Po krótkiej przerwie spowodowanej
przede wszystkim atrakcjami natury towarzyskiej – czas wrócić do drogich
średniowieczności. Na dziś proponuję cofnąć się do korzeni, i to podwójnie.
Koncepcja MAAA w momencie swoich narodzin w znacznej mierze opierała się na
zamyśle prezentowania tu zdobyczy kinematografii, a że jak na razie nie zdołała
tu wystąpić jakaś jej zwarta i poważna liczebnie reprezentacja – znać, że
filmem zająć się trzeba. W końcu to jedna z pierwszych i podstawowych sadzonek,
z których po rozmnożeniu (rozsianiu?) powoli zaczyna sobie tutaj wyrastać
malusieńki las rzeczy, zagajniczek właściwie. Botaniczne skojarzenia, bo las za
oknem, a z pisaniem też jestem w lesie. Kolejna porcja klasyki, w myśl zasady, że najpierw trzeba wykonać pracę u podstaw.
Jeśli miłościwie nam panujący Lew w zimie figuruje w stosownej notce
jako ‘klasyk’, to doprawdy już nie wiem, jak należałoby nazwać Męczeństwo Joanny d’Arc. Powiedzieć
‘klasyka’ to nic nie powiedzieć. Klasyk klasyków? Arcydzieło? Och, i od razu
atmosfera zrobiła się napuszona i oschła jak w pewnym naszym Muzeum Narodowym
przed remontem. To znaczy – nie wiem jeszcze, jak jest po remoncie…
Zasiadając jakiś czas temu przed
ekranem byłam wręcz zastraszona. Tym, że arcydzieło. Że niemy. Że nie dość, że
niemy, to jeszcze długi. W sumie. Zważywszy na fakt, że niemy. Że trzeba czytać
co tam piszą na tych planszach. Że ponoć ‘nie dla każdego’. Że z 1928.
Traktować to jeszcze jako film, po prostu (czyli z gdzieś jednak, choćby nie
wiem jak głęboko pogrzebanym, słowem ‘rozrywka’ w tle), czy już jako eksponat?
Że arcydzieło. Że kobieca rola stulecia. Już widziałam siebie, jak siedzę i
patrzę. Jak cielę w namalowane wrota. No a jaką właściwie mogło mi to
ar-cy-dzie-ło krzywdę wyrządzić? Och, niewybaczalną, ale zdarzającą się, nawet arcydziełom.
A może zwłaszcza im. Zanudzić mnie. Mnie, wychowaną na skrajnie innym repertuarze. I wtedy jeszcze
koszmarnie niecierpliwą. Że się posłużę jednym ze swoich ulubionych porównań: to było trochę tak, jak – powiedzmy – z długą solówką gitarową (czy jakąś inną).
Najpierw człowiek chodzi dookoła takiej kilkunastominutowej (żeby tylko) jak
świętej pamięci pies mojej babci zwykł chadzać dookoła jeża. Potem domaga się
półgodzinnych. I przewija wokale.
Czas na interludium – czas na
fakty. Celem uniknięcia sytuacji typu ‘więcej faktów w faktach po faktach’, bo
na razie jedynym faktem, jaki się tu przyplątał, jest rok produkcji.
Reżyser – Carl Theodor Dreyer
(1889-1968). Jednym tchem wymieniany jako jeden z najwybitniejszych, jeśli nie
najwybitniejszy reżyser duński. No oczywiście. Męczeństwo to ostatni film niemy w jego karierze. Ale za to
innowacyjny. Jak po samym tytule domyślić się można i należy – joasinego
dzieciństwa, wizji i zbroi nie uświadczysz. Tytułowe ‘passion’ oddaje całą
istotę sprawy: mamy proces i śmierć, od Piłata po Golgotę, o, przepraszam – od
przesłuchania po stos. Za podstawę posłużyły zachowane akta procesu, podobno
niektóre dialogi (większość?) są autentyczne w stu procentach. Pochodzące z
wielu dni po prostu sklejono w jedno. Jedność czasu, miejsca i akcji. Jak
sięgać do korzeni, to aż po trzewia kultury. Zrobiono ten maj 1431 należycie. A
mogła być inna data. Dreyer, po sukcesie filmu Du skal ære din hustru (aka Master of the House) został zaproszony
do Francji celem nakręcenia obrazu historycznego. Wyłoniono trzy kandydatki:
Joannę, Katarzynę Medici i Marię Antoninę. Cóż za zestaw. Na Joannę była akurat
koniunktura, po kanonizacji w 1920, po ogłoszeniu świętą patronką Francji.
Dreyer podszedł do sprawy na poważnie i przez półtora roku przekopywał się
przez archiwalia i inne materiały. Nie mniej poważny ustalono budżet. 7
milionów franków. Na dekoracje. Jedne z najdroższych w owym czasie. Od zera
wzniesiono wielki oktogon, który ‘zagrał’ zamek w Rouen. Ściany o
10-centymetrowej grubości pomieściły wszystko. Sprzęt, ekipę, wszystkie plany.
I zwodzony most. Musiało to wyglądać po prostu obłędnie – ‘zamek’ pomalowano
na… różowo, co na ekranie dawało piękny odcień szarości. Pracować musiało się
wprost wyśmienicie.
Nie wszystkim wszakże. Krążą legendy o tym,
jaki to z pana reżysera wychodził tyran w stosunku do tej, której zawdzięczamy
‘najlepsza rolę kobiecą w historii’ – ponoć, a na pewno najlepszą pannę d’Arc.
Maria Falconetti na wielkim ekranie się nie nagrała. Była przede wszystkim
aktorką teatralną i nawet nie specjalnie rozumiała zachwyty nad swoją rolą w Męczeństwie.
Było ono drugim i ostatnim filmem w jej karierze. Z rzeczy które despotyczny
Duńczyk kazał jej wyczyniać na planie, obcięcie włosów ‘na zapałkę’ było
naprawdę przebieżką nie wartą uwagi. Ale proszę zobaczyć, jak przed naszymi
oczami jej fryzura z ekstremalnie krótkiej robi się jeszcze bardziej
ekstremalnie krótka. I jest w tym coś niepokojąco drastycznego. A myśmy piali z
zachwytu, kiedy Natalie Portman paradowała z jeżem na głowie w V for Vendetta…
Ale to są detale. Falconetti naprawdę jest tam arcydziełem, ale na zachwyty
jeszcze przyjdzie pora. Cierpi przejmująco. No właśnie, wracając do naszego
despoty – podobno jednym z niezawodnych patentów Dreyera było ‘sugerowanie’
aktorce, by ta klęczała (gołymi kolanami rzecz jasna) na kamieniach o ostrych
krawędziach, celem wydobycia cierpień bardziej wiarygodnych. Myślicie, że obyło
się bez dubli? O, kochani…
Nie byłoby to może potrzebne, gdyby nie
wspomniane już innowacje. Przede wszystkim postawiono na zbliżenia. Na twarze
aktorów. Dużo zbliżeń. Bardzo dużo. Grają więc głównie twarze. Falconetti –
wspomagana miękkim, bardziej rozproszonym światłem. Pozostali aktorzy, o rysach
niekiedy wręcz brutalnych – atakowani to światłem ostrym, to pogrążani w
cieniu. Traktowani kontrastami, w każdym razie. Poszczególne sceny kręcono w porządku chronologicznym, co nie jest wcale takie oczywiste i wtedy też nie było. Wszyscy zagrali bez makijażu. W
jakich czasach! Czasy czasami, tu chodziło o ponadczasowość. Ale mało brakowało, a
XXI wiek by Męczeństwa w ogóle nie ujrzał. A przyjamniej nie tak, jak należy. Najpierw film pocięła
cenzura. Na ostateczny kształt Dreyer nie miał już wpływu. Dosłownie moment
później pożar zniszczył oryginalne taśmy i kopie wersji reżyserskiej. Dreyer
próbował skonstruować nową wersję filmu z fragmentów wcześniej odrzuconych. I
te taśmy strawił ogień. Nie za dużo ognia w historii Joanny? Dwie (oczywiście
okrojone i dalekie od pierwotnego zamysłu) wersje ukazały się sukcesywnie w
1933 i 1951 roku. Aż tu nagle – cud. W 1981 roku rolki z filmem odnalazły się – to nie do wiary – w
jednym z norweskich szpitali psychiatrycznych. Zgadnijcie: z którą z wersji?
Pierwszą. Jedyną słuszną. Ciekawe jakie miny mieli restaurujący je pracownicy
Norweskiego Instytutu Filmowego…
Lista filmowych Joasiek zbliża się, wedle IMDB, do setki. Niektóre
pozycje wyglądają tak kuriozalnie, że chyba trzeba będzie je obejrzeć. Tak na
marginesie – wiedzieliście, że Joanną była nawet Ingrid Bergman? Ja nie
wiedziałam. W 1954. W Joanny obrodziło zwłaszcza w 1999. Oczywiście Milla
Jovovich. I jeszcze Leelee Sobieski. Milla chyba bardziej wyrazista. Ach, jak
to kręcono historię na przełomie tysiącleci. Czego tam nie było. Akcja lała się
strumieniami.
W Męczeństwie nie ma z tego praktycznie nic.
Celem podsumowania i wylania paru zachwytów – moja notatka popełniona
już po seansie, który miał miejsce w dość specyficznym momencie i specyficznym
nastroju, dlatego może tak się rozkleiłam. I trzeba mi wybaczyć wybuch – jak to
się mówi – natchnienizmu. Od tamtej pory nie wracałam do filmu w całości,
dziobiąc średniowiecze gdzie indziej. Ale wrócę. Tak myślę.
Przyszło mi do głowy słowo kuszenie. (…)
Całość polega na drobnych zmianach w układzie mięśni na twarzy Marii
Falconetti. Początkowo wzrok reżyserował chyba Guido Reni. Różnie to bywa. Potem
– nie wypada już chyba pytać kto. (…) Po tych wszystkich niemalże awanturniczo
zaaranżowanych dziewczynach w zbroi, bohaterkach - ale w sensie takim, w jakim
jest się bohaterem powieści, a nie bohaterem wojennym, po całym tym rozmachu,
wreszcie – jest święta. Ten film jakby całkiem wymazuje wszystkie wątpliwości.
Które notabene rodzi właśnie obecność Joanny w kulturze jako taka. Zwłaszcza w
kulturze filmowej.
Kamera podchodzi tak samo blisko, jak do widza podchodzi ta historia.
Chociaż – nie jest chyba właściwe mówienie o historii. Nie ma dat, niemal nie
ma faktów. Faktem jest skazywanie na cierpienie. (...)
Fakty są natury wizualnej. Tylko taka oszczędność jest w stanie
przybliżyć atmosferę. Nie mam w tym momencie co do tego wątpliwości. Piękna
jest scena „naigrywania”. To jest formalnie tak proste, ale tak naszpikowane
tradycją przedstawieniową, że już nie potrzeba nic więcej. Właśnie przyszła mi
do głowy myśl, że w całym koncepcie jest coś szalenie ludowego. Bliżej nawet do
misterium niż do żywego obrazu, bałam się, że to umknie właśnie w tę stronę.
Odniesienie do obrazów, chciałabym powiedzieć – ikonografii (ale się boję) jest
właściwie bardzo subtelne, ale tak czy owak dostajemy całą gamę motywów jeśli
nie zawsze pasyjnych, to na pewno wiążących się z cierpieniem. Przede wszystkim
– Ecce Homo. I jak już pisałam – to jest największa zasługa i największa zaleta
tego filmu. Zbliżenie do człowieka, jak się okazuje – wcale nie potrzeba do
tego dat, pełnego zaplecza „realiów epoki” – co to w istocie znaczy?
Są zabiegi artystycznie doskonałe same w sobie. Kręcące się zębate
koło. Majstersztyk. No i obraz ciała trawionego przez płomienie – ktoś ośmielił
się to potem pokazać? Ktoś przedstawił Joannę z w ę g l o n ą? Po roku zionącym już taki
archaizmem, 1928 – ktoś to powtórzył?
Jest jeszcze kwestia słów „spaliliście świętą”. Świętą czy świętość? I
kiedy?
Zwykle po obejrzeniu filmu o postaci historycznej zwykło się pytać: a
jak to właściwie było naprawdę? W tym przypadku nie pyta się już absolutnie o
nic. Tu widza do niczego się nie zachęca. Widza się zostawia. Po co pytać, jak
to było, skoro na pewno było właśnie tak…
Powyżej fragment z sali tortur i nie tylko. Na zachętę. Zmęczcie to Męczeństwo w całości. Naprawdę.
PS. Skoro i tak nie napisałam
wszystkiego, co by napisać należało – jeszcze choć jedno słowo. Bynajmniej nie
najmniej ważna – muzyka! W dostępnej obecnie wersji DVD jest to oratorium
Richarda Einhorna z 1994 roku, przez film zresztą inspirowane i pasujące jak
ulał. Łzę wyciska nie jedną. Lista tych, którzy grali ‘pod’ Męczeństwo jest dość pokaźna i miejscami
bywa zaskakująca. Bywały i bywają mariaże z elektroniką. Był Nick Cave. Była i
Cat Power, co mnie chyba najbardziej zdumiało. Ciekawe, komu jeszcze się
zamarzy?
Notką prowokujesz do dodania sobie kilku dobrych latek...tak, widzę Cię w fotelu obok Nany wyciskającej łzy w Godardowskim cinéma. ;)
OdpowiedzUsuńhttp://www.youtube.com/watch?v=SwFnGfcOYmg
Genialnie, czapki z głów, że to tutaj podsuwasz :). Nie ja pierwszy ryczywół i nie ostatni zapewne. / Starość też radość ;). Cóż, którymś odnóżem przecież i tak siedzę przyspawana na amen do 60tych, myślałam zawsze, że tych końcowych, ale proszę.
Usuń