Dopychając kolanem zdjęcia z ostatniej notki postanowiłam, że kiedy następnym razem się tu zjawię (coś czułam, że prędko to nie nastąpi) muszę zdecydowanie zejść z poletka sztuk plastycznych, a najlepiej w ogóle z poletka średniowieczności wizualnych – tak dla odmiany. A konkretnie – uraczyć czytelników porcją muzyki.
Kompletnie nie potrafiłam się
zdecydować, z jakiej strony temat ugryźć, więc ostatecznie gryzę z
najprostszej. Mianowicie – zapraszam do zapoznania się z bardzo krótkim
wyciągiem z goszczącej na moim dysku około-średniowiecznej playlisty. Z całą
szczerością i dla oddania sprawiedliwości muszę na wstępie zaznaczyć, że aktualnie nie są
to klimaty, których słuchuję codziennie, ba, potrafię ich nie słuchiwać całymi
tygodniami i często podchodzę do nich na takiej samej zasadzie, na jakiej
grzebię w kinie kostiumowym w ogóle,
a nie tylko tym, które mi się podoba, czyli – nie zawsze dla przyjemności, ale za
każdym razem z ciekawości i swego rodzaju poczucia kronikarskiego obowiązku. Są
oczywiście utwory, które na stałe weszły do kanonu moich rzeczy ulubionych,
jednak na poważne posiedzenie z tego rodzaju muzyką po prostu muszę mieć dzień. Podstawowy walor wszelkich tego rodzaju atrakcji, czyli pozostawanie w bliższym lub dalszym związku ze średniowieczem, jest jednak dla mnie na tyle dużym i stałym magnesem, że raz na jakiś czas wracam, szperam i wyławiam.
Nie będę wdawać się w dywagacje
gatunkowe, to znaczy – który kawałek muzyki możemy zaliczyć do tego, co zwiemy
neo-medievalem, a co jest po prostu jedną z odmian folku, gdzie te wszystkie
granice przebiegają i czy w ogóle jest sens cokolwiek w ten sposób różnicować –
zresztą problem ten kiedyś już sygnalizowałam. Ostatecznie jestem zwolenniczką jak
najbardziej niefrasobliwego podejścia do wszelkich tego rodzaju definicji.
Wybór jest bądź co bądź niewielki
i trochę przypadkowy. Zresztą – zawartość niniejszej notki zalecam zwłaszcza
tym, którzy z klimatami średniowiecznymi w muzyce jak najbardziej współczesnej
tak-zwanej-rozrywkowej mieli dotąd do czynienia w stopniu minimalnym, albo i
wcale. Znawców tematu (do którego to miana sama zresztą w żadnej mierze nie
pretenduję, jako niedzielny słuchacz tego rodzaju klimatów) pewnie niczym tutaj
nie zaskoczę, a może nawet nieopatrznie wywołam niezadowolenie spod znaku ‘dlaczego
jest to, a nie ma tamtego’. Ufna jednak w miłe usposobienie moich zacnych
czytelników, mam nadzieję, że i starzy wyjadacze z przyjemnością założą
słuchawki i nawet jeśli niczego nowego nie poznają, to przynajmniej coś sobie
przypomną, a może i jakaś łza wspomnienia się w ich oku zakręci.
Pisząc te słowa słucham
poniższego zestawu po raz w dniu dzisiejszym drugi i muszę przyznać, że obok
wartości ciekawostkowo-poznawczej posiada to wszystko dodatkowo pewien walor
odprężający, tak bardzo jest oderwane od wszystkiego, co dookoła. Ostatnio, w mocno stresującym i jeszcze bardziej robotnym sezonie
katuję się głównie utworami z rodzaju „mobilizujących”, albo usilnie staram się
wychwycić (czasem wręcz wymyślić…) wątek motywujący w ich tekstach, do tego
stopnia, że nawet kiedy słyszę takie dajmy na to „Salt of the Earth” Stones’ów,
to wydaje mi się, że słowa „let’s drink for the hard working people”
wydają mi się apelem o toast w intencji mojej, a nie tych wszystkich „common
foot soldiers” i innych, naprawdę ciężko (zwłaszcza fizycznie) pracujących
ludzi. Ech. A wystarczyłoby po prostu zanurzyć się w przaśnej
średniowieczności - w której tkwi zresztą pewne niebezpieczeństwo, zwłaszcza dla
osób, które są w tej materii nowicjuszami. Łatwo ulec wrażeniu, że to wszystko
czasami trochę wieje jakimś Disneylandem i innymi parkami rozrywki, albo –
częściej i jeszcze bardziej złowrogo – Eurowizją. Na szczęście – tylko czasami.
Średniowiecze można muzycznie mielić na tak wiele różnych sposobów, że –
zaręczam – nawet jeśli jeden albo i dwa z nich was zrażą (mnie razi pewnie co najmniej
kilkanaście), zawsze znajdziecie taki, który uszu wam nie kaleczy, a może nawet
sprawia przyjemność.
Gotowi?
Przykłady układam alfabetycznie.
(I z góry przepraszam za to, co jawić się wam będzie przed oczami - niestety skazani jesteśmy na youtube'a, a tam pomysłowość nie zna wszak granic...)
(I z góry przepraszam za to, co jawić się wam będzie przed oczami - niestety skazani jesteśmy na youtube'a, a tam pomysłowość nie zna wszak granic...)
Corvus Corax –
Sverker
Całe szczęście, że „C” jest
jedną z pierwszych liter alfabetu. Co tu się rozwodzić – Corvus Corax to w
swoim gatunku po pierwsze gwiazda największego formatu, a po drugie –
najprawdziwsi nestorzy sceny. Nie czas i miejsce, by opiewać szczegółowo dzieje tej grupy, koniecznie jednak trzeba odnotować, że na tle tej naprawdę stosunkowo
jeszcze młodej sceny są to prawdziwi weterani – korzenie zespołu tkwią w roku
1989. Uwierzcie – w tym przypadku to nie lada wyczyn. Od tego czasu panowie
średnio co dwa lata wydają coś nowego, po drodze przydarzyła się im. m.in. Carmina Burana, tj. ich własna wariacja
na temat, którą warto sobie przesłuchać, chociażby po to, żeby uświadomić
sobie, że nie jednym Orffem Carmina żyje.
Poza tym muzycy sporo koncertują i o stronę wizualną, a jakże, dbają, chociaż wolę o niej nie pamiętać...
Gruppenfoto Corvus Corax. Wiem. To nie budzi zaufania. |
Dla mnie osobiście najważniejszą
kwestią w tym przypadku jest to, co ma Corvus Corax czego nie mają inni
reprezentanci neo-średniowiecznej sceny. W swoich początkach zainteresowania
tym tematem byłam w pewnym momencie strasznie zniechęcona, wszystko, czego się
tknęłam, brzmiało mi jak jakieś natchnione pitu-pitu, takie średniowieczowanie
kompletnie bezkrwiste i bez przysłowiowego „wykopa”. Wszystko piękne i
eteryczne aż do zanudzenia, jakby – przepraszam za te słowa – ktoś wykastrował
dawnych minstreli świata tego, a wesołe, pląsające dziewki napełnił lekami
nasennymi. No i w tym momencie pojawili się Corvus Corax, ze swoim muzycznym
„średniowieczem” potężnym jak mury romańskich kościołów w Normandii. Panowie
często w wywiadach podkreślają, jaką to im sprawia frajdę, że na wielu
festiwalach występują jako jedyny zespół spod znaku neo-mediavala obok kapel
metalowych. Coś w tym jest. Chcecie wykrzesać takie uderzenie, jakie oni
krzesają na tym swoim instrumentarium? Nie próbujcie tego w domu. Potężna
energia i równie potężna wyobraźnia – pomysły niekiedy szalenie oryginalne, bo
to jest przecież średniowiecze uwspółcześniane (jednak klimat nigdy nie chyli
się nadmiernie ku współczesności). No i to, co osobiście lubię najbardziej –
ich sekcja rytmiczna! W wielu utworach po prostu wysuwająca się na plan
pierwszy, soczysta jak mięsiwo wielgachnego, obłego dzika, a nie jakiejś
nędznej kury, jaką zdarza się, że serwują nam ich koledzy po fachu.
Sverker, z krążka pod tym samym tytułem (z 2011 roku) to jeden z przykładów
pod tym względem idealnych, przy tym – z jakże skutecznym stopniowaniem napięcia: pięknym i
chwytliwym, „samotnym” motywem przez pierwsze pół minuty – no i wtedy… I cóż te
bębny imitować miały? Pewnie sami już poznaliście. Rytm wioseł. Płyniemy na
wojnę.
Corvus Corax – Skudrinka
A tu przykład – nazwijmy to –
koncertu „pokoleń”, a raczej stuleci. Kiedyś śmiałam się z koleżanką (ciekawe,
czy pozna, że to o niej mowa) jak to by było zabawnie zostać pierwszym
neo-medievalowym dj-em (dj-ką w zasadzie) miasta Wrocławia (zakładając, że
takowi nie istnieją). Miałam wtedy w głowie właśnie aranże takie jak ten.
Przysłuchajcie się, jak ta torpeda narasta, jak przyobleka się w kolejne
warstwy, jak przygasa, żeby potem się rozpętać na nowo, a pod koniec po prostu
pozostaje już tylko rzec – jak w tytule tego posta – zacny bit, moiściewy!
Corvus Corax - Bacchus
Na koniec Bacchus. Jako dziewoja pochodząca z Zielonej Góry nie mogłam sobie
nie pozwolić na to, żeby go nie zamieścić. Podobnie jak Skudrinka, to utwór z krążka Viator
z 1998. I w ogóle pierwszy utwór CC jaki usłyszałam – nie był to zresztą
przypadek, pochodziłam do sprawy wiedząc już, że będę mieć do czynienia z
tuzami, no i cóż – wybierałam po tytułach, padło na Bachusa. Miałam wrażenie,
że zaczął się konwencjonalnie, no ale potem weszły bębny. O Dionizosie, co za
ulga.
Faun – Da que Deus
Faun dostał tu już kiedyś całą
notkę na temat swojego Edenu – po co
więc znowu? Zespół wydał ostatnio nowy album, a ja pomyślałam, że trzeba cofnąć
się do ichniej klasyki, czyli do Renaissance
z 2005 roku. Da que Deus to
utwór, który był już odmieniany na różne sposoby, dla mnie sposób a’la Faun
pozostaje jednak najbardziej świeżym i doskonale ilustrującym to, co dla mnie
stanowi o specyfice zespołu i o czym już pisałam – lekkość, jakąś niemal
elegancką powściągliwość (o ile w przypadku takiej muzyki w ogóle może być mowa
o powściągliwości). W sposobie, w jaki zaaranżowali Da que Deus jest coś jakby niezamierzenie klasycznego. Nadal uważam
– to jedna z najlepszych grup na dobry początek, jeśli nie najlepsza.
Garmarna – Gamen
Ach, Garmarna! W mniejszym
stopniu można tu mówić o średniowieczu, więcej po prostu o szeroko rozumianej
muzyce dawnej – ten szwedzki zespół głównie parał się tworzeniem nowych
aranżacji tradycyjnych, ludowych ballad. Gamen
to utwór otwierający Vedergällningen
z
1999 r. – i w jaki sposób on go otwiera… Zawsze kojarzy mi się z czymś w
rodzaju matrioszki – można go rozebrać na kilka warstw, które stojąc obok
siebie będą wyglądać samowystarczalnie i nawet trochę jak każde z innej parafii
(bo matrioszki będą w różnych kubraczkach), ale potem nagle ktoś je składa,
potrząsa tą największą i pozostałe zaczynają w niej grzechotać… Odarty z
podkładu wokal, nieco spowolniony, byłby sobie faktycznie po prostu przaśną,
może trochę nastrojową balladą. Na to smyczki – klimat (w dobrym słowa
znaczeniu) wiejskiej imprezy. Dalej perkusja – z takim przyspieszeniem i takim
rwaniem z kopyta, że z siodła wysadza no i do pozostałych składników pozornie
pasuje pozornie jak wół do karety. Do tego wokal Emmy
Härdelin, czysty, przejrzysty i nie nachalny. To jest ten rodzaj wokalu,
który niezmiernie lubię – umiejętnie powściągający naprawdę duże możliwości,
prosty i skuteczny. Polecam pod tym kątem prześledzić całe Vedergällningen. Efekt tego miksu?
Bardzo smaczny. Zwłaszcza podany na głośno.
Hedningarna – VargTimmen
Pozostańmy w Szwecji.
Hedningarnie zawsze bliżej było do pogan, niż do średniowiecza chrześcijańskiego.
To zresztą kolejni nestorzy – zespół powstał w 1987 r., ale z racji wyżej
wspomnianego przesunięcia akcentów jakoś nie są wymieniani jednym tchem obok
Corvus Corax jako eksponaty z tego samego wora. Ja jednak chętnie widzę ich na
jednej półce i ramach jednej playlisty. VargTimmen
(z Trä, 1994) to utwór pogięty jak szlaczki, które dzieci rysują we
wczesnej podstawówce i w podobny sposób, zamierzenie prymitywny. Po
otwierającym go zaśpiewie w żaden sposób nie spodziewacie się tego, co dzieje
się później. Energia prawie punkowa, słowa bardziej skandowane niż śpiewane. A
to, co następuje około trzeciej minuty? Cóż to takiego? Skrzaty w lesie? Jak
daleko odeszliśmy od… Od czego właściwie? Gdzie tu jeszcze są „inspiracje”, a
gdzie nowe jakości?
Sava – Cernunnos
Cóż. Sava i kolejna twarz
około-średniowiecznych klimatów. Przyjemna, prosta w odbiorze i w zastosowaniu.
I chyba trochę bez ikry. Prezentuję tu dokonania Savy jeszcze z czasów, kiedy zasadniczo
był to duet i kiedy obok Birgit Muggenthaler tworzył pod tym szyldem również
Oliver s. Tyr, znany szerzej jako frontman Fauna. „To nie to” chciałoby się
rzec, chociaż trzeba tu brać pod uwagę czynnik czasu – płyta Aire, z której Cernunnos pochodzi, powstała w 2004 r., wyprzedzając Renaissance o rok, nie mówiąc już o
bardzo dobrym Edenie. Cóż więc
niespecjalnie porywający (mnie) utwór robi w tym wyciągu? Mam wrażenie, że
zarówno on, jak i całe Aire prezentuje
taki właśnie umiarkowany poziom „niewiele powyżej średniej”, czyli właściwie
stanowi idealną, bo przeciętną ilustrację swojego gatunku, reprezentatywną
zwłaszcza dla ubiegłej dekady. Dla chętnych rozgrzebania tematu od tej strony –
rzucam taką oto przynętę.
Schandmaul – Traumtäntzer
I na koniec przykład, że tak też
może być. Odwrotna proporcja, gdzie procent współczesności dominuje nad
„dawnością”. Nie przeczę. Chwytliwe to. Nie przeczę też i sumiennie informuję,
że również Schandmaul obecnie należy do grona tuzów sceny (przyznam, że sama
nigdy do końca nie rozumiem, dlaczego). Podobnie zresztą brzmi spora jej część,
przynajmniej takie odnoszę wrażenie. No ale co z odwrócenia proporcji wychodzi?
Coś nieco groteskowego? Takie kawałki nieodparcie kojarzą mi się ze
„średniowieczem w stylu MTV”, filmami w rodzaju Obłędnego rycerza, opcjonalnie też z muzycznymi talent-show. Nie
jest to wszystko takie od razu i bezdyskusyjnie deprecjonujące takie utwory jak
Schandmaulowy Traumtäntzer (rany,
jeszcze ten tytuł...), tym bardziej, że potrafi się on (ostrzegam!)
nieopatrznie wkręcić na amen na cały dzień - jednak chyba chciałoby się rzec,
że nie tędy droga. Chociaż – skoro oglądamy czasem (ja oglądam) naiwne komedie
romantyczne, filmy o tym, jak jeden facet w podkoszulku pokonuje jednym ruchem
pięści pięciu opancerzonych osiłków albo połykamy czytadła, w porównaniu z
którymi Danielle Steel zaczyna nagle przypominać Hemingway’a – to pewnie czasem
może się zdarzyć, że potrzebować będziemy takiej trochę kuriozalnej muzyki.
Zresztą – jest wiosna. Więc choć na chwilę – mózgi na bok i przed siebie! Z
przytupem. Tego życzę, zwłaszcza na majowy weekend.
I dlatego – zapowiadam, żeby
później nie mieć wymówki – następnym razem coś o tym, co sprawia, że młodzież zarzuca pisanie
licencjatów, magisterek i doktoratów, co powoduje, że dzieci w kołyskach nie mogą
dowołać się swoich matek i że do niektórych znajomych nie idzie się dodzwonić w
weekendy w okolicach godziny 20:00, pomimo tego, że siedzą w domu. O
pocieszycielach i wspomożycielach znoju dnia codziennego. O serialach.W kostiumie i w wyborze subiektywnym.