niedziela, 7 kwietnia 2013

Szmery-Bayer(n)y cz. 2: jak oni gotyczą (plus brodate winogrona)

O święta naiwności, żeby tak sądzić, że jak się podzieli notkę na dwie, to ta druga nastanie w niedługim czasie po pierwszej… Miało być w okolicach świąt, ale z racji roztrzepaństwa (już prawie mojego znaku firmowego), czyt. pozostawienia pendrive’a z (między innymi) porcją monachijskich zdjęć w pewnym zacnym pomieszczeniu na czwartym piętrze Instytutu Historii Sztuki we Wrocławiu (pomieszczenie znane jako Biuro, Gabinet, Samotnia albo Kanciapa – rezydentów niniejszym najserdeczniej pozdrawiam) – nie doszło to jak widać do skutku. Słowo się rzekło, kobyłka u płotu, przyrzeczenia dotrzymać należy, więc żeby już nie przedłużać i otworzyć sobie pole dla następnych after-ejdżyzmów w już zupełnie innym tonie – pokazuję co jeszcze mogę pokazać.
 
fot. Mergia
 
 To jakże reprezentacyjne zdjęcie idealnie moim zdaniem oddaje tragikomedię poszukiwania i znajdowania średniowiecza w stolicy Bawarii. Po drodze trzeba przedrzeć się przez a) hordę neostylów, z neoklasycyzmem na czele – podziwiajcie tą pięknie pomalowaną dorykę, b) remonty. W oddali czasem coś majaczy. Tak jak widoczna tu katedra. Która oczywiście była w remoncie. Że jedna z wież, to do przeżycia, że cały portal główny zakryty dyktą i zieloną siatką – to już inna para przysłowiowych kaloszy. Podobnie jak kościół św. Michała (kamień węgielny kładziony w 1583). Czarne chmury dosłownie kłębiły się nad głową.


kościół św. Michała i wyłaniająca się katedra; fot. Mergia
 
No ale cóż w tym naszym Frauenkirche?
 
fot. Mergia
 
Oczywiście epitafia. Na zewnętrz. W większości niemiłosiernie roztrzaskane, powyciągane z gruzów i podoczepiane do nowych-starych ścian (to tak dla przypomnienia, że nie tylko na Warszawę bomby spadały), w większości heraldyczne albo inskrypcyjne. Ale bywały momenty, że się oko zawiesiło.


fot. Mergia

fot. Mergia

Jacyż oni rachityczni! fot. Mergia 


fot. Mergia

Płyty nagrobne też były. fot. Mergia

fot. Mergia
 
Po dokładnym obejściu katedry (patrzono na mnie trochę dziwnie, kiedy tak przystawałam przed każdym, nawet najbardziej zgruchotanym epitafium) wreszcie udało się wyswobodzić z tego korowodu zmarłych i wleźć dośrodka. Ale zaraz! Po drodze był jeszcze portal południowy.
 
fot. Mergia

fot. Mergia

fot. Mergia
A co we wnętrzu? W pierwszym momencie (bogowie wybaczcie) pomyślałam, że szału nie ma.
 
fot. Mergia
 
Szał czaił się jednak tuż obok. Jeśli przypadkiem, będąc w Monachium, macie ochotę na trochę późnogotyckiej plastyki nagrobnej, albo z jakiegoś powodu chcielibyście ujrzeć rzeźbione oblicze Ludwika IV Bawarskiego, co to w 1347 zmarł i cesarzem sobie było – to mam dla was bardzo złą wiadomość.
 
Żeby go zobaczyć musielibyście stoczyć walkę z tym:
 
Cenotaf Ludwika IV Bawarskiego. Się dzieje. / fot. Mergia
 
Poza tym – atrakcje znalazłyby się dla każdego. Gotyckich rzeczy sporo, malarstwa i rzeźby, trochę sympatycznych nowożytniaków, w tym jakże liczne Totenschild­-y i pewne (tak, tak) epitafium, na które nikt nie zwracał uwagi, ale kiedy zaczęłam przed nim wystawać z aparatem – nagle zbiegła się spora trzódka. Ot, magia turystycznej perswazji.
 
 
fot. (wiem, że krzywo) Mergia
fot. Mergia
Zawieszeni w kosmicznej pustce... /fot. Mergia

fot. Mergia
 
No dobrze, co dalej?


W przypadku Monachium na pytanie „jak oni gotyczą?” odpowiedź brzmi: na całego. Żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać tego, jak na żywo prezentuje się Nowy Ratusz (1867-1909, architekt Georg von Hauberrisser). To jest neogotyk w wersji eksplodującej. Jak się przez kilka dni codziennie po kilka razy przełaziło przez Königsplatz, który stara się być bardziej grecki niż sama Grecja (patrz niżej), to pod czymś takim ma się wrażenie, jakby wpadło się do jakiegoś ogromnego leja śmigających z prędkością światła detali. Aż się uśmiechnęłam (tym bardziej, że kiedy już się pod nim zatrzymałam, gdzieś w pobliżu właśnie zaczął grać chyba trochę podpity akordeonista, a dwóch starszych Rosjan spotkało się przypadkiem i padło sobie w ramiona – klimat absurdu w najlepszym wydaniu).
 
fot. Mergia
 
 
fot. Mergia


Jedni za broń chwytają... /fot. Mergia

 
... inni po prostu wyglądają ... /fot. Mergia



... niektórzy myślą bardzo intensywnie ... /fot. Mergia
... a ładni nie muszą nic robić, ino stać. / fot. Mergia

fot. Mergia

I co jeszcze? Dla chcącego nic trudnego – interesujące nas tu czasy dają się w takiej czy innej formie zupełnie dobrze w Monachium namierzyć. Mnie już kurczył się czas. Po drodze zdążyłam jeszcze obejrzeć dwie z trzech zachowanych średniowiecznych bram miejskich. Patrząc na zdjęcia nasuwa się myśl, że „zachowane” to czasem bardzo pojemne słowo.


Karlstor; fot. Mergia
Sendlingertor; fot. Mergia

Sendlingertor - jak widać: ktoś tam pomieszkuje; fot. Mergia

Sendlingertor; fot. Mergia
 
Ciała obce, czyli –gdzie jeszcze?


Po pierwsze – do kościoła teatynów. Jako bardzo umiarkowana fanka baroku (eufemizm) chodziłam z uśmiechem wyciętym na twarzy na kształt sierpu.


Kościół teatynów, zdjęcie jedno z kilkudziesięciu./ fot. Mergia

Po drugie – do kościoła św. Jana Nepomucena aka Asamkirche. Jako już trochę przekupiona bielą u teatynów i najbardziej mięsistymi sztukateriami, jakie można sobie wyobrazić – odwiedziłam i to dziwo: prywatny kościół braci-artystów Asamów, mały, ciemny, klaustrofobiczny, artystycznie klasy najwyższej itp. itd.. Kiedy weszłam akurat było pusto i akurat ćwiczył organista, grając chyba najbardziej ponure kąski muzyki barokowej jakie mu przychodziły do głowy. Było w tym wszystkim coś przerażającego. Trzeba doświadczyć samemu, nawet jeśli się jest zatwardziałym mediewistą, któremu nawet stojący w rozkroku wiek XVI wydaje się zbyt nowy, a co dopiero kościółek (kościołeczek w zasadzie) z XVIII wieku (1733-1746).


Asamkirche; fot. Mergia

Asamkirche, zdziwiony kościotrup; fot. Mergia

Asamkirche - dekoracja sklepienia kruchty - na tak!/ fot. Mergia


Po trzecie – dać się nabrać. Zabytki Monachium lubią płatać psikusy (zazwyczaj świadomie) i np. starają się zrobić wszystko,żebyście sądzili, że to Italia a nie Germania.


Residenz - widok od zachodu; fot. Mergia


Opcjonalnie wspomniana już Grecja.
 
Königsplatz - Leo von Klenze i jego Propyleje; fot. Mergia

Königsplatz,  twórczości Leo ciąg dalszy, a w tle wyłania się Zentralinstitut für Kunstgeschichte; fot. Mergia

Widok zza winkla (to brzmi prawie jak 'zza Winckelmanna'): kawałek Propylejów i Gliptoteka, nadal Leo v K.;
fot. Mergia
 
Widząc, jak zza dzieł boskiego Leo (i zza bardzo złego wzroku Ateny, która przypomina mi czekoladowe zajączki Lindt, opakowane w tą ich złotą folię) wyłania się Zentralinstitut für Kunstgeschichte – kończę, bo tylko na chwilę oderwałam się od poczynionych tam skanów.


Wzrok prawie jak u Madonny z Essen; fot. Mergia


Byłabym zapomniała – wśród wertowanych tam tomów zdarzało się całe morze wyposażonych w doskonałe ilustracje książek traktujących o XVI-wiecznej niemieckiej grafice. Można być sobie miłośnikiem tej najwyższego sortu, ale nic, uwierzcie mi – nic nie może równać się z uczuciem, które towarzyszy przeglądaniu przykładów tej najbardziej obiegowej, popularnej i przypominającej – bez przesady – dzisiejsze artykuły z ‘Faktu’ albo ‘Superexpressu’. A że ktoś kogoś finezyjnie zamordował, a że matka dziecko utopiła (przypomina wam to coś?), a że zając z sześcioma nogami i ryba wielkości wołu, a że jakiś zwierzyniec z nieba spadał, Słońc świeciło kilka i w ogóle Apokalipsa nadchodzi – to wszystko jasne. Dla mnie jednym z największych hitów wyjazdu, grafiką, która absolutnie zrobiła mi dzień, są brodate winogrona. Wyrosły sobie tak pięknie w 1580 roku, nieopodal Pragi.

Brodate winogrona - ulotka rodem z Norymbergi, z 1580 r./ za:
Walter L. Strauss, The German Single-Leaf Woodcut, 1500-1600, New York 1975.
 

Smacznego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz