sobota, 4 sierpnia 2012

Rodzinny dylemat monarchy, czyli rzecz o średniowiecznym klasyku kina lat 60-tych

O roku, kto cię widział!
Stwierdzenie, że w 1968 „się działo” trzeba by pewnie postawić w jednym rzędzie ze zdaniami typu „Słowacki wielkim poetą był”. Ale co tu się krygować - abstrahując już od tego co się wydarzyło na gruncie politycznym, porzucając czołgi w Czechosłowacji i tak dalej, pozostając przy samej tylko kulturze, trzeba to jednak przyznać. Się działo. Z perspektywy czasu – oczki się świecą. Kubrick zabierał zdumioną ludzkość w Odyseję kosmiczną, Polański kazał zaciążyć Rosemary, The Doors na trzecim krążku czekali na słońce, debiutowali Fleetwood Mac i Creedence Clearwater Revival, panowie z Cream odjeżdżali na Wheels of Fire każdy w swoją stronę. Świeżo uformowani The New Yardbirds pojechali w trasę po Skandynawii i wkrótce zmienili nazwę na Led Zeppelin. Tyle nowości, to po cóż było obracać się wstecz, powiedzmy – w stronę średniowiecza.

14 kwietnia 1969 rozdano Oscary za rok ubiegły. Statuetkę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej wręczała Ingrid Bergman, pięknie i szczerze zdumiona, kiedy po tradycyjnym odczytaniu nazwisk nominowanych zajrzała wreszcie do koperty i zakrzyknęła: "zwycięzcą… mamy remis!". Tylko jedna z laureatek była obecna na sali. Oscara za Zabawną dziewczynę Barbra Streisand otrzymała do rąk własnych bez pośredników. Dla drugiej, nieobecnej zwyciężczyni była to już trzecia w karierze nagroda Akademii. Ostatecznie miała powiększyć stan posiadania do czterech statuetek, co do dziś stanowi rekord. Nominacji doczekała się dwunastu. Nagrodę, którą w imieniu Katherine Hepburn (rocznik 1907) odebrał reżyser Anthony Harvey, aktorka otrzymała za rolę Eleonory Akwitańskiej (rocznik 1122).

Film nosił tytuł "Lew w zimie" i był adaptacją sztuki Jamesa Goldmana, która zadebiutowała na Broadwayu w marcu 1966 roku. Akademia uhonorowała obraz jeszcze dwoma Oscarami i kilkoma nominacjami, podobnie rzecz miała się w przypadku Złotych Globów i nagród BAFTA. Film, swego czasu nagradzany na prawo i lewo, później chyba się trochę przykurzył, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę kino historyczne i kostiumowe. Powiedzmy sobie szczerze – ilu z nas, poproszonych o wymienienie na gorąco kilku filmów „średniowiecznych”, wspomni akurat o Lwie w zimie Harvey’a?


Jeśli więc w tym momencie ktoś zastanawia się, dlaczego u zarania swojej blogerskiej działalności postanawiam rozpisywać się akurat o tym obrazie – spieszę z odpowiedzią, prostą i oczywistą. Jest to jak do tej pory mój absolutnie ulubiony film z akcją osadzoną w średniowieczu i jeden z ulubionych filmów w ogóle. W swojej kategorii jest dla mnie absolutnym must see. Pewnie mogłabym się na ten temat rozwodzić godzinami, wypada jednak ograniczyć się do najważniejszych spraw.

Treść. Jest Boże Narodzenie 1183, król Anglii Henryk II urządza rodzinny zjazd, bynajmniej nie w celu wymiany świątecznych uścisków, ale by uregulować kwestię dziedziczenia tronu. Jak to śpiewali Die Toten Hosen w swoim hiciorze o dziesięciu małych myśliwych: neun kleine Jägermeister wollten gerne erben, damit es was zu erben gab, mußte einer sterben, czyli – tłumacząc niedosłownie – żeby myśliwi mieli co odziedziczyć, ktoś musi umrzeć. Tu nikomu do umierania się na razie nie spieszy, ale jasnym jest, że trzech łasych na schedę synów to o trzech za dużo. Ryszard, później ochrzczony Lwie Serce, zdradza już najbardziej znamienne cechy swojego charakteru: powalczyć sobie lubi, oj, lubi, mieczem czy słowem – nie ważne, dość, że robi to dość bezpardonowo i z pewnością nie odpuści. Jego rację wspiera fakt starszeństwa oraz matka, królowa Eleonora, swego czasu najlepsza partia w Europie, od lat więziona przez Henryka w odosobnieniu i teraz na moment wypuszczona na wolność, czy raczej – spuszczona z łańcucha. Łatwo się domyślić, że Henrykowi nie jest łatwo z małżonką dyskutować, tym bardziej, że przy okazji wychodzą wszystkie dawne nieporozumienia i żale. Często chodzi o sprawy dużo bardziej osobiste i delikatne, niż fakt wywoływania w przeszłości przez Eleonorę wojen domowych przeciwko mężowi, z pewnymi zresztą sukcesami. Sytuacji nie poprawia fakt, że aktualną wybranką serca starzejącego się Henia jest dawna wychowanka Eleonory, młoda Alais, swatana Ryszardowi siostra króla Francji Filipa II (później szerzej znanego jako Filip August), który na świąteczny zjazd również przybywa, celem dopilnowania matrymonialnych przyrzeczeń i ugrania kilku kart na przyszłość. Uf… Tymczasem jest jeszcze Jan, na razie faktycznie Bez Ziemi, choć jeszcze bez przydomka, najmłodsza latorośl królewskiej pary, młodzik o bardzo małym rozumku i właściwie bez zalet, mimo to faworyzowany przez ojca i jego kandydat na króla, ku rozpaczy wszystkich naokoło. Średnim synem, Gotfrydem, księciem Bretanii, nikt właściwie się nie przejmuje, i błąd, bo ten na kogo nie zwraca się uwagi ma zwykle najszersze pole działania, tym bardziej, że młodzian ów w największym stopniu przejął po matce spryt i przebiegłość, w konkurencji intryg osiągając wysokie noty. Henryk ma pełne prawo, by to Boże Narodzenie znienawidzić. Dlatego pamiętajcie, jeśli będziecie w przyszłości narzekać, że nie znosicie tego typu rodzinnych zjazdów, pomyślcie – on miał gorzej. Ostatecznie - przecież u was w domu nie mówi się: to kogo teraz wieszamy – ostrokrzew czy siebie nawzajem?

Malkontenci marudzą, że film jest przegadany. To zarzut stawiany większości adaptacji sztuk teatralnych, więc chyba nie ma sensu się nad nim rozwodzić. Faktem jest jednak, że to dialog jest siłą napędową opowieści, bohaterowie właściwie nie robią niczego innego, jak tylko mówią. Ale za to jak! Niektórych może zmęczyć, że oto każda z postaci (nawet półgłówek Jan, choć pewnie nieświadomie) zostaje wykreowana na mistrza ciętej riposty, w moim odczuciu słucha się jednak tych wszystkich gier słownych i skojarzeniowych po prostu wybornie. Dialog iskrzy się ironią i humorem jak śnieg na słońcu, chociaż w miejscu rodzinnego zjazdu – Chinon, akurat nie śnieżyło. Nawet niewiarygodnie dobre dialogi można jednak zepsuć. Można też je dopełnić świetnym aktorstwem, i tak dzieje się tutaj. Katherine Hepburn istotnie jest najlepszą Eleonorą jaką sobie można wyobrazić, fenomenalne jest to, w jaki sposób wciela się w  kobietę, która właściwie sama również gra - osobę silniejszą niż jest rzeczywistości, kompletnie niezłomną, prawie nonszalancko podchodzącą do tematu własnej niewoli i innych tragedii, która jednak w pewnych momentach po prostu pęka, starając się wtedy rozpaczliwie zatuszować własną słabość. Hepburn występuje jednak przede wszystkim w duecie z Peterem O’Toole: królem Henrykiem raz rubasznym, raz całkowicie złamanym, dość, że zagranym świetnie. Nie przeszkadza nawet to, że w stosunku do granej przez siebie postaci O’Toole był o kilkanaście lat za młody. To zresztą jego drugie wcielenie w rolę Henryka II, w 1964 był jeszcze Becket (z tytułową rolą Richarda Burtona), też jeden z absolutnych klasyków gatunku i film, do którego Lew w zimie w zasadzie stanowi pendant, mimo wszelkich różnic realizacyjnych (Lew przy Beckecie jawi się prawie skromnie) i w rozłożeniu akcentów. Do tego drugiego filmu na pewno jeszcze kiedyś wrócimy. Co się jeszcze tyczy obsady Lwa – są również ciekawostki z cyklu „jacy oni kiedyś byli młodzi”. Przede wszystkim – świeżynki: Anthony Hopkins (jako Ryszard) w swoim filmowym debiucie (nie taki już gołowąs, bo wówczas 31-letni) czy również debiutujący na wielkim ekranie Timothy Dalton (Filip), młodziusieńki aż miło. No ale są jeszcze John Castle (Gotfryd) - który co prawda mignął u Antonioniego w Powiększeniu, w większości jednak coś tam aktorzył w telewizji i chyba dopiero przy Lwie dostał szansę, żeby się wykazać, oraz absolutnie wspaniały Nigel Terry (późniejszy pamiętny Caravaggio w filmie Jarmana) jako Jan, u którego wyszły na wierzch hektolitry talentu komediowego. Aha, dla niego to też był kinowy debiut.

Wszyscy oni wrzuceni zostali w oprawę skuteczną, bo nie nachalną, a pewnie, że czasem nie grzeszącą historyczną akuratnością, podobnie jak cały film (choć większość konkurencji Lew i tak bije pod tym względem na głowę), ale kto by się przejmował, tym bardziej, że cieszy oko dyskusyjny urok zamku użytkowanego raz od wielkiego dzwonu, a więc dość grajdołkowatego, czy takie drobne mrugnięcia okiem do widza jak… szachy, którymi grają Gotfryd z Filipem, co najmniej wzorowane na słynnych Lewis Chessmen, jeśli nie ich dokładna kopia. 

W szachach jak w życiu. Filip z Gotfrydem grają, Jan stara się cokolwiek zrozumieć.

Na wstępie dostajemy potężną porcję romańskich rzeźbionych wsporników, nie tyle w roli tła dla napisów, co czynnika wyrabiającego specyficzny klimat, dookoła których kamera dosłownie skakała, kręcąc je z całkowicie różnych stron, z pełnym ukazaniem wszelkich rzeźbiarskich niuansów. Miód. W tle dzieje się John Barry, bo już trudno to inaczej nazwać. Muzykę świetnie nawet nie tyle skomponował, co wkomponował. Klikajcie w linki dla wstępnego rozeznania.

Wady jakieś na pewno są, ale jakoś ich nie pamiętam.
Jeśli rozpatrywać Lwa pod względem tego, jaki pokazuje obraz średniowiecza, najciekawsze jest chyba to, że odnosi się wrażenie, jakby o to ukazywanie w ogóle tu nie chodziło. Tu nie ma chwytów w rodzaju „o, patrzcie, jak to się wtedy żyło!”, to nie jakiś „czaso-skansen”, co się chyba dość często zdarza. Rzecz nie w tym, że akcja robi wrażenie „ponadczasowej” (chociaż dialogi niekiedy zawierają słownictwo celowo pasujące do realiów średniowiecznych jak kask do parasola). Średniowieczność jest tu po prostu niepokomplikowana i pozbawiona nadmiaru ozdobników, powtórzę określenie – prosta i skuteczna. Bardziej skupiono się na stworzeniu iluzji zajrzenia za kulisy – właściwie nawet w pielesze – władzy, iluzji jeśli nawet nie zawsze przekonującej, to na pewno efektownej. Tak, w luźnym tłumaczeniu, Eleonora mówi w pewnym momencie do synów: to my jesteśmy źródłem wojny – nie moce historii, nie czasy, nie sprawiedliwość, nie jej brak, nie religie, nie idee, nie formy rządu, ani nic innego – to my jesteśmy mordercami, to my płodzimy wojny. Nosimy je jak syfilis w martwych ciałach (…) Czyż na miłość boską - nie możemy kochać się choć trochę? To tak zaczyna się pokój!

Dla obeznanych z oscylującym wokół średniowiecza filmem historycznym a Lwa dotychczas nie znających – pozycja obowiązkowa do nadrobienia. Dla pozostałych – dobry punkt do startu. I pamiętajcie informować niewtajemniczonych, że nie, nie jest to świąteczna wersja Króla Lwa (;

PS. W 2003 roku Lew w zimie doczekał się nowej, telewizyjnej wersji. Moim zdaniem - nie umywającej się do starej. Główne role zagrali Glenn Close i Patrick Stewart. Było na bogato, z wyraźną chęcią odcięcia się od poprzednika i przełamania wrażenia teatralności. Ale o tym może już innym razem....

2 komentarze:

  1. No nie! Czyżby moj wspaniały wczorajszy komentarz się nie wstawił? W każdym razie pisałam, że obejrzę ten film i że się utożsamiam z biednym Jasiem ze zdjęcia!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zerknęłam, o czym będzie wpis i, nie przeczytawszy go - obejrzałam film. Ku mojej radości, mamy zbieżne wrażenia! Też nie pamiętam żadnych wad - z wielką przyjemnością nurzałam się w we wszelkich mrokach królewskich pieleszy. W każdym mroku i w każdym pieleszu.
    Wyglądam z niecierpliwością kolejnych rekomendacji!

    OdpowiedzUsuń