czwartek, 15 sierpnia 2013

Życie jest (tele)nowelą, cz. 2: skoki poniżej poprzeczki.



Ilość powstających w ostatnim czasie telewizyjnych produkcji oscylujących wokół średniowiecza (lub czasów niewiele późniejszych) coraz bardziej mnie zdumiewa. Naprawdę. Nie przejadły się. Niby kina kostiumowego zawsze było sporo, ale w dobie serialowej ekspansji staje się to jednak bardziej widoczne. Najbardziej prężny zdaje się być (jak zwykle) wiek XIX: wystarczyło popatrzeć chociażby na same tylko nominacje do tegorocznych Oscarów, z trójcą "Lincolnem", "Nędznikami" i "Anną Kareniną" w menu. Ale nie jeden dziewiętnasty ma się dobrze.

Dlaczego ostatnio wyciągnęłam temat "Gry o tron"? Och, oczywiście, że jestem fanką i baczną obserwatorką tego, co się w Westeros dzieje (tego, co za Wąskim Morzem i daleko na Wschodzie trochę mniejszą...), gorliwą zarówno czytelniczką jak i widzem, fanką chyba dość zagorzałą, o wysoce jednoznacznych sympatiach i antypatiach. W kontekście tematów poruszanych na MAAA wspominam o tym jednak ze względu na pewien paradoks. "Gra o tron", jako serialowy hit absolutny, wydaje się najlepiej i najskuteczniej wypełniać zapotrzebowanie na.... seriale historyczne/kostiumowe w klimacie średniowiecznym. Mimo, że teoretycznie nie jest to przecież klasyczny kostium, a fantastyka. Kto jest jednak spragniony facetów w zbrojach i wszelkich okoliczności towarzyszących - ten znajdzie tam pełnię zadowolenia. Jaka to komfortowa sytuacja - wszystko to, co najbardziej lubimy w serialach historycznych podane tak, że nie trzeba martwić się o historyczną poprawność (najwyżej o zgodność serialu i książki). Bo poprawności nie ma i być nie może.

Dialog z życia wzięty, zasłyszany w czasie oglądania pierwszego odcinka pierwszego sezonu "GoT":
- A właściwie to w jakim czasie rozgrywa się akcja?
- Ale że jak, że w jakim czasie?
- No który oni tam tak plus minus mają rok?
- 298 od Podboju Aegona.
- [cisza] ... No ale który to jest mniej więcej wiek?

Wyrzuć smoki i Innych, a oszukasz każdego, kto z historii miał w szkole dwóje.

Odnoszę wrażenie, że jakkolwiek nie-historyczna, "Gra o Tron" w kategorii filmowo/serialowej wyznacza obecnie pewne standardy właśnie dla kina spod znaku historii i kostiumu (sic). I są to standardy wysokie. Dzisiaj więc o tym, co w mych prywatnych rankingach znalazło się zdecydowanie poniżej poprzeczki.


Widzicie ten podpis "Mroczne oblicze średniowiecza"? Ręce opadają / źródło: filmweb

Ostatnio rozanielałam się nad "Filarami Ziemi", (luźną) ekranizacją prozy Kena Folleta. Można było się spodziewać, że ich książkowa kontynuacja, "Świat bez końca", również doczeka się wersji na małym ekranie. Zapętlona w oglądanie po raz kolejny "Filarów", jakoś o tej możliwości nie pomyślałam.

O tym, że "Świat bezkońca" ekranizacji się doczekał, dowiedziałam się w sposób chyba dość mało adekwatny bo... z niemieckiej prasy modowej (sic!). Jakiś czas później na imdb zamajaczył trailer. Rzuciłam się na niego z impetem dzikiego, rozpędzonego bawołu. Nasyciwszy oczy i uszy wydawało mi się, że będzie dobrze, nawet jeśli serial (mini-serial, żeby być precyzyjnym) nie osiągnąłby poziomu "Filarów", czyli prze-czystej rozrywki. Niecierpliwie zatem oczekiwałam. Po doczekaniu się, całość doświadczenia pod tytułem "Świat bez końca" mogłabym podsumować jednym, zamykającym sprawę stwierdzeniem: w czasie rozbitego na kilka podejść oglądania, równie niecierpliwie oczekiwałam zakończenia tej przygody, jak pierwej czekałam na emisję. Inaczej mówiąc: wypatrywałam końca "Świata bez końca".

Co poszło nie tak? Pod względem produkcji poziom nie odbiega od tego, który reprezentują "Filary". Scenografia w porównaniu z szacownym poprzednikiem jest wręcz bogatsza. Miasteczko Kingsbridge, w którym w przypadku obu tytułów rozgrywa się większa część akcji, przez niecałe dwieście lat, jakie dzieli realia "Filarów" od realiów "Świata", zdążyło się naprawdę poważnie rozwinąć. Mamy już wszak pełnię XIV stulecia (co nie oznacza wcale, że na ekranie nie mogą się pojawić rarytasy np. w postaci nastawy ołtarzowej młodszej o bity wiek - przymknijmy jednak oczy na takie detale). W Kingsbridge zmieniło się właściwie wszystko, poza problemami mieszkańców. Uderzające jest to, jak wiele kluczowych momentów fabuły, mniejszych i większych intryg, ba, nawet postaci samych w sobie ma swoje ewidentne odpowiedniki w "Filarach". Czasami ma się wrażenie, jakby drugi raz oglądało się tą samą historię. Tym razem jednak z wyczuwalnym, nieświeżym posmakiem. Wiadomo, że kotlet odgrzewany nie smakuje tak samo dobrze, jak kotlet świeży. Przy tym wszystkim dodać należy, że jeśli chodzi o stosunek serialu do literackiego pierwowzoru, mówić tu można najwyżej o ogólnej inspiracji. Kto pod tym względem jest purystą, ten będzie niepocieszony. Nie zmienia to jednak faktu, że w takim czy innym wydaniu, "Świat bez końca" pozostaje dzieckiem Kena Folleta - wersji filmowej przysłużył się on jako scenarzysta. Powtarzalność pewnie by dało się jakoś przełknąć, gdyby nie poważniejsze zbrodnie. Motywy pokrewne "Filarom" (och, nie tylko im), typu: konfliktowo usposobieni duchowni, kochali-się-ale-nie-mogli-być-razem, miał/-a-talent-ale-nie-mógł/-a-"pracować-w-zawodzie", mąż-brutal czy niesnaski na wysokich szczeblach władzy zostały tu podlane sosem, którego nie da się chyba inaczej określić, niż kuriozalny. Wymiar zbrodniczości, głupoty, chciwości itp. itd., wszystkich możliwych złych cech (dobrych zresztą też) spowijających poszczególne postaci jest spotęgowany niekiedy do irracjonalnych rozmiarów. Trudno jest kochać/nienawidzić postaci, które są tak mało realistyczne, że przez to aż papierowe. Trudno jest się wciągnąć, wgryźć w ich historię. Kiepsko poprowadzone postaci może jeszcze, chociaż częściowo, uratować wysoki poziom aktorski. Cóż, określeniem, które w tym przypadku nasuwa mi się jako pierwsze, jest brak charyzmy. Od porównań z "Filarami" uciec się nie da, powiedzmy więc raz a porządnie: tam niemal wszystkich bohaterów odmalowano wyraziście i soczyście. Spoglądam smętnie na listę aktorów zatrudnionych przy "Świecie bez końca" i staram się wskazać jakieś jasne punkty w morzu nijakości. Widzę więc dwa nazwiska, i to nazwiska sprawdzone. Miranda Richardson jako Matka Cecilia i Cynthia Nixon jako demoniczna ciotka Petranilla. Demoniczna do poziomu śmieszności, ale dzięki Nixon awansująca na miejsce naczelnego, najbardziej wyrazistego czarnego charakteru całej tej opowieści. Plus Nora von Waldstätten jako Gwenda. Przykuwająca uwagę. Dobór odtwórców ról dwóch postaci dookoła których cyrkluje fabuła, to w moim odczuciu klęska. Charlotte Riley jako Caris i Tom Weston-Jones jako Merthin niczym nie imponują. Kreacje strasznie wyblakłe. Główny zły duchowny, czyli Godwyn, grany przez Ruperta Evansa, niewiele lepszy. Bezbarwność odtwórców głównych ról w najlepszym razie sprawia, że widz zasypia. W gorszym - po prostu się irytuje.

A w tym wszystkim jeszcze wielka polityka. "Świat bez końca", podobnie jak "Filary ziemi", opowiada się wyraźnie za pewnymi... hm... teoriami. Jako fabuły w zasadniczej części całkowicie fikcyjne, nie stanowią przy tym rzecz jasna głosów w dyskusji, nie mniej jednak... "Filary", kiedy nie koncentrowały się na Kingsbridge i okolicy, podejmowały temat zatonięcia w 1120 roku Białego Statku (niewtajemniczonym przypominamy, że w katastrofie tej zginął jedyny męski potomek króla Anglii Henryka I, Wilhelm), a z wynikłego w efekcie tego niefartu konfliktu o angielski tron (świetnie odmalowani w serialu król Stefan i cesarzowa Matylda, a przy okazji do wglądu dzieciństwo syna tejże, czyli przyszłego Henryka II, który na MAAA również przy okazji filmowej już gościł) czyniły jeden z ważniejszych i ciekawszych elementów fabuły. W "Świecie bez końca" mamy Edwarda III (w tej roli Blake Ritson - oglądając go ma się wrażenie, że za wszelką cenę chciał zrobić coś z niczego i jeśli nie przeskoczyć, to chociaż obejść scenariusz). Bardzo nie-kanonicznego. To jest ten moment, w którym nawet moja wyrozumiałość przechodzi kryzys. Edward, sam w sobie dobry materiał filmowy, został tu, że tak to ujmę, odwrócony podszewką do góry. Zaręczam, nie tak chcielibyście mieć podane na ekranie przedbiegi Wojny Stuletniej. Nie wdając się w tragizm szczegółów napomknę tylko o tym, że nasz drogi, dorosły Edward (w sensie: post-Mortimerowski) tkwi niemal całkowicie pod maminym pantoflem i wydaje się, że nie umie podejmować samodzielnych decyzji. Ale, ale! Gdzież to opowiedzenie się za określonym teoriami? "Świat bez końca" próbuje rozprawić się z jedną z bardziej spektakularnych historii w rodzaju: "zabili go, a przeżył". Chodzi rzecz jasna o ojca wyżej wspomnianego monarchy, o Edwarda II, jak wiadomo odsuniętego od władzy przez małżonkę, Izabelę Francuską i jej lubego, Rogera Mortimera (historia świetnie znana miłośnikom "Królów Przeklętych" Druona). Odsuniętego i... No właśnie. Co z tym Edwardem II? Zmarł w więzieniu? Naturalnie? Zamordowany? Przeżył? Uwolniony? Uciekł? Dokąd? Jak długo w takim razie żył? Sprawa ostatnio jest już jak najbardziej poważnie roztrząsana - zaciekawionym polecam książkę Iana Mortimera (nomen omen), dość pretensjonalnie zatytułowaną The Perfect King: The Life of Edward III, Father of the English Nation, którą czyta się naprawdę bardzo dobrze. Rzecz napisana w bardzo wyważony sposób (co przy rozważaniu tego rodzaju sensacyjnych problemów jest wysoce wskazane), z kilkoma naprawdę interesującymi spostrzeżeniami. Oglądając "Świat bez końca", nawet biorąc pod uwagę fakt, że to tylko serial, fikcją szyty, widząc, jak sobie z wątkiem Edwarda II, żywego lub nie, (nie)poradzono, a raczej - jak go rozwikłano, zakończono i spuentowano, chyba nie da się nie roześmiać albo chociaż nie uśmiechnąć się z przekąsem. Ałć. To się nazywa zmarnowany potencjał! Niezależnie przecież od tego, którą ze związanych ze zniknięciem starszego Edwarda teorii uznamy za prawdziwą lub prawdopodobną, przyznać możemy, że jest to jeden z tych tematów, które kręcą się same. Istny samograj. Ale najwyraźniej śliski.

To jednak jeszcze nic. "Świat bez końca" pozostaje dla mnie po prostu serialem nudnym, w większości źle zagranym, momentami (w negatywny sposób) powalającym zakrętami fabuły, ale w tym wszystkim ciągle przyjemnym wizualnie. Jakiś czas po tym, jak skończyła się moja przygoda z tą produkcją, zabrałam się za coś, na temat czego przez bite kilka tygodni nie mogłam sobie wyrobić zdania i co po prostu wprowadzało mnie w totalną, bezdenną dezorientację.
 

A tu dla odmiany "Historia nieokiełznanego geniuszu". Czego nie można powiedzieć o twórcach serialu. / źródło: filmweb

Starałam nastawić się dobrze. To znaczy - dostosować oczekiwania. Obniżyć oczekiwania. Bo doprawdy, czego można było oczekiwać po serialu zatytułowanym "Demony da Vinci"? Machnęłam ręką na tego Leonarda, chociaż kręcenie czegokolwiek o da Vincim (raczej: luźno inspirowanego da Vincim) wydało mi się po pierwsze pretensjonalne, po drugie - spóźnione o kilka lat. Ja wiem, że taka postać, jak boski Leo zawsze będzie mieć wzięcie, jednak mam wrażenie, że jego gwiazda już trochę przygasa, obok takich zjawisk jak templariusze i ich sekrety, Całun Turyński i jego tajemnice niezbadane, katarzy i ich problemy z brakiem akceptacji, oraz wszystkie innego tego typu sprawy, które wypłynęły i zrobiły zawrotne kariery mniej więcej w tym czasie, kiedy Dan Brown zarabiał najwięcej. Niewątpliwie wydarzyła się tu pewna krzywda, trend jednak wydaje się już powoli wysychać, zatem pozwolę sobie nie drążyć tematu. Wybaczyłam tego Leo. Wybaczyłam już na starcie wszystkie konsekwencje wynikające z tego, że nie będzie to da Vinci biograficzny, tylko popkulturalny. Czyli na pewno będzie mowa o wielkich sekretach ludzkości. Które tylko Leo potrafi odkryć. Na to też byłam gotowa. Byłam gotowa na dowolne manipulacje faktami, na groteskową Florencję czasów Wawrzyńca Wspaniałego. Nie, to nie jest ironia. Naprawdę, chciałam się po prostu dobrze bawić. Odmóżdżyć. I odrobić kronikarski obowiązek, ale o tym cicho. W czasie mężnego przedzierania się przez pierwsze odcinki wybaczałam nawet kompletne, scenograficzne idiotyzmy (bo już nawet nie michałki), z których szezlong obity futrem zebry, stojący na poczesnym miejscu w Palazzo Medici, wcale nie był najśmieszniejszy czy dość niefortunne kostiumy. W Internecie w tym czasie gotowało się od wrzasków oburzonych na "niepoprawność historyczną". Ależ to mnie denerwowało. Dajcie spokój! To serial przygodowy przecież. Oglądałam dalej. Po którymś z odcinków (chyba trzecim albo czwartym) poczułam nawet, że jestem lekko zaciekawiona. W końcu jednak poszczególne odcinki zaczęły... no jak to określić? Nijak miały się do siebie nawzajem. Nie kleiły się. Jeden chyba miał być nakręcony w konwencji kostiumowego thrillera. Jeden silił się (niedobrze) niemal na dramat psychologiczny. Wampiry w modzie, więc był odcinek wampiryczny. Jakiś inny - typowo sensacyjny. Czynnik spajający? To, że wszystko w gruncie rzeczy przypominało grę komputerową, gdzie każdy następny poziom pozostaje w bardzo luźnej zależności od poprzedniego. Nie chodzi nawet o to, że trailery poszczególnych odcinków były na youtubie zawalone komentarzami typu "Where is Ezio?!". Początkowo akcja toczy się mniej więcej tak: rubaszny, zawadiacki i trochę szalony Leonardo musi (mając do dyspozycji swój mózg, swoje wynalazki i dwóch kumpli) zrobić to i to. W tym celu należy znaleźć to i tamto. Żeby znaleźć to i tamto, należy a) porozmawiać z takim a śmakim b) pójść tam a siam c) skontruować tamto a siamto. Żeby skontruować tamto a siamto należy zdobyć owamto i tamto. I tak dalej. Jakbyście grali w przygodówkę. I to taką z przełomu tysiącleci. Trudno w takich okolicznościach fabuły wyrobić sobie sympatie i antypatie. Przygrywa dobra muzyka. Ale wizualnie miszmasz. Z jednej strony zabawa ze slow motion, wizualizacje myśli (sposobu myślenia?) naszego Leo, z drugiej wyjątkowo koszmarne panoramy. I najpoważniejszy zarzut, którego już wybaczyć nie dałam rady, bo niby jak. Niezależnie od tego, że raz czy dwa poczułam się nieco wciągnięta, stwierdzić muszę, że "Demony da Vinci" są po prostu nudne. Przewidywalne do bólu. Do tego niezborne. Ach, no i na każdym kroku nachalnie widać oszczędności. Robienie kina kostiumowego jest drogie. It is known. Rzadko kiedy udaje się zrobić i dobrze, i tanio.

Cały czas zastanawiałam się - do kogo ten serial jest właściwie skierowany? Do łaknących przygód i tajemnic 13-latków? Może dziesięć lat temu... Nie wiem, czy ten wyjątkowo płaski poziom intrygi jest w stanie wciągnąć kogoś, kto wiek nastoletni ma już za sobą. Często przy próbie ustalenia targetu przydatne okazuje się prześledzenie obsady pod kątem "skąd my ich znamy". Jakiego typu widz kojarzy te twarze. Nie wiem, jakie to może mieć w tej chwili znaczenie (pewnie żadne), ale trochę rozbawił mnie fakt, na który zwrócono uwagę bodaj na jakimś forum, że trójka odtwórców głównych ról męskich, czyli Tom Riley jako da Vinci, Elliot Cowan jako Lorenzo Medici i - och, znów go spotykamy - Blake Ritson jako "główny zły", czyli Girolamo Riario, to aktorzy bardzo dobrze znani... miłośniczkom Jane Austen (dwaj pierwsi swego czasu osobliwie wsławili się w najbardziej idiotycznej, około-austenowskiej produkcji, czyli "Lost in Austen", trzeci z panów ma w CV bardziej klasyczne ekranizacje jej prozy). Dodajmy do tego fakt, że w pilocie miga przez chwilę sam Hugh Bonneville... Ostatecznie - gwiazd w obsadzie nie było (co zresztą zarzutem nie jest). Odpowiedzią na pytanie "na kogo chciano przyciągnąć" brzmi li i jedynie: "na Leonarda".

Niewysokich lotów te "Demony". Ale może nie mam racji. Widziałam wiele wysokich ocen tej produkcji. Będę pluć sobie w brodę i przyznawać się do błędu? Mówi się o tym, że dla stacji Starz wyprodukowanie przygód Leonarda i jego kolegów (oraz jednej koleżanki) miało stanowić pewien rodzaj kontynuacji bardzo koniec końców popularnego "Spartakusa", który ponoć po umiarkowanie dobrym sezonie pierwszym wzbił się na wyżyny w swych kolejnych odsłonach. Ponoć. Nie mam zdania, bo... odpadłam po kilku odcinkach owego sezonu pierwszego. Optymiści wieszczą jednak, że w przypadku "Demonów da Vinci" sytuacja się powtórzy. Drugi sezon obejrzę zatem. Z ciekawości poprawy. I tego, w jakich konwencjach tym razem utrzymane będą poszczególne odcinki. Bo zaręczam - nie dla fabuły.

Jeśli chodzi o "Demony", to jednak ostatecznie rzecz biorąc: przeżyć, przeżyłam. O porażce można mówić wtedy, kiedy człowiek nie jest w stanie nawet dokończyć pierwszego odcinka. Choćby stanął na uszach. Mało jest filmów kostiumowych, których nie byłam w stanie zmęczyć do końca. Nawet jeśli są fatalne, cierpliwie oglądam, czerpiąc z tej ich fatalności jakąś perwersyjną przyjemność. Nie mogłam przebić się przez taki rarytas jak "Niebezpieczna piękność" aka "Uczciwa kurtyzana", gdzie już sam tytuł zwala mnie z nóg, a fabuła śmieszy, tumani, przestrasza. Suma summarum: to chyba najbardziej irytujący film "renesansowy" (ekhe, ekhe) jaki widziałam. I najgorszy kostiumowy występ Rufusa Sewell'a. Chyba. Mniejsza o to. Drugim zaszczytnym tytułem jest ostatnia "Anna Karenina", która mimo napakowania aktorską śmietanką i fikuśnymi konceptami mającymi chyba na celu odświeżyć wizerunek trochę już ramotowatych ekranizacji rosyjskiej klasyki, jest dla mnie tak pretensjonalna, że aż niestrawna. Ostatnio do tego grona zacnych niewiast, do "Piękności" i do "Anny", dołączyła ich średniowieczna koleżanka, "The White Queen". 


"TAKING YOU". Please, no, not me! / źrodło: filmweb

Wojna Dwóch Róż (fabuła startuje w 1464 roku), "polityka widziana z kobiecej perspektywy" (czyli jak? cóż, może powinnam obejrzeć, to się dowiem) no i proza Philippy Gregory jako podstawa. W obsadzie w większości twarze jeszcze nieopatrzone, plus zasłużony już dla kina kostiumowego James Frain i David Oakes, który najwyraźniej (po "Filarach" i "Rodzinie Borgiów") płynnie przeskakuje między tego rodzaju serialami i ugruntowuje się jako kolejny "etatowiec". 

Z pierwszego odcinka obejrzałam jakieś 3/4. Nie dałam rady. Wiem, nie powinnam w takim razie w ogóle o tym pisać. Oczy wybałuszyłam, nie podobało mi się nic. Niech to wystarczy. Kiedyś może jeszcze podejmę to wyzwanie. Może ktoś mnie przekona?

Dla porządku trzeba jeszcze wspomnieć, że w ubiegłym półroczu debiutowali również "Wikingowie". Na razie nie widziałam, opinie są bardzo dobre. Koniecznie do nadrobienia.

1 komentarz:

  1. Co do kostiumówek serialowych, to jesienią ma być "Dracula", wizualnie trailer wygląda świetnie ;)
    Dobrze, że piszesz o "Da Vincim", parę razy chciałam się za to zabrać, z ciekawości, co to, ale widzę, że raczej nie moja bajka...
    "Vikingów" jakoś muszę spróbować drugi raz przemęczyć, bo za pierwszym obejrzałam bodaj półtora odcinka...
    Ada ;)

    OdpowiedzUsuń