czwartek, 16 sierpnia 2012

Horrible Histories, czyli: historia dzieci nie gryzie. Połyka w całości.

Ostatnimi czasy zarzuciłam na moment podczytywanie o nieżyjących od pięciuset lat Niemcach i postanowiłam strzelić sobie prawdziwe wakacje. Włóczę się po lesie, odgrzebałam rower i przez większość czasu oddaję się bynajmniej nie drugoplanowym pasjom muzyczno-odsłuchowym. Szkoda, że olimpiada się skończyła. Jak zatem widać na załączonym obrazku – intelektualizm pełną gębą. Dlatego dzisiaj, wobec absolutnej niemożności nawet najmniejszego wytężenia swojego umysłu, pozwolę sobie zaprezentować coś, co umożliwi mi nie odrywanie się od moich ulubionych ostatnio aktywności – słuchania muzyki i zachowywania się jak dziecko.

Pamiętacie Strrraszne historie? Osobnicy urodzeni w okolicach przełomu lat 80-tych i 90-tych najpewniej tak. Książki, które pozwalały bezkarnie napawać się dowcipem czasem bądź co bądź niewybrednym, historyczne daty, wydarzenia i postacie podając jakby mimochodem i przy okazji. Lało się dużo krwi i było bardzo uciesznie. Co za czasy: z Wallym zwiedzaliśmy świat, z Horrible Histories wsiadaliśmy do wehikułu. No, może to lekka przesada, ale jak to było miło dorwać się do takich eposów jak Ci wredni Rzymianie albo Narwani Normanowie. Ja na swojej półeczce posiadałam tomik wydany w ramach odgałęzienia serii zatytułowanego jakże urokliwie Sławy z krypty. Była to „biografia” Kleopatry i do dzisiaj pamiętam dwie zamieszczone tam rymowanki, które brzmiały mniej więcej tak: „Był raz Rzymianin imieniem Cezar, co go ząb czasu wziął i przeżarł. A ona w pierwszej choć była wiośnie, dzisiaj oddała mu się radośnie” oraz „Daj Julek na wstrzymanie – serce ci bić przestanie! Królowa jeszcze młoda a twego zdrowia szkoda”. Nawet Liz Taylor i Rex Harrison nie mieli takiego poetyckiego zaplecza. Akurat te żarciki wydają się z perspektywy czasu mocno sfatygowane. Na szczęście pod tym samym szyldem pojawiło się zjawisko, które jest w stanie ubawić mnie i dziś.

Rzecz nazywa się identycznie jak seria książek i jest angielskim programem dla dzieci, produkowanym przez BBC od 2009 roku. Podstawowym celem Horrible Histories nie jest bynajmniej ubawianie takich jak ja, tym bardziej uczenie czegokolwiek wapniaków starszych niż dziesięcio- czy jedenastolatkowie. Cóż jednak począć, jeśli czuję się i ubawiona i doedukowana. Naprawdę.  I chyba nie tylko ja. To, że program jest na prawo i lewo nagradzany w kategoriach dziecięcych (BAFTA, a zwłaszcza „specjalistyczne” w tej materii Prix Jeunesse) zdziwienia bynajmniej nie budzi. Ale wygrana w 2010 i 2011 roku British Comedy Award w kategorii Best Sketch Show (jako pierwszy program dziecięcy w ogóle uwzględniony w konkurencji!) każe już się zastanowić nad tym, z czym właściwie mamy do czynienia.

Scenariusz jest oczywiście w znacznej mierze oparty na przesławnej serii książek, pióra Terry’ego Deary. Podobnie jak tam – nikt się z dzieciakami nie cacka i nie owija historii miękkim pluszem. Jak się mordowali – to się mordowali i w Horrible Histories też się mordować będą. Byli niemoralni – to niemoralnymi pozostaną. Oczywiście moralne i fizyczne „okropności” stanowią tylko pewien procent tego, co się tam prezentuje, ale jest to na pewno procent wyróżniający. Wszystko odbywa się zresztą z dużą kulturą i troską o młodego widza. Jedną z podstaw tej troski jest założenie, że dzieciak w żadnym wypadku nie może się nudzić. Historia ma być nie tyle nawet ciekawa. Ma być fajna.

Nie spodziewajmy się oczywiście żartu grubego i kabaretowego szarżowania po bandzie. Ostatecznie chodzi przecież przede wszystkim o zachęcenie dzieci i opowiedzenie im kilku (niekoniecznie strrrrasznych) historii.

Tym, co mnie najbardziej bawi, uczy, śmieszy, tumani a czasem przestrasza, są piosenki. W trakcie czterech sezonów team Horrible Histories zdążył ich wyprodukować około pięćdziesięciu. Jako zbiór przyśpiewek noszą one wiele mówiący tytuł Savage Songs. Poziom dzikości tych „dzikich pieśni” bywa różny, różny też bywa poziom zaserwowanego humoru (a także muzykowania!), bywa (a bywało zwłaszcza na początku) że walor edukacyjny jednak brał górę i postacie historyczne po prostu wyśpiewywały swoje historie, dziarsko przy tym podskakując, gdzieś pomiędzy wplatając jeden albo dwa skromne żarciki. Z czasem jednak nastała era arcydzieł.

Horrible Histories średniowiecze lubią bardzo, a jeszcze większym przywiązaniem darzą wczesną nowożytność – Henryk VIII jest stałym i charakterystycznym bywalcem. Kto jak kto. Uśredniowieczniać można się zresztą nie tylko przez skecze i piosenki – HH to opcja full-service i na swojej stronie internetowej stwarzają możliwość np. wcielenia się w średniowiecznego łucznika, którego celem jest wytłuczenie dziarsko maszerującego pod murami wroga. Spróbowałam i utwierdziłam się w przekonaniu, że jednak każde moje spotkanie z łukiem (nawet wirtualnym) zawsze kończy się spazmem rozpaczy (serdecznie pozdrawiam w tym momencie moich rodziców, którzy na pewno to czytają i najlepiej wiedzą, co konkretnie mam na myśli). Może z kuszą poszłoby mi lepiej? Ale do rzeczy. Piosenki. Najzabawniejsze w nich jest chyba to, że (wszystkie, nie tylko te o tematyce średniowiecznej) odwołują się do bardzo konkretnych gatunków muzycznych, czasem bezpośrednio do określonych wykonawców, a nawet – poszczególnych ich utworów. Najwyższa pora zaprezentować faworytów.

Na początek – wikingowie. Nie, nie mają hełmów z rogami. W nagraniu swojej rockowej ballady podobno inspirowali się Guns'N'Roses (nie tak chyba znowu dokładnie), Queen (kto doczeka do refrenu ten pojmie) i… Jethro Tull (mnie ewentualnie przychodzi do głowy tylko skojarzenie z fryzurą Ian’a Andersona, ale może nie wniknęłam w sprawę należycie dogłębnie). Ich wzruszający przebój nosi tytuł Literally. Cóż, nikt nie wątpił, że wikingowie lubią dosłowność, prawda? W tekście owego dzieła pojawiają się oczywiście takie słowa klucze jak: kill, burn, drink, tylko rape jakoś nie pada, ale powtórzmy raz jeszcze – to jest rzecz dla dzieci. Ale wikingowie potrafią też wzbić się na wyżyny poezji i śpiewać o kometach przeszywających niebo, owego lata 793. Bryan Adams mógłby nawet napisać jakąś parafrazę swojego Summer of ’69. Summer of 793 nie brzmi źle.

Kiedy pierwszy raz to zobaczyłam, to się autentycznie ze śmiechu popłakałam. Może po prostu trzeba mi niewiele, może faktycznie coś w tym jest.


 Wielkim moim ulubieńcem jest doskonały w każdym calu Ryszard III, który bierze udział w programie z bardzo konkretnego powodu. Chce bowiem pokazać swoją prawdziwą twarz, jakże odmienną od gęby, którą doczepili mu More i Szekspir. Źródłem wszelkich nieszczęść Rysia jest zatem straszliwa pro-Tudorska propaganda, z którą samotnie musi teraz walczyć. Ryszard jest człowiekiem ciepłym, miłym, puszystym, boi się os i ma lęk wysokości. W ogóle jest nie taki, jakim wykreował go Szekspir. Nie ma garba. Nie kuleje. Ani nie jest w żaden inny sposób fizycznie upośledzony. Uważa się za dobrego (ba, idealnego) męża. Kocha dzieci. Nie, nie zabił trzymanych w Tower bratanków. Swoją drogą, w czasie ostatniej wizyty tamże (a było to już ładnych parę lat temu) przyuważyłam coś w rodzaju „automatu sondażowego” – maszynerię z bodajże trzema przyciskami. Przed naciśnięciem jednego z nich należało zdecydować: co twoim zdaniem przytrafiło się nieszczęsnym książątkom, że tak zniknęli jak kamfora? Droga do automatu wiodła przez jedną czy dwie sale wprowadzające w tematykę i podające za pomocą plansz, filmów i ulotek różne możliwe wersje wydarzeń. Oczywiście jeden z przycisków odpowiadał opcji „zostali zabici przez złego wuja Ryszarda”. Biedaczek – załamałby się na ten widok. Swoją drogą, ciekawe, czy ten automat jeszcze w Tower stoi.

Ryszard śpiewa utwór stylizowany na Better in Time Leony Lewis. Trzeba jeszcze coś dodawać?



Czas na piosenkę pożyteczną, czyli Kings and Queens. Mój absolutny faworyt, bowiem po sobie widzę, że naprawdę działa. Piosenka ta ma nauczyć i dzieciaka i wapniaka zapamiętywać po kolei wszystkich angielskich monarchów. Posłuchajcie, a raz na zawsze znikną Wasze problemy z cyklu „ilu Edwardów pod rząd” i „iloma ich przepleść Henrykami”. Średniowiecze pojawia się tam oczywiście do momentu, ale jako pomysłodawca tego jakże wspaniałego konceptu występuje nie kto inny jak Wilhelm Zdobywca. Przekomiczny. Jak wszyscy. A zwłaszcza królowa Wiktoria.


Spragnionym dalszych, średniowieczno-nowożytnych wrażeń, można jeszcze zalecić: piosenkę Henryka VIII ułatwiającą zapamiętanie (z pokazywaniem!) tego, co się stało z którą żona; wspólny występ Henryka z Elżbietą (w stylu wczesnych, mniej bombastycznych popisów HH, aczkolwiek fakt, że w tekście występuje Simon Cowell jest godny odnotowania); funkujących mnichów; szkockich monarchów w rytmie blues’a; stosunkowo nowe, ale średnio moim zdaniem udane: rodzinę Borgiów w kontekście rodziny Adamsów oraz (trochę lepszą) Marię Tudor śpiewającą a’la Kate Bush. Jest jeszcze absolutnie przezabawny William Wallace (któremu przypomniał się Billy Idol i jego Rebel Yell).

Ja tam z wypiekami czekam na następny sezon.

I nawet nie macie pojęcia, jak bardzo zazdroszczę tym brytyjskim dzieciakom. Gdybym ja za młodu coś takiego na ekranie dostała, to chyba bym z radości dostała zawału i to by dopiero była straszna historia.

PS. Po prostu nie da się nie powiedzieć o kilku naprawdę kapitalnych przebojach odwołujących się już do zupełnie innych momentów w historii. Zaiste dziki ubaw dostarczają piloci RAF-u z songiem na modłę Take That (ze wspaniałym fragmentem tekstu: „Take That… Hitler!”), rozbójnik Dick Turpin opowiadający swoją historię w sposób bardziej niż wyraźnie inspirowany Adamem Antem i klipem do jego „Stand and Deliver” (któremu inspiracji dostarczyli... no cóż - Dick Turpin i jemu pokrewni), Karol II romansujący z „My Name Is” Eminema, kochający spaniele i imprezy ponad miarę przeciętnego śmiertelnika („…I'm the king who brought back partying!”) oraz filozofowie greccy muzykujący na modłę... The Monkees. Dość dosłownie. Wybitnie bawi mnie fakt umieszczenia myślicieli w kontekście zespoliku powołanego jako substytut The Beatles, kiedy tym zachciało się szukać nowych rozwiązań. Polecam, tak, śmak i owak. A już na pewno czytelnikom już dzieciatym.

2 komentarze:

  1. Ha, umiem już niemalże większość kings&queens! Ja swojego czasu dzięki Strasznej historii zarabiałem w gimnazjum celujące dzięki masie ciekawostek, jakie wtykałem w wypowiedź nauczycielki (nauczycielki, która swoją drogą uważała, że gwiazda Dawida i pentagram są tym samym, a Bismarck był łodzią podwodną).

    OdpowiedzUsuń
  2. Błagam cię Kostecki, twoja wersja kings@queens to: william, william, henry, tralalalalalalala". Kocham Ryszarda III, ciągle mnie wzrusza!

    OdpowiedzUsuń