czwartek, 3 stycznia 2013

Krucjatowy gulasz - dobra książka, zły film, wyborne płaszcze. Na zimę.


Przypomnijmy to pamiętne zdanie, które swego czasu rzekł był Jacques Le Goff: jedynym owocem, jaki chrześcijanom na trwałe przyniosły wyprawy krzyżowe, była morela.

Morele bardzo lubię.

Ach, te krucjaty. Temat rzeka i po dziś dzień istna światopoglądowa woda na młyn. Ale nie miejsce tu, by patrzeć na nie okiem uczonym i okiem trzeźwym. Spójrzmy więc okiem przymrużonym.

Śmiem twierdzić, że bez moreli jakoś by tam dało radę przeżyć. Ale doprawdy nie wiem, co by bez krucjat poczęła zbiorowa wyobraźnia. Strata niepowetowana! Przykład pierwszy z brzegu. Gdyby lwie serce pewnego Ryszarda nie kazało mu opuścić rządzonego przezeń królestwa i wyjechać hen, za morze, bić Saracena, nie wyruszyłby za nim i kwiat angielskiej młodzieży, a wśród tego kwiatu – pewien facet, któremu później nasadziliśmy na głowę zielony kapelutek, którego najlepszym wcieleniem after ages był Errol Flynn, z którego Disney zrobił lisa i który firmuje swoim pseudonimem moją ulubioną grę komputerową, nieznośnie nieskomplikowaną i okropnie już starą. Ów facet, gdyby nie pojechał, nie miałby oczywiście problemów typu „zabrali mi ojcowiznę”, gdyby nie pojechał inicjator przedsięwzięcia – żaden bezziemny Jan nie panoszyłby się na tronie, może szeryf z Nottingham wcale nie byłby taką szychą, nikt by nie zabierał bogatym i nie oddawał biednym, a my nie mielibyśmy do kogo i do czego porównywać naszego Janosika, który wszelako wcale nie jest taki znowu nasz.

Wyobrażacie sobie brak Robin Hooda? Pół dzieciństwa się w niego bawiłam. Oglądanie Kevina Costnera w rajtach było jednym z pierwszych w moim życiu zderzeń z kinem kostiumowym, może nawet pierwszym, chyba że to był Mel Gibson z twarzą umazaną na niebiesko…

Takie truizmy można by mnożyć. Autorzy powiastek opartych na fikuśnych teoriach spiskowych orbitujących wokół Graala nie mieliby za co płacić rachunków. Bez templariuszy? Ich brak byłby niemal tak dotkliwy, jak brak Legendy Sherwood. Nie ma białych płaszczy, nie ma ich procesu, nie ma klątwy rzuconej ze stosu. Nie ma więc np. Królów Przeklętych - Maurice Druon nie pisze swojej sagi, nie mam czego czytać wieczorem. A byli jeszcze ci z czarnym krzyżem… Nie ma Grunwaldu, Matejko nie maluje jedynego polskiego obrazu, który prawdopodobnie potrafi rozpoznać nawet statystyczny czterolatek, Sienkiewicz nie pisze, omija nas zegarek na ręce Jagiełły i słupy telegraficzne za grunwaldzkim polem w przesławnej ekranizacji henrykowej prozy… Apokalipsa! Panie Jacques, morela morelą, ale co krucjaty przyniosły kulturze (a już popularnej zwłaszcza), nie tylko chrześcijanom, to już sprawa doprawdy poważniejsza!

Biorąc pod uwagę to, jak szeroko interesujący nas dziś temat rozlał się po wytworach współczesnej nam kultury – ograniczam się do podrzucenia kilku luźno ze sobą związanych drobiazgów, z którymi mniej lub bardziej niedawno dane mi się było zetknąć.


Docelowo nie planowałam pisać tutaj o książkach, z racji tego, że zbyt rzadko mam czas solidnie do nich przysiąść (nie licząc oczywiście różnych zgrabnych pozycji z wyrazem „epitafium” w tytule), dzisiaj jednak wiem, że takich przyrzeczeń nie dotrzymam. Czas się bowiem znalazł.

Poszłam jakiś czas temu – a, nie będę się krygować – do tak zwanej „taniej książki” i wyszłam trzymając pod pachą literaturą podróżniczą. Nie zgadlibyście, że skusiła mnie okładka… W każdym razie – na pewno nie słowo „tajemnica” w tytule. Powiało Danem Brownem (właśnie – Kodu Leonarda bez krucjatowego dna też próżno by było szukać we wszechświecie), na szczęście był to powiew nie mający nic wspólnego z zakupioną przeze mnie pozycją.

źródło: cartablanca.pl


Oto i Tajemnica Prezbitera Nicholasa Jubbera. Opis wydawcy brzmi tak oto: W XII w. w Europie Zachodniej pojawił się list adresowany do cesarza Bizancjum. Autor epistoły – Prezbiter Jan, „najwyższy władca” – opisywał swoje wspaniałe chrześcijańskie królestwo, które utożsamiono z rajem. Papież Aleksander III, zaintrygowany mityczną krainą, napisał list do Jana. Posłańcem uczynił swojego medyka – Mistrza Filipa. Choć nikt tak naprawdę nie wiedział, gdzie znajdowało się królestwo tajemniczego monarchy ani czy w ogóle istniało, Mistrz Filip nie dał się zniechęcić. Wyruszył z Wenecji i… ślad po nim zaginął. Kilkaset lat później Nicholas Jubber znajduje kopię listu Aleksandra III, a potem – zafascynowany średniowieczną historią – postanawia dokończyć misję Mistrza Filipa i po ponad ośmiuset latach dostarczyć papieski list do adresata. Zaczyna swą podróż w Wenecji, a kończy w Etiopii. Po drodze w zabawny, oryginalny, a czasami nawet ekscentryczny sposób opisuje obyczaje, ludzi, zagmatwaną historię miejsc, jakie odwiedza, oraz próbuje zrozumieć sens dawnej legendy.

Dodajmy, że Janowe królestwo nie tylko intrygowało swoim bogactwem i egzotycznością. Z punktu widzenia krucjat potężny, chrześcijański władca na wschodzie to przecież znakomity, potencjalny sojusznik zajmujący wybitnie pożądaną strategicznie pozycję – za plecami wroga.

Wątek Prezbitera aka Księdza Jana był dla mnie nęcący chociażby z samego wspomnienia po Baudolinie Umberto Eco, gdzie również poszukuje się jego królestwa i gdzie mamy na tacy – tak, tak, - i III, i IV wyprawę krzyżową. Kto Baudolina nie czytał, niech czym prędzej nadrabia – mnie swego czasu dostarczył nawet większej uciechy niż Imię róży. Może to i herezja. A do herezji jeszcze dzisiaj wrócimy.

W książce Jubbera wątków krucjatowych jest pełno. Dość rzec, że stałym elementem książki jest zestawianie ze sobą realiów XII-wiecznych i współczesnych, porównania tego, jak dane miejsca wyglądały (mogły wyglądać?) w czasach Mistrza Filipa, jak wyglądają teraz. Jakie problemy nękały współczesnych mieszkańców odwiedzanych przez autora miejsc, jakie nękają teraz. W istocie okazują się być niezwykle do siebie podobne. A że droga wiedzie między innymi przez tereny dawnego Lewantu… Mamy więc całkiem przyzwoity reportaż z prawie-współczesnego (prawie, bo podróż Jubbera miała miejsce w 2001 roku) Bliskiego Wschodu i nie tylko, przeplatany historycznymi obrazkami. Twierdze krzyżowców zwiedzamy podwójnie, a współcześni przywódcy co chwila na jakieś płaszczyźnie stają obok lub naprzeciw Saladyna. Brzmi to wszystko dość sucho, ale w gruncie rzeczy czyta się świetnie – poczucie humoru aż kapie, czasem może za bardzo, na szczęście zwykle zatrzymuje się w momentach, gdzie opisywane wydarzenia nie pozwalają już na galopadę dowcipu. Dużo tu oczywiście religii. Jak w XII w., tak i teraz – jedno z podłoży konfliktu. I jedynym, co mi tak naprawdę przeszkadzało w czasie lektury, była przebijająca niekiedy, specyficzna optyka autora, który zwłaszcza na najbardziej dla Europejczyka zadziwiające praktyki religijne wydaje się patrzyć jakby z lekką wyższością reprezentanta „bardziej cywilizowanego świata”. Tak czy siak – polecam. Bardzo spodobał mi się sam pomysł dosłownej wędrówki śladami żyjącego osiemset lat wcześniej człowieka, kontrastowanie obu światów w konkretnych miejscach jako kolejny sposób na wskrzeszanie i odkurzanie średniowiecza. Na końcu autor zresztą dochodzi do wniosku, że oba światy jawią już mu się jako tak samo realne i dotykalne. I to jest fantastyczne. „Wieki średnie po wiekach” zdają się rozpływać.


O filmach staram się tu pisać dobrze, wybierając filmy dobre. Czas jednak najwyższy trochę popuścić krytykanctwo z łańcucha. Na film „krucjatowy”, przed którym klęknę z dziobem otwartym – jeszcze czekam (chyba, że przez wątek powrotu do domu z wiadomej wyprawy włączymy do kategorii filmów „krucjatowych” Siódmą pieczęć Bergmana), choć na pewno nie wszystkie okazy tej kategorii już widziałam. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że nie jest to wątek w kinematografii najszczęśliwszy. Przypomina mi się taka oto wypowiedź koleżanki sprzed miesiąca:

N: I oglądałam taki stary film, chyba z lat 60-tych albo 70-tych, no i ci krzyżowcy tam wpadają do haremu i krzyczą na całego „dziewice! dziewice!”.
Nie udało się ustalić cóż to był za film. Przypuszczam, że było to coś starszego niż lata 60-te.

Klasykiem ostatnich lat jest oczywiście Królestwo Niebieskie w którym pod każdym niemal względem zrobiono coś nie tak, wyjąwszy może ewentualnie muzykę. Nie czas rozwodzić się nad historyczną poprawnością, bo nie o tym chcę pisać, stare to już dzieje, dość, że po Internecie krążą całe listy „potknięć”. Czasami potknięć o głazy. Można sobie poczytać. Dla mnie to kino nadęte, prawie agresywne w swoim dążeniu do „epickości”, mimo że momentami spektakularne wizualnie (pomijając to irytujące „zaniebieszczenie” obrazu, zwłaszcza na początku filmu), no i co tu kryć – pomimo obsady z cyklu „grają wszyscy” w moim odczuciu po prostu nie najlepiej zagrane i nie jest tego w stanie uratować migający przez moment na ekranie Liam Neeson, ani Jeremy Irons w nie najszczęśliwszej formie, ani grający z zakrytą twarzą Edward Norton (chociaż i tak później najlepiej pamięta się właśnie jego trędowatego Baldwina IV). Fanki Orlando Blooma są pewnie jednak w miarę ukontentowane. Ale fakt faktem, naprawdę, z ręką na sercu to mówię, uwielbiam jedną scenę, w której okazuje się, do czego były zdolne wielkie krzyże procesyjne, w sensie – jakich doznań estetycznych mogły dostarczyć. Ten krzyż pod Kerak, wyłaniający się przed armią z pustynnego tła i nagle rozbłyskujący na słońcu…

Ostatecznie jest to Ridley Scott, a jemu z punktu widzenia propagowania średniowieczności należy wiele wybaczać, zwłaszcza w ostatnich latach, po Robin Hoodzie (średnio udanym, ale cennym jako przełamanie konwencji), ale przede wszystkim po zajęciu się produkcją (do spółki z bratem, Tonym) ekranizacji „machin” Kena Folleta - Filarów ziemi i Świata bez końca, o których niebawem, obszerniej i w przypadku pierwszego – niemal wyłącznie z aplauzem.

W tym roku bracia nazwiskiem Scott wyprodukowali poza Światem bez końca pewnego średniowiecznego, dwuczęściowego michałka, który niedawno pokazywał (i chyba nadal pokazuje) Canal +.

Pamiętacie jak około dziesięć lat temu na rynku wprost zaroiło się od powieści z Graalem i/lub templariuszami i/lub heretykami różnych odmian i/lub całunem turyńskim i/lub innymi „pilnie strzeżonymi sekretami chrześcijaństwa” w tle? Książki Dana Browna były tylko szczytem góry lodowej. W 2005 roku światło dzienne ujrzał Labirynt Kate Mosse (nie mylić z Kate Moss).

Książki nie czytałam, a ekranizacja, o której mowa, okazała się rzeczą słabą w sposób prawie rozkoszny, a na pewno zabawny. Po co w ogóle o tym piszę? Bo bądź co bądź – mamy krucjatę! Żeby nie zanudzić się podbijaniem, traceniem i odbijaniem Jerozolimy przypominam, że mamy jeszcze inne dokumentnie spożytkowane przez popkulturę oblicza i kierunki krucjat. Wszak wziąć w obrotny można katarów aka albigensów, na tle przepięknych Pirenejów! Pamiętacie słynne „Zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich?” legata papieskiego Arnauda Amaury? Toż to o nich przecie. (Notabene – podobno owe słowa w ogóle nie padły – ot, pamięć narodów płata figle.)

Po pierwsze tego, kim albigensi byli ani tego, czym się różnili od pozostałych chrześcijan z filmu się nie dowiecie. Po drugie – jest to jeden z tych obrazków, którego jednym z celów jest uświadomienie widzom, że archeolog / historyk / historyk sztuki (niepotrzebne skreślić, tu zostawiamy archeologa) to najniebezpieczniejszy zawód świata. Zawsze będzie czyhać na was jakieś tajne stowarzyszenie, lubujące się w rytualnych morderstwach, porwaniach, rozjeżdżaniach oponentów dobrymi samochodami etc.. Strach kończyć studia. Po trzecie – jest to opowiastka dziewczyńska, nie mylić z feministyczną. Wszyscy główni bohaterowie są płci pięknej. Największe zaszczyty i największe klęski spadają na panie. Panowie to tylko niewydarzone kukiełki w tle, którymi szargają wichry historii bądź własnej niegodziwości… brr… Panie są tam jednak równie tekturowe i jednowymiarowe jak panowie. Jeśli ktoś jest dobry, to jest dobry – czytaj – poświęca wszystko dla innych, złości prawie nie zna... Jeśli ktoś jest zły, to jest zły – czytaj -  morduje wszystkich dookoła niczym nakręcona machina i prowadzi się jak rasowa nierządnica. O Boże, jakież to zabawne. I co ten Graal robi i robił z ludźmi, teraz i wtedy! A mamy tutaj sytuację niemal jak z Tajemnicy Prezbitera – równoległą narrację z XIII i XXI wieku. W tle uliczki i mury Carcasonne, co akurat jest zaletą, z kategorii krajoznawczych, ale jednak. Plus John Hurt i Jessica Brown Findlay, znana miłośnikom „kostiumów” z Downton Abbey.

Nie zalecam, chyba, że w ramach ciekawostki. Czy raczej – ciekawości. Sama celem wyrobienia sobie zdania staram się nie gardzić żadnym kinem obleczonym w kostium… No, tylko czasem swojego czasu żałuję. Ale tylko czasem.

Tym, co mnie chyba najbardziej w owym nowiusieńkim i jeszcze pachnącym produkcją obrazie rozbawiło jest… dedykacja. Czyjego nazwiska spodziewacie się, kiedy na końcu bądź na początku filmu pada sakramentalne „pamięci…”?. No ja się nie spodziewałam honorów dla kogoś, kto od ośmiuset lat nie żyje. Nie w filmie z cyklu "lekkie, miłe, kryminalne". Marna ci to pociecha dla Rajmunda Rogera Trencavela, który, jak to w dedykacji owej określono „zginął śmiercią męczeńską” w obronie wolności religii (dodajmy – w wieku lat 24), dostać w prezencie od potomnych owe dzieło. Nieomal zaszczyt. Fanów Harry’ego Pottera spieszę poinformować, że owego przyjaciela katarów, pana na Carcassone zagrał w filmie Tom Felton, dla odmiany w roli chłopięcia krystalicznie dobrego.

Cóż, pokazują się tu różne formy tego, jak się średniowiecze dzisiaj miewa. Jak widać – przynajmniej hrabia Trencavel miewa się wybornie.


Obiecałam tekstylia. I obiecałam płaszcze na zimę.

Bez większych wstępów, bo dobry płaszcz broni się sam. Powiem tylko, że jest to absolutnie jedna z moich ulubionych realizacji „średniowieczności” we współczesnej modzie, mimo, że kompletnie nie do noszenia, ale nie o to chodzi. Wizja spójna, konkretna i na długo zapadająca w pamięć, świeże spojrzenie na inspiracje z kategorii bojowego rynsztunku, trochę heraldyki i jej czystych barw. Jak to często bywa – efekt bardziej futurystyczny niż muzealny. Panowie Viktor&Rolf to konstruktorzy znakomici. Jakkolwiek inspiracje sięgają jednak stuleci nieco późniejszych niż „klasyka krucjat” wieków XI-XIII, były one często wymieniane w recenzjach i opisach kolekcji, stąd pomysł zamieszczenia jej tutaj.

Więc na koniec tego krucjatowego gulaszu – kolekcja Viktor&Rolf Autumn/Winter 2011/2011. W stosownym wyborze.


Viktor&Rolf AW 2011/2012, look 2; źródło: vogue.it

Viktor&Rolf AW 2011/2012, look 3; źródło: vogue.it

Viktor&Rolf AW 2011/2012, look 10; źródło: vogue.it

Viktor&Rolf AW 2011/2012, look 14; źródło: vogue.it

Viktor&Rolf AW 2011/2012, look 17; źródło: vogue.it

Viktor&Rolf AW 2011/2012, look 38; źródło: vogue.it


Viktor&Rolf AW 2011/2012, look 40; źródło: vogue.it

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz