O roku, kto cię widział!
Stwierdzenie, że w 1968 „się
działo” trzeba by pewnie postawić w jednym rzędzie ze zdaniami typu „Słowacki
wielkim poetą był”. Ale co tu się krygować - abstrahując już od tego co się
wydarzyło na gruncie politycznym, porzucając czołgi w Czechosłowacji i tak
dalej, pozostając przy samej tylko kulturze, trzeba to jednak przyznać. Się
działo. Z perspektywy czasu – oczki się świecą. Kubrick zabierał zdumioną
ludzkość w Odyseję kosmiczną,
Polański kazał zaciążyć Rosemary, The Doors na trzecim krążku czekali na
słońce, debiutowali Fleetwood Mac i Creedence Clearwater Revival, panowie z
Cream odjeżdżali na Wheels of Fire każdy
w swoją stronę. Świeżo uformowani The New Yardbirds pojechali w trasę po
Skandynawii i wkrótce zmienili nazwę na Led Zeppelin. Tyle nowości, to po cóż
było obracać się wstecz, powiedzmy – w stronę średniowiecza.
14 kwietnia 1969 rozdano Oscary
za rok ubiegły. Statuetkę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej wręczała Ingrid
Bergman, pięknie i szczerze zdumiona, kiedy po tradycyjnym odczytaniu nazwisk
nominowanych zajrzała wreszcie do koperty i zakrzyknęła: "zwycięzcą… mamy remis!". Tylko jedna z laureatek była obecna na sali. Oscara za Zabawną dziewczynę Barbra Streisand
otrzymała do rąk własnych bez pośredników. Dla drugiej, nieobecnej zwyciężczyni
była to już trzecia w karierze nagroda Akademii. Ostatecznie miała powiększyć
stan posiadania do czterech statuetek, co do dziś stanowi rekord. Nominacji
doczekała się dwunastu. Nagrodę, którą w imieniu Katherine Hepburn (rocznik
1907) odebrał reżyser Anthony Harvey, aktorka otrzymała za rolę Eleonory
Akwitańskiej (rocznik 1122).
Film nosił tytuł "Lew w zimie" i był adaptacją sztuki
Jamesa Goldmana, która zadebiutowała na Broadwayu w marcu 1966 roku. Akademia
uhonorowała obraz jeszcze dwoma Oscarami i kilkoma nominacjami, podobnie rzecz
miała się w przypadku Złotych Globów i nagród BAFTA. Film, swego czasu
nagradzany na prawo i lewo, później chyba się trochę przykurzył, zwłaszcza
jeśli wziąć pod uwagę kino historyczne i kostiumowe. Powiedzmy sobie szczerze –
ilu z nas, poproszonych o wymienienie na gorąco kilku filmów „średniowiecznych”,
wspomni akurat o Lwie w zimie Harvey’a?
Jeśli więc w tym momencie ktoś
zastanawia się, dlaczego u zarania swojej blogerskiej działalności postanawiam
rozpisywać się akurat o tym obrazie – spieszę z odpowiedzią, prostą i
oczywistą. Jest to jak do tej pory mój absolutnie ulubiony film z akcją
osadzoną w średniowieczu i jeden z ulubionych filmów w ogóle. W swojej
kategorii jest dla mnie absolutnym must
see. Pewnie mogłabym się na ten temat rozwodzić godzinami, wypada jednak
ograniczyć się do najważniejszych spraw.
Treść. Jest Boże Narodzenie 1183,
król Anglii Henryk II urządza rodzinny zjazd, bynajmniej nie w celu wymiany
świątecznych uścisków, ale by uregulować kwestię dziedziczenia tronu. Jak to
śpiewali Die Toten Hosen w swoim hiciorze o dziesięciu małych myśliwych: neun kleine Jägermeister wollten gerne
erben, damit es was zu erben gab, mußte einer sterben, czyli – tłumacząc
niedosłownie – żeby myśliwi mieli co odziedziczyć, ktoś musi umrzeć. Tu nikomu
do umierania się na razie nie spieszy, ale jasnym jest, że trzech łasych na
schedę synów to o trzech za dużo. Ryszard, później ochrzczony Lwie Serce, zdradza już najbardziej
znamienne cechy swojego charakteru: powalczyć sobie lubi, oj, lubi, mieczem czy
słowem – nie ważne, dość, że robi to dość bezpardonowo i z pewnością nie
odpuści. Jego rację wspiera fakt starszeństwa oraz matka, królowa Eleonora, swego
czasu najlepsza partia w Europie, od lat więziona przez Henryka w odosobnieniu
i teraz na moment wypuszczona na wolność, czy raczej – spuszczona z łańcucha.
Łatwo się domyślić, że Henrykowi nie jest łatwo z małżonką dyskutować, tym
bardziej, że przy okazji wychodzą wszystkie dawne nieporozumienia i żale. Często
chodzi o sprawy dużo bardziej osobiste i delikatne, niż fakt wywoływania w
przeszłości przez Eleonorę wojen domowych przeciwko mężowi, z pewnymi zresztą
sukcesami. Sytuacji nie poprawia fakt, że aktualną wybranką serca starzejącego
się Henia jest dawna wychowanka Eleonory, młoda Alais, swatana Ryszardowi
siostra króla Francji Filipa II (później szerzej znanego jako Filip August),
który na świąteczny zjazd również przybywa, celem dopilnowania matrymonialnych
przyrzeczeń i ugrania kilku kart na przyszłość. Uf… Tymczasem jest jeszcze Jan,
na razie faktycznie Bez Ziemi, choć
jeszcze bez przydomka, najmłodsza latorośl królewskiej pary, młodzik o bardzo
małym rozumku i właściwie bez zalet, mimo to faworyzowany przez ojca i jego
kandydat na króla, ku rozpaczy wszystkich naokoło. Średnim synem, Gotfrydem,
księciem Bretanii, nikt właściwie się nie przejmuje, i błąd, bo ten na kogo nie
zwraca się uwagi ma zwykle najszersze pole działania, tym bardziej, że młodzian
ów w największym stopniu przejął po matce spryt i przebiegłość, w konkurencji
intryg osiągając wysokie noty. Henryk ma pełne prawo, by to Boże Narodzenie
znienawidzić. Dlatego pamiętajcie, jeśli będziecie w przyszłości narzekać, że
nie znosicie tego typu rodzinnych zjazdów, pomyślcie – on miał gorzej.
Ostatecznie - przecież u was w domu nie mówi się: to kogo teraz wieszamy – ostrokrzew czy siebie nawzajem?
Malkontenci marudzą, że film jest
przegadany. To zarzut stawiany większości adaptacji sztuk teatralnych, więc
chyba nie ma sensu się nad nim rozwodzić. Faktem jest jednak, że to dialog jest
siłą napędową opowieści, bohaterowie właściwie nie robią niczego innego, jak
tylko mówią. Ale za to jak! Niektórych może zmęczyć, że oto każda z postaci
(nawet półgłówek Jan, choć pewnie nieświadomie) zostaje wykreowana na mistrza
ciętej riposty, w moim odczuciu słucha się jednak tych wszystkich gier słownych
i skojarzeniowych po prostu wybornie. Dialog iskrzy się ironią i humorem jak
śnieg na słońcu, chociaż w miejscu rodzinnego zjazdu – Chinon, akurat nie
śnieżyło. Nawet niewiarygodnie dobre dialogi można jednak zepsuć. Można też je
dopełnić świetnym aktorstwem, i tak dzieje się tutaj. Katherine Hepburn
istotnie jest najlepszą Eleonorą jaką sobie można wyobrazić, fenomenalne jest
to, w jaki sposób wciela się w kobietę,
która właściwie sama również gra - osobę silniejszą niż jest rzeczywistości,
kompletnie niezłomną, prawie nonszalancko podchodzącą do tematu własnej niewoli
i innych tragedii, która jednak w pewnych momentach po prostu pęka, starając
się wtedy rozpaczliwie zatuszować własną słabość. Hepburn występuje jednak
przede wszystkim w duecie z Peterem O’Toole: królem Henrykiem raz rubasznym,
raz całkowicie złamanym, dość, że zagranym świetnie. Nie przeszkadza nawet to,
że w stosunku do granej przez siebie postaci O’Toole był o kilkanaście lat za
młody. To zresztą jego drugie wcielenie w rolę Henryka II, w 1964 był jeszcze Becket (z tytułową rolą Richarda
Burtona), też jeden z absolutnych klasyków gatunku i film, do którego Lew w zimie w zasadzie stanowi pendant, mimo wszelkich różnic
realizacyjnych (Lew przy Beckecie jawi się prawie skromnie) i w
rozłożeniu akcentów. Do tego drugiego filmu na pewno jeszcze kiedyś wrócimy. Co
się jeszcze tyczy obsady Lwa – są również
ciekawostki z cyklu „jacy oni kiedyś byli młodzi”. Przede wszystkim –
świeżynki: Anthony Hopkins (jako Ryszard) w swoim filmowym debiucie (nie taki
już gołowąs, bo wówczas 31-letni) czy również debiutujący na wielkim ekranie
Timothy Dalton (Filip), młodziusieńki aż miło. No ale są jeszcze John Castle
(Gotfryd) - który co prawda mignął u Antonioniego w Powiększeniu, w większości jednak coś tam aktorzył w telewizji i chyba
dopiero przy Lwie dostał szansę, żeby
się wykazać, oraz absolutnie wspaniały Nigel Terry (późniejszy pamiętny
Caravaggio w filmie Jarmana) jako Jan, u którego wyszły na wierzch hektolitry
talentu komediowego. Aha, dla niego to też był kinowy debiut.
Wszyscy oni wrzuceni zostali w
oprawę skuteczną, bo nie nachalną, a pewnie, że czasem nie grzeszącą
historyczną akuratnością, podobnie jak cały film (choć większość konkurencji Lew i tak bije pod tym względem na
głowę), ale kto by się przejmował, tym bardziej, że cieszy oko dyskusyjny urok
zamku użytkowanego raz od wielkiego dzwonu, a więc dość grajdołkowatego, czy
takie drobne mrugnięcia okiem do widza jak… szachy, którymi grają Gotfryd z
Filipem, co najmniej wzorowane na słynnych Lewis Chessmen, jeśli nie ich
dokładna kopia.
W szachach jak w życiu. Filip z Gotfrydem grają, Jan stara się cokolwiek zrozumieć. |
Na wstępie dostajemy potężną porcję romańskich rzeźbionych
wsporników, nie tyle w roli tła dla napisów, co czynnika wyrabiającego
specyficzny klimat, dookoła których kamera dosłownie skakała, kręcąc je z
całkowicie różnych stron, z pełnym ukazaniem wszelkich rzeźbiarskich niuansów.
Miód. W tle dzieje się John Barry, bo już trudno to inaczej nazwać. Muzykę
świetnie nawet nie tyle skomponował, co wkomponował. Klikajcie w linki dla wstępnego rozeznania.
Wady jakieś na pewno są, ale
jakoś ich nie pamiętam.
Jeśli rozpatrywać Lwa pod względem tego, jaki pokazuje
obraz średniowiecza, najciekawsze jest chyba to, że odnosi się wrażenie, jakby
o to ukazywanie w ogóle tu nie chodziło. Tu nie ma chwytów w rodzaju „o,
patrzcie, jak to się wtedy żyło!”, to nie jakiś „czaso-skansen”, co się chyba
dość często zdarza. Rzecz nie w tym, że akcja robi wrażenie „ponadczasowej”
(chociaż dialogi niekiedy zawierają słownictwo celowo pasujące do realiów
średniowiecznych jak kask do parasola). Średniowieczność jest tu po prostu
niepokomplikowana i pozbawiona nadmiaru ozdobników, powtórzę określenie –
prosta i skuteczna. Bardziej skupiono się na stworzeniu iluzji zajrzenia za
kulisy – właściwie nawet w pielesze – władzy, iluzji jeśli nawet nie zawsze przekonującej,
to na pewno efektownej. Tak, w luźnym tłumaczeniu, Eleonora mówi w pewnym
momencie do synów: to my jesteśmy źródłem
wojny – nie moce historii, nie czasy, nie sprawiedliwość, nie jej brak, nie
religie, nie idee, nie formy rządu, ani nic innego – to my jesteśmy mordercami,
to my płodzimy wojny. Nosimy je jak syfilis w martwych ciałach (…) Czyż na
miłość boską - nie możemy kochać się choć trochę? To tak zaczyna się pokój!
Dla obeznanych z oscylującym
wokół średniowiecza filmem historycznym a Lwa
dotychczas nie znających – pozycja obowiązkowa do nadrobienia. Dla
pozostałych – dobry punkt do startu. I pamiętajcie informować
niewtajemniczonych, że nie, nie jest to świąteczna wersja Króla Lwa (;
PS. W 2003 roku Lew w zimie doczekał się nowej, telewizyjnej wersji. Moim zdaniem - nie umywającej się do starej. Główne role zagrali Glenn Close i Patrick Stewart. Było na bogato, z wyraźną chęcią odcięcia się od poprzednika i przełamania wrażenia teatralności. Ale o tym może już innym razem....
No nie! Czyżby moj wspaniały wczorajszy komentarz się nie wstawił? W każdym razie pisałam, że obejrzę ten film i że się utożsamiam z biednym Jasiem ze zdjęcia!
OdpowiedzUsuńZerknęłam, o czym będzie wpis i, nie przeczytawszy go - obejrzałam film. Ku mojej radości, mamy zbieżne wrażenia! Też nie pamiętam żadnych wad - z wielką przyjemnością nurzałam się w we wszelkich mrokach królewskich pieleszy. W każdym mroku i w każdym pieleszu.
OdpowiedzUsuńWyglądam z niecierpliwością kolejnych rekomendacji!