czwartek, 25 kwietnia 2013

"Zacny bit, moiściewy!", czyli krótki wyciąg z playlisty


Dopychając kolanem zdjęcia z ostatniej notki postanowiłam, że kiedy następnym razem się tu zjawię (coś czułam, że prędko to nie nastąpi) muszę zdecydowanie zejść z poletka sztuk plastycznych, a najlepiej w ogóle z poletka średniowieczności wizualnych – tak dla odmiany. A konkretnie – uraczyć czytelników porcją muzyki.

Kompletnie nie potrafiłam się zdecydować, z jakiej strony temat ugryźć, więc ostatecznie gryzę z najprostszej. Mianowicie – zapraszam do zapoznania się z bardzo krótkim wyciągiem z goszczącej na moim dysku około-średniowiecznej playlisty. Z całą szczerością i dla oddania sprawiedliwości muszę na wstępie zaznaczyć, że aktualnie nie są to klimaty, których słuchuję codziennie, ba, potrafię ich nie słuchiwać całymi tygodniami i często podchodzę do nich na takiej samej zasadzie, na jakiej grzebię w kinie kostiumowym w ogóle, a nie tylko tym, które mi się podoba, czyli – nie zawsze dla przyjemności, ale za każdym razem z ciekawości i swego rodzaju poczucia kronikarskiego obowiązku. Są oczywiście utwory, które na stałe weszły do kanonu moich rzeczy ulubionych, jednak na poważne posiedzenie z tego rodzaju muzyką po prostu muszę mieć dzień. Podstawowy walor wszelkich tego rodzaju atrakcji, czyli pozostawanie w bliższym lub dalszym związku ze średniowieczem, jest jednak dla mnie na tyle dużym i stałym magnesem, że raz na jakiś czas wracam, szperam i wyławiam.

Nie będę wdawać się w dywagacje gatunkowe, to znaczy – który kawałek muzyki możemy zaliczyć do tego, co zwiemy neo-medievalem, a co jest po prostu jedną z odmian folku, gdzie te wszystkie granice przebiegają i czy w ogóle jest sens cokolwiek w ten sposób różnicować – zresztą problem ten kiedyś już sygnalizowałam. Ostatecznie jestem zwolenniczką jak najbardziej niefrasobliwego podejścia do wszelkich tego rodzaju definicji.

Wybór jest bądź co bądź niewielki i trochę przypadkowy. Zresztą – zawartość niniejszej notki zalecam zwłaszcza tym, którzy z klimatami średniowiecznymi w muzyce jak najbardziej współczesnej tak-zwanej-rozrywkowej mieli dotąd do czynienia w stopniu minimalnym, albo i wcale. Znawców tematu (do którego to miana sama zresztą w żadnej mierze nie pretenduję, jako niedzielny słuchacz tego rodzaju klimatów) pewnie niczym tutaj nie zaskoczę, a może nawet nieopatrznie wywołam niezadowolenie spod znaku ‘dlaczego jest to, a nie ma tamtego’. Ufna jednak w miłe usposobienie moich zacnych czytelników, mam nadzieję, że i starzy wyjadacze z przyjemnością założą słuchawki i nawet jeśli niczego nowego nie poznają, to przynajmniej coś sobie przypomną, a może i jakaś łza wspomnienia się w ich oku zakręci.

Pisząc te słowa słucham poniższego zestawu po raz w dniu dzisiejszym drugi i muszę przyznać, że obok wartości ciekawostkowo-poznawczej posiada to wszystko dodatkowo pewien walor odprężający, tak bardzo jest oderwane od wszystkiego, co dookoła. Ostatnio, w mocno stresującym i jeszcze bardziej robotnym sezonie katuję się głównie utworami z rodzaju „mobilizujących”, albo usilnie staram się wychwycić (czasem wręcz wymyślić…) wątek motywujący w ich tekstach, do tego stopnia, że nawet kiedy słyszę takie dajmy na to „Salt of the Earth” Stones’ów, to wydaje mi się, że słowa „let’s drink for the hard working people” wydają mi się apelem o toast w intencji mojej, a nie tych wszystkich „common foot soldiers” i innych, naprawdę ciężko (zwłaszcza fizycznie) pracujących ludzi. Ech. A wystarczyłoby po prostu zanurzyć się w przaśnej średniowieczności - w której tkwi zresztą pewne niebezpieczeństwo, zwłaszcza dla osób, które są w tej materii nowicjuszami. Łatwo ulec wrażeniu, że to wszystko czasami trochę wieje jakimś Disneylandem i innymi parkami rozrywki, albo – częściej i jeszcze bardziej złowrogo – Eurowizją. Na szczęście – tylko czasami. Średniowiecze można muzycznie mielić na tak wiele różnych sposobów, że – zaręczam – nawet jeśli jeden albo i dwa z nich was zrażą (mnie razi pewnie co najmniej kilkanaście), zawsze znajdziecie taki, który uszu wam nie kaleczy, a może nawet sprawia przyjemność.

Gotowi?
Przykłady układam alfabetycznie.
(I z góry przepraszam za to, co jawić się wam będzie przed oczami - niestety skazani jesteśmy na youtube'a, a tam pomysłowość nie zna wszak granic...) 

Corvus Corax – Sverker



Całe szczęście, że „C” jest jedną z pierwszych liter alfabetu. Co tu się rozwodzić – Corvus Corax to w swoim gatunku po pierwsze gwiazda największego formatu, a po drugie – najprawdziwsi nestorzy sceny. Nie czas i miejsce, by opiewać szczegółowo dzieje tej grupy, koniecznie jednak trzeba odnotować, że na tle tej naprawdę stosunkowo jeszcze młodej sceny są to prawdziwi weterani – korzenie zespołu tkwią w roku 1989. Uwierzcie – w tym przypadku to nie lada wyczyn. Od tego czasu panowie średnio co dwa lata wydają coś nowego, po drodze przydarzyła się im. m.in. Carmina Burana, tj. ich własna wariacja na temat, którą warto sobie przesłuchać, chociażby po to, żeby uświadomić sobie, że nie jednym Orffem Carmina żyje. Poza tym muzycy sporo koncertują i o stronę wizualną, a jakże, dbają, chociaż wolę o niej nie pamiętać...

Gruppenfoto Corvus Corax. Wiem. To nie budzi zaufania.
Dla mnie osobiście najważniejszą kwestią w tym przypadku jest to, co ma Corvus Corax czego nie mają inni reprezentanci neo-średniowiecznej sceny. W swoich początkach zainteresowania tym tematem byłam w pewnym momencie strasznie zniechęcona, wszystko, czego się tknęłam, brzmiało mi jak jakieś natchnione pitu-pitu, takie średniowieczowanie kompletnie bezkrwiste i bez przysłowiowego „wykopa”. Wszystko piękne i eteryczne aż do zanudzenia, jakby – przepraszam za te słowa – ktoś wykastrował dawnych minstreli świata tego, a wesołe, pląsające dziewki napełnił lekami nasennymi. No i w tym momencie pojawili się Corvus Corax, ze swoim muzycznym „średniowieczem” potężnym jak mury romańskich kościołów w Normandii. Panowie często w wywiadach podkreślają, jaką to im sprawia frajdę, że na wielu festiwalach występują jako jedyny zespół spod znaku neo-mediavala obok kapel metalowych. Coś w tym jest. Chcecie wykrzesać takie uderzenie, jakie oni krzesają na tym swoim instrumentarium? Nie próbujcie tego w domu. Potężna energia i równie potężna wyobraźnia – pomysły niekiedy szalenie oryginalne, bo to jest przecież średniowiecze uwspółcześniane (jednak klimat nigdy nie chyli się nadmiernie ku współczesności). No i to, co osobiście lubię najbardziej – ich sekcja rytmiczna! W wielu utworach po prostu wysuwająca się na plan pierwszy, soczysta jak mięsiwo wielgachnego, obłego dzika, a nie jakiejś nędznej kury, jaką zdarza się, że serwują nam ich koledzy po fachu.

Sverker, z krążka pod tym samym tytułem (z 2011 roku) to jeden z przykładów pod tym względem idealnych, przy tym – z jakże skutecznym stopniowaniem napięcia: pięknym i chwytliwym, „samotnym” motywem przez pierwsze pół minuty – no i wtedy… I cóż te bębny imitować miały? Pewnie sami już poznaliście. Rytm wioseł. Płyniemy na wojnę.

Corvus Corax – Skudrinka





A tu przykład – nazwijmy to – koncertu „pokoleń”, a raczej stuleci. Kiedyś śmiałam się z koleżanką (ciekawe, czy pozna, że to o niej mowa) jak to by było zabawnie zostać pierwszym neo-medievalowym dj-em (dj-ką w zasadzie) miasta Wrocławia (zakładając, że takowi nie istnieją). Miałam wtedy w głowie właśnie aranże takie jak ten. Przysłuchajcie się, jak ta torpeda narasta, jak przyobleka się w kolejne warstwy, jak przygasa, żeby potem się rozpętać na nowo, a pod koniec po prostu pozostaje już tylko rzec – jak w tytule tego posta – zacny bit, moiściewy!

Corvus Corax - Bacchus



Na koniec Bacchus. Jako dziewoja pochodząca z Zielonej Góry nie mogłam sobie nie pozwolić na to, żeby go nie zamieścić. Podobnie jak Skudrinka, to utwór z krążka Viator z 1998. I w ogóle pierwszy utwór CC jaki usłyszałam – nie był to zresztą przypadek, pochodziłam do sprawy wiedząc już, że będę mieć do czynienia z tuzami, no i cóż – wybierałam po tytułach, padło na Bachusa. Miałam wrażenie, że zaczął się konwencjonalnie, no ale potem weszły bębny. O Dionizosie, co za ulga.

Faun – Da que Deus




Faun dostał tu już kiedyś całą notkę na temat swojego Edenu – po co więc znowu? Zespół wydał ostatnio nowy album, a ja pomyślałam, że trzeba cofnąć się do ichniej klasyki, czyli do Renaissance z 2005 roku. Da que Deus to utwór, który był już odmieniany na różne sposoby, dla mnie sposób a’la Faun pozostaje jednak najbardziej świeżym i doskonale ilustrującym to, co dla mnie stanowi o specyfice zespołu i o czym już pisałam – lekkość, jakąś niemal elegancką powściągliwość (o ile w przypadku takiej muzyki w ogóle może być mowa o powściągliwości). W sposobie, w jaki zaaranżowali Da que Deus jest coś jakby niezamierzenie klasycznego. Nadal uważam – to jedna z najlepszych grup na dobry początek, jeśli nie najlepsza.

Garmarna – Gamen



Ach, Garmarna! W mniejszym stopniu można tu mówić o średniowieczu, więcej po prostu o szeroko rozumianej muzyce dawnej – ten szwedzki zespół głównie parał się tworzeniem nowych aranżacji tradycyjnych, ludowych ballad. Gamen to utwór otwierający Vedergällningen z 1999 r. – i w jaki sposób on go otwiera… Zawsze kojarzy mi się z czymś w rodzaju matrioszki – można go rozebrać na kilka warstw, które stojąc obok siebie będą wyglądać samowystarczalnie i nawet trochę jak każde z innej parafii (bo matrioszki będą w różnych kubraczkach), ale potem nagle ktoś je składa, potrząsa tą największą i pozostałe zaczynają w niej grzechotać… Odarty z podkładu wokal, nieco spowolniony, byłby sobie faktycznie po prostu przaśną, może trochę nastrojową balladą. Na to smyczki – klimat (w dobrym słowa znaczeniu) wiejskiej imprezy. Dalej perkusja – z takim przyspieszeniem i takim rwaniem z kopyta, że z siodła wysadza no i do pozostałych składników pozornie pasuje pozornie jak wół do karety. Do tego wokal Emmy Härdelin, czysty, przejrzysty i nie nachalny. To jest ten rodzaj wokalu, który niezmiernie lubię – umiejętnie powściągający naprawdę duże możliwości, prosty i skuteczny. Polecam pod tym kątem prześledzić całe Vedergällningen. Efekt tego miksu? Bardzo smaczny. Zwłaszcza podany na głośno.


Hedningarna – VargTimmen




Pozostańmy w Szwecji. Hedningarnie zawsze bliżej było do pogan, niż do średniowiecza chrześcijańskiego. To zresztą kolejni nestorzy – zespół powstał w 1987 r., ale z racji wyżej wspomnianego przesunięcia akcentów jakoś nie są wymieniani jednym tchem obok Corvus Corax jako eksponaty z tego samego wora. Ja jednak chętnie widzę ich na jednej półce i ramach jednej playlisty. VargTimmen (z Trä, 1994) to utwór pogięty jak szlaczki, które dzieci rysują we wczesnej podstawówce i w podobny sposób, zamierzenie prymitywny. Po otwierającym go zaśpiewie w żaden sposób nie spodziewacie się tego, co dzieje się później. Energia prawie punkowa, słowa bardziej skandowane niż śpiewane. A to, co następuje około trzeciej minuty? Cóż to takiego? Skrzaty w lesie? Jak daleko odeszliśmy od… Od czego właściwie? Gdzie tu jeszcze są „inspiracje”, a gdzie nowe jakości? 


Sava – Cernunnos




Cóż. Sava i kolejna twarz około-średniowiecznych klimatów. Przyjemna, prosta w odbiorze i w zastosowaniu. I chyba trochę bez ikry. Prezentuję tu dokonania Savy jeszcze z czasów, kiedy zasadniczo był to duet i kiedy obok Birgit Muggenthaler tworzył pod tym szyldem również Oliver s. Tyr, znany szerzej jako frontman Fauna. „To nie to” chciałoby się rzec, chociaż trzeba tu brać pod uwagę czynnik czasu – płyta Aire, z której Cernunnos pochodzi, powstała w 2004 r., wyprzedzając Renaissance o rok, nie mówiąc już o bardzo dobrym Edenie. Cóż więc niespecjalnie porywający (mnie) utwór robi w tym wyciągu? Mam wrażenie, że zarówno on, jak i całe Aire prezentuje taki właśnie umiarkowany poziom „niewiele powyżej średniej”, czyli właściwie stanowi idealną, bo przeciętną ilustrację swojego gatunku, reprezentatywną zwłaszcza dla ubiegłej dekady. Dla chętnych rozgrzebania tematu od tej strony – rzucam taką oto przynętę.


Schandmaul – Traumtäntzer



I na koniec przykład, że tak też może być. Odwrotna proporcja, gdzie procent współczesności dominuje nad „dawnością”. Nie przeczę. Chwytliwe to. Nie przeczę też i sumiennie informuję, że również Schandmaul obecnie należy do grona tuzów sceny (przyznam, że sama nigdy do końca nie rozumiem, dlaczego). Podobnie zresztą brzmi spora jej część, przynajmniej takie odnoszę wrażenie. No ale co z odwrócenia proporcji wychodzi? Coś nieco groteskowego? Takie kawałki nieodparcie kojarzą mi się ze „średniowieczem w stylu MTV”, filmami w rodzaju Obłędnego rycerza, opcjonalnie też z muzycznymi talent-show. Nie jest to wszystko takie od razu i bezdyskusyjnie deprecjonujące takie utwory jak Schandmaulowy Traumtäntzer (rany, jeszcze ten tytuł...), tym bardziej, że potrafi się on (ostrzegam!) nieopatrznie wkręcić na amen na cały dzień - jednak chyba chciałoby się rzec, że nie tędy droga. Chociaż – skoro oglądamy czasem (ja oglądam) naiwne komedie romantyczne, filmy o tym, jak jeden facet w podkoszulku pokonuje jednym ruchem pięści pięciu opancerzonych osiłków albo połykamy czytadła, w porównaniu z którymi Danielle Steel zaczyna nagle przypominać Hemingway’a – to pewnie czasem może się zdarzyć, że potrzebować będziemy takiej trochę kuriozalnej muzyki. Zresztą – jest wiosna. Więc choć na chwilę – mózgi na bok i przed siebie! Z przytupem. Tego życzę, zwłaszcza na majowy weekend.


I dlatego – zapowiadam, żeby później nie mieć wymówki – następnym razem coś o tym, co sprawia, że młodzież zarzuca pisanie licencjatów, magisterek i doktoratów, co powoduje, że dzieci w kołyskach nie mogą dowołać się swoich matek i że do niektórych znajomych nie idzie się dodzwonić w weekendy w okolicach godziny 20:00, pomimo tego, że siedzą w domu. O pocieszycielach i wspomożycielach znoju dnia codziennego. O serialach.W kostiumie i w wyborze subiektywnym.

niedziela, 7 kwietnia 2013

Szmery-Bayer(n)y cz. 2: jak oni gotyczą (plus brodate winogrona)

O święta naiwności, żeby tak sądzić, że jak się podzieli notkę na dwie, to ta druga nastanie w niedługim czasie po pierwszej… Miało być w okolicach świąt, ale z racji roztrzepaństwa (już prawie mojego znaku firmowego), czyt. pozostawienia pendrive’a z (między innymi) porcją monachijskich zdjęć w pewnym zacnym pomieszczeniu na czwartym piętrze Instytutu Historii Sztuki we Wrocławiu (pomieszczenie znane jako Biuro, Gabinet, Samotnia albo Kanciapa – rezydentów niniejszym najserdeczniej pozdrawiam) – nie doszło to jak widać do skutku. Słowo się rzekło, kobyłka u płotu, przyrzeczenia dotrzymać należy, więc żeby już nie przedłużać i otworzyć sobie pole dla następnych after-ejdżyzmów w już zupełnie innym tonie – pokazuję co jeszcze mogę pokazać.
 
fot. Mergia
 
 To jakże reprezentacyjne zdjęcie idealnie moim zdaniem oddaje tragikomedię poszukiwania i znajdowania średniowiecza w stolicy Bawarii. Po drodze trzeba przedrzeć się przez a) hordę neostylów, z neoklasycyzmem na czele – podziwiajcie tą pięknie pomalowaną dorykę, b) remonty. W oddali czasem coś majaczy. Tak jak widoczna tu katedra. Która oczywiście była w remoncie. Że jedna z wież, to do przeżycia, że cały portal główny zakryty dyktą i zieloną siatką – to już inna para przysłowiowych kaloszy. Podobnie jak kościół św. Michała (kamień węgielny kładziony w 1583). Czarne chmury dosłownie kłębiły się nad głową.


kościół św. Michała i wyłaniająca się katedra; fot. Mergia
 
No ale cóż w tym naszym Frauenkirche?
 
fot. Mergia
 
Oczywiście epitafia. Na zewnętrz. W większości niemiłosiernie roztrzaskane, powyciągane z gruzów i podoczepiane do nowych-starych ścian (to tak dla przypomnienia, że nie tylko na Warszawę bomby spadały), w większości heraldyczne albo inskrypcyjne. Ale bywały momenty, że się oko zawiesiło.


fot. Mergia

fot. Mergia

Jacyż oni rachityczni! fot. Mergia 


fot. Mergia

Płyty nagrobne też były. fot. Mergia

fot. Mergia
 
Po dokładnym obejściu katedry (patrzono na mnie trochę dziwnie, kiedy tak przystawałam przed każdym, nawet najbardziej zgruchotanym epitafium) wreszcie udało się wyswobodzić z tego korowodu zmarłych i wleźć dośrodka. Ale zaraz! Po drodze był jeszcze portal południowy.
 
fot. Mergia

fot. Mergia

fot. Mergia
A co we wnętrzu? W pierwszym momencie (bogowie wybaczcie) pomyślałam, że szału nie ma.
 
fot. Mergia
 
Szał czaił się jednak tuż obok. Jeśli przypadkiem, będąc w Monachium, macie ochotę na trochę późnogotyckiej plastyki nagrobnej, albo z jakiegoś powodu chcielibyście ujrzeć rzeźbione oblicze Ludwika IV Bawarskiego, co to w 1347 zmarł i cesarzem sobie było – to mam dla was bardzo złą wiadomość.
 
Żeby go zobaczyć musielibyście stoczyć walkę z tym:
 
Cenotaf Ludwika IV Bawarskiego. Się dzieje. / fot. Mergia
 
Poza tym – atrakcje znalazłyby się dla każdego. Gotyckich rzeczy sporo, malarstwa i rzeźby, trochę sympatycznych nowożytniaków, w tym jakże liczne Totenschild­-y i pewne (tak, tak) epitafium, na które nikt nie zwracał uwagi, ale kiedy zaczęłam przed nim wystawać z aparatem – nagle zbiegła się spora trzódka. Ot, magia turystycznej perswazji.
 
 
fot. (wiem, że krzywo) Mergia
fot. Mergia
Zawieszeni w kosmicznej pustce... /fot. Mergia

fot. Mergia
 
No dobrze, co dalej?


W przypadku Monachium na pytanie „jak oni gotyczą?” odpowiedź brzmi: na całego. Żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać tego, jak na żywo prezentuje się Nowy Ratusz (1867-1909, architekt Georg von Hauberrisser). To jest neogotyk w wersji eksplodującej. Jak się przez kilka dni codziennie po kilka razy przełaziło przez Königsplatz, który stara się być bardziej grecki niż sama Grecja (patrz niżej), to pod czymś takim ma się wrażenie, jakby wpadło się do jakiegoś ogromnego leja śmigających z prędkością światła detali. Aż się uśmiechnęłam (tym bardziej, że kiedy już się pod nim zatrzymałam, gdzieś w pobliżu właśnie zaczął grać chyba trochę podpity akordeonista, a dwóch starszych Rosjan spotkało się przypadkiem i padło sobie w ramiona – klimat absurdu w najlepszym wydaniu).
 
fot. Mergia
 
 
fot. Mergia


Jedni za broń chwytają... /fot. Mergia

 
... inni po prostu wyglądają ... /fot. Mergia



... niektórzy myślą bardzo intensywnie ... /fot. Mergia
... a ładni nie muszą nic robić, ino stać. / fot. Mergia

fot. Mergia

I co jeszcze? Dla chcącego nic trudnego – interesujące nas tu czasy dają się w takiej czy innej formie zupełnie dobrze w Monachium namierzyć. Mnie już kurczył się czas. Po drodze zdążyłam jeszcze obejrzeć dwie z trzech zachowanych średniowiecznych bram miejskich. Patrząc na zdjęcia nasuwa się myśl, że „zachowane” to czasem bardzo pojemne słowo.


Karlstor; fot. Mergia
Sendlingertor; fot. Mergia

Sendlingertor - jak widać: ktoś tam pomieszkuje; fot. Mergia

Sendlingertor; fot. Mergia
 
Ciała obce, czyli –gdzie jeszcze?


Po pierwsze – do kościoła teatynów. Jako bardzo umiarkowana fanka baroku (eufemizm) chodziłam z uśmiechem wyciętym na twarzy na kształt sierpu.


Kościół teatynów, zdjęcie jedno z kilkudziesięciu./ fot. Mergia

Po drugie – do kościoła św. Jana Nepomucena aka Asamkirche. Jako już trochę przekupiona bielą u teatynów i najbardziej mięsistymi sztukateriami, jakie można sobie wyobrazić – odwiedziłam i to dziwo: prywatny kościół braci-artystów Asamów, mały, ciemny, klaustrofobiczny, artystycznie klasy najwyższej itp. itd.. Kiedy weszłam akurat było pusto i akurat ćwiczył organista, grając chyba najbardziej ponure kąski muzyki barokowej jakie mu przychodziły do głowy. Było w tym wszystkim coś przerażającego. Trzeba doświadczyć samemu, nawet jeśli się jest zatwardziałym mediewistą, któremu nawet stojący w rozkroku wiek XVI wydaje się zbyt nowy, a co dopiero kościółek (kościołeczek w zasadzie) z XVIII wieku (1733-1746).


Asamkirche; fot. Mergia

Asamkirche, zdziwiony kościotrup; fot. Mergia

Asamkirche - dekoracja sklepienia kruchty - na tak!/ fot. Mergia


Po trzecie – dać się nabrać. Zabytki Monachium lubią płatać psikusy (zazwyczaj świadomie) i np. starają się zrobić wszystko,żebyście sądzili, że to Italia a nie Germania.


Residenz - widok od zachodu; fot. Mergia


Opcjonalnie wspomniana już Grecja.
 
Königsplatz - Leo von Klenze i jego Propyleje; fot. Mergia

Königsplatz,  twórczości Leo ciąg dalszy, a w tle wyłania się Zentralinstitut für Kunstgeschichte; fot. Mergia

Widok zza winkla (to brzmi prawie jak 'zza Winckelmanna'): kawałek Propylejów i Gliptoteka, nadal Leo v K.;
fot. Mergia
 
Widząc, jak zza dzieł boskiego Leo (i zza bardzo złego wzroku Ateny, która przypomina mi czekoladowe zajączki Lindt, opakowane w tą ich złotą folię) wyłania się Zentralinstitut für Kunstgeschichte – kończę, bo tylko na chwilę oderwałam się od poczynionych tam skanów.


Wzrok prawie jak u Madonny z Essen; fot. Mergia


Byłabym zapomniała – wśród wertowanych tam tomów zdarzało się całe morze wyposażonych w doskonałe ilustracje książek traktujących o XVI-wiecznej niemieckiej grafice. Można być sobie miłośnikiem tej najwyższego sortu, ale nic, uwierzcie mi – nic nie może równać się z uczuciem, które towarzyszy przeglądaniu przykładów tej najbardziej obiegowej, popularnej i przypominającej – bez przesady – dzisiejsze artykuły z ‘Faktu’ albo ‘Superexpressu’. A że ktoś kogoś finezyjnie zamordował, a że matka dziecko utopiła (przypomina wam to coś?), a że zając z sześcioma nogami i ryba wielkości wołu, a że jakiś zwierzyniec z nieba spadał, Słońc świeciło kilka i w ogóle Apokalipsa nadchodzi – to wszystko jasne. Dla mnie jednym z największych hitów wyjazdu, grafiką, która absolutnie zrobiła mi dzień, są brodate winogrona. Wyrosły sobie tak pięknie w 1580 roku, nieopodal Pragi.

Brodate winogrona - ulotka rodem z Norymbergi, z 1580 r./ za:
Walter L. Strauss, The German Single-Leaf Woodcut, 1500-1600, New York 1975.
 

Smacznego!