięcio- czy jedenastolatkowie. Cóż
jednak począć, jeśli czuję się i ubawiona i doedukowana. Naprawdę. I chyba nie tylko ja. To, że program jest na
prawo i lewo nagradzany w kategoriach dziecięcych (BAFTA, a zwłaszcza
„specjalistyczne” w tej materii Prix Jeunesse) zdziwienia bynajmniej nie budzi.
Ale wygrana w 2010 i 2011 roku British Comedy Award w kategorii Best Sketch
Show (jako pierwszy program dziecięcy w ogóle uwzględniony w konkurencji!) każe
już się zastanowić nad tym, z czym właściwie mamy do czynienia.
Scenariusz jest oczywiście w
znacznej mierze oparty na przesławnej serii książek, pióra Terry’ego Deary.
Podobnie jak tam – nikt się z dzieciakami nie cacka i nie owija historii
miękkim pluszem. Jak się mordowali – to się mordowali i w Horrible Histories też się mordować będą. Byli niemoralni – to
niemoralnymi pozostaną. Oczywiście moralne i fizyczne „okropności” stanowią
tylko pewien procent tego, co się tam prezentuje, ale jest to na pewno procent
wyróżniający. Wszystko odbywa się zresztą z dużą kulturą i troską o młodego
widza. Jedną z podstaw tej troski jest założenie, że dzieciak w żadnym wypadku
nie może się nudzić. Historia ma być nie tyle nawet ciekawa. Ma być fajna.
Nie spodziewajmy się oczywiście
żartu grubego i kabaretowego szarżowania po bandzie. Ostatecznie chodzi przecież przede wszystkim o zachęcenie dzieci i opowiedzenie im kilku (niekoniecznie
strrrrasznych) historii.
Tym, co mnie najbardziej bawi,
uczy, śmieszy, tumani a czasem przestrasza, są piosenki. W trakcie czterech
sezonów team Horrible Histories
zdążył ich wyprodukować około pięćdziesięciu. Jako zbiór przyśpiewek
noszą one wiele mówiący tytuł Savage
Songs. Poziom dzikości tych „dzikich pieśni” bywa różny, różny też bywa
poziom zaserwowanego humoru (a także muzykowania!), bywa (a bywało zwłaszcza na
początku) że walor edukacyjny jednak brał górę i postacie historyczne po prostu
wyśpiewywały swoje historie, dziarsko przy tym podskakując, gdzieś pomiędzy
wplatając jeden albo dwa skromne żarciki. Z czasem jednak nastała era
arcydzieł.
Horrible Histories średniowiecze lubią bardzo, a jeszcze większym
przywiązaniem darzą wczesną nowożytność – Henryk VIII jest stałym i
charakterystycznym bywalcem. Kto jak kto. Uśredniowieczniać można się zresztą
nie tylko przez skecze i piosenki – HH to
opcja full-service i na swojej stronie internetowej stwarzają możliwość np.
wcielenia się w średniowiecznego łucznika, którego celem jest wytłuczenie
dziarsko maszerującego pod murami wroga. Spróbowałam i utwierdziłam się w
przekonaniu, że jednak każde moje spotkanie z łukiem (nawet wirtualnym) zawsze
kończy się spazmem rozpaczy (serdecznie pozdrawiam w tym momencie moich rodziców, którzy na pewno to czytają i najlepiej wiedzą, co konkretnie mam na myśli). Może z kuszą poszłoby mi lepiej? Ale do rzeczy.
Piosenki. Najzabawniejsze w nich jest chyba to, że (wszystkie, nie tylko te o
tematyce średniowiecznej) odwołują się do bardzo konkretnych gatunków
muzycznych, czasem bezpośrednio do określonych wykonawców, a nawet –
poszczególnych ich utworów. Najwyższa pora zaprezentować faworytów.
Na początek – wikingowie. Nie,
nie mają hełmów z rogami. W nagraniu swojej rockowej ballady podobno
inspirowali się Guns'N'Roses (nie tak chyba znowu dokładnie), Queen (kto
doczeka do refrenu ten pojmie) i… Jethro Tull (mnie ewentualnie przychodzi do
głowy tylko skojarzenie z fryzurą Ian’a Andersona, ale może nie wniknęłam w
sprawę należycie dogłębnie). Ich wzruszający przebój nosi tytuł Literally. Cóż, nikt nie wątpił, że
wikingowie lubią dosłowność, prawda?
W tekście owego dzieła pojawiają się oczywiście takie słowa klucze jak: kill, burn, drink, tylko rape jakoś nie pada, ale powtórzmy raz
jeszcze – to jest rzecz dla dzieci. Ale wikingowie potrafią też wzbić się na wyżyny poezji i śpiewać o
kometach przeszywających niebo, owego lata 793. Bryan Adams mógłby nawet
napisać jakąś parafrazę swojego Summer of
’69. Summer of 793 nie brzmi źle.
Kiedy pierwszy raz to zobaczyłam,
to się autentycznie ze śmiechu popłakałam. Może po prostu trzeba mi niewiele, może faktycznie coś w tym jest.
Ryszard śpiewa utwór stylizowany
na Better in Time Leony Lewis. Trzeba
jeszcze coś dodawać?
Czas na piosenkę pożyteczną,
czyli Kings and Queens. Mój absolutny
faworyt, bowiem po sobie widzę, że naprawdę działa.
Piosenka ta ma nauczyć i dzieciaka i wapniaka zapamiętywać po kolei wszystkich
angielskich monarchów. Posłuchajcie, a raz na zawsze znikną Wasze problemy z
cyklu „ilu Edwardów pod rząd” i „iloma ich przepleść Henrykami”. Średniowiecze pojawia
się tam oczywiście do momentu, ale jako pomysłodawca tego jakże wspaniałego
konceptu występuje nie kto inny jak Wilhelm Zdobywca. Przekomiczny. Jak
wszyscy. A zwłaszcza królowa Wiktoria.
Spragnionym dalszych,
średniowieczno-nowożytnych wrażeń, można jeszcze zalecić: piosenkę Henryka VIII
ułatwiającą zapamiętanie (z pokazywaniem!) tego, co się stało z którą żona; wspólny
występ Henryka z Elżbietą (w stylu wczesnych, mniej bombastycznych popisów HH, aczkolwiek fakt, że w tekście
występuje Simon Cowell jest godny odnotowania); funkujących mnichów; szkockich monarchów w rytmie blues’a; stosunkowo nowe, ale średnio moim zdaniem udane:
rodzinę Borgiów w kontekście rodziny Adamsów oraz (trochę lepszą) Marię Tudor
śpiewającą a’la Kate Bush. Jest jeszcze absolutnie przezabawny William Wallace
(któremu przypomniał się Billy Idol i jego Rebel Yell).
Ja tam z wypiekami czekam na
następny sezon.
I nawet nie macie pojęcia, jak
bardzo zazdroszczę tym brytyjskim dzieciakom. Gdybym ja za młodu coś takiego na
ekranie dostała, to chyba bym z radości dostała zawału i to by dopiero była
straszna historia.
PS. Po prostu nie da się nie
powiedzieć o kilku naprawdę kapitalnych przebojach odwołujących się już do
zupełnie innych momentów w historii. Zaiste dziki ubaw dostarczają piloci RAF-u
z songiem na modłę Take That (ze wspaniałym fragmentem tekstu: „Take That… Hitler!”), rozbójnik Dick Turpin opowiadający swoją historię w sposób bardziej niż wyraźnie inspirowany
Adamem Antem i klipem do jego „Stand and Deliver” (któremu inspiracji
dostarczyli... no cóż - Dick Turpin i jemu pokrewni), Karol II romansujący z „My Name Is”
Eminema, kochający spaniele i imprezy ponad miarę przeciętnego śmiertelnika („…I'm
the king who brought back partying!”) oraz filozofowie greccy muzykujący na
modłę... The Monkees. Dość dosłownie. Wybitnie bawi mnie fakt umieszczenia myślicieli w kontekście zespoliku
powołanego jako substytut The Beatles, kiedy tym zachciało się szukać nowych
rozwiązań. Polecam, tak, śmak i owak. A już na pewno czytelnikom już dzieciatym.
Ha, umiem już niemalże większość kings&queens! Ja swojego czasu dzięki Strasznej historii zarabiałem w gimnazjum celujące dzięki masie ciekawostek, jakie wtykałem w wypowiedź nauczycielki (nauczycielki, która swoją drogą uważała, że gwiazda Dawida i pentagram są tym samym, a Bismarck był łodzią podwodną).
OdpowiedzUsuńBłagam cię Kostecki, twoja wersja kings@queens to: william, william, henry, tralalalalalalala". Kocham Ryszarda III, ciągle mnie wzrusza!
OdpowiedzUsuń