jeśli nie macie jeszcze dość mojego gadania o mediewalizmach i jeszcze srożej brzmiących (uwaga) wczesnonowożytczyznach (żeby nie rzec "early-modernizmach") występujących w modzie współczesnej, ba, jeśli wręcz za tym gadaniem tęsknicie, lub też jeśli po prostu - ach! - macie ochotę sprawdzić, jak mój głos brzmi w naturze (a nie jak wygląda na ekranie) - zapraszam, stawcie się w najbliższy czwartek w Instytucie Historii mojej Alma Mater. Wszelkie szczegóły poniżej (proszę nie zrażać się sformułowaniem "zaprasza wszystkich studentów").
Rzecz będzie co prawda miała charakter raczej szkicu niż monumentalnego, monolitycznego, przytłaczającego głębią refleksji wykładu, ale obiecać mogę, że zjawi się trochę fikuśnych michałków, które na blogu się jeszcze nie pojawiły. W programie również jeszcze więcej McQueen'a. Jeszcze więcej Dolce&Gabbana. A także... Tak. Jeszcze więcej printów.
Oczywiście szczególnie zaprasza się tych, którzy w szereg MiŚ-a chcieliby wstąpić. Wszelkich niezbędnych informacji pod tytułem "co zacz" dostarcza niniejsza stronka. Mediewiści niedzielni są równie mile widziani, co mediewiści wytrawni, powiązani ze średniowieczem licencjatami, magisterkami, pracą zawodową itp. itd.. Zresztą - niżej podpisana sama zalicza się zresztą do tej pierwszej grupy. Tkwienie w szpagacie to moja odwieczna specjalność.
No, to teraz idę odpalić Power Pointa. Wszak rzecz ma być przede wszystkim dla oka.
Na pewno kojarzycie ten moment.
Zwłaszcza ci z was, którzy przeszłością zajmują się znacznie częściej, niż tylko od
święta. Mnie dopada on często, mimo to za każdym razem skóra lekko mi cierpnie.
Jest w tym coś delikatnie przerażającego. Biorę, powiedzmy, epitafium
takie-a-takie (bo aktualnie nadal z epitafiami tańcuję i długo jeszcze tańcować
będę), patrzę na podobiznę fundatora, raz grubego, raz chudego, blondyn,
brunet, czasem posiwiały, zwykle z tonsurą (bo kanonicy), nosy proste,
kluskowate, zakrzywione; no więc patrzę na te ręce złożone, na te oczy
wpatrzone i nagle następuje ten moment,
w którym pojawia się myśl tak oczywista, że aż mi wstyd, że w ogóle do mnie
przyszła. Oczywista oczywistość sprawia, że przez sekundę jest mi jakoś tak
dziwnie i niewygodnie.
Matko przenajświętsza, przecież
oni istnieli naprawdę.
A więc wdeptujemy w cudze
życia, wierząc w to, że są to naprawdę te życia faktycznie
przeżyte, a nie tylko nasze niedoskonałe ich projekcje. Mam nagle poczucie, że
gołymi rękami babram w jakiejś żywej, krwistej, pulsującej tkance. Wtedy myślę
sobie jeszcze, że wszystko to odbywa się na zasadzie "coś za coś": owszem, ja się w was babram, moi drodzy-od-450-lat-nieżywi, ale i wy zabieracie mi pokaźną część żywota. Ha.
To te nagłe "smyrnięcia
historii", kiedy przeszłość - tak bardzo, intensywnie przecież martwa i odległa - paradoksalnie
wydaje się nagle niesamowicie żywa i prawdziwa, bo przecież, żeby być martwym, trzeba było być kiedyś żywym.
To odczucie nie jest w gruncie
rzeczy nieprzyjemne, chociaż trąci rozkładem.
Skąd ten bełkot?
Takie sytuacje przypomniały mi
się kiedy oglądałam (niestety, tylko wirtualnie) dzieła, które tworzy Nicola Samorì. Chciałoby się wtrącić tu jakiś banał w rodzaju "artysta podejmuje
dialog z dziełami przeszłości". W znakomitej zresztą części są to dzieła
malarzy XVII-wiecznych, więc miłośników tego okresu szczególnie mocno zachęcam
do bliższego zapoznania się z twórczością Samoriego. Zdarza mu się jednak
równie mocno okopać się na gruncie średniowieczno-renesansowym.
Inspiracje są przy tym różnorodne, ze wskazaniem co prawda na Italię, zwłaszcza
Północ, z Wenecją na czele, chociaż nie bez pewnych ucieczek za Alpy, do miast
niemieckich, Nadrenii, ale i dalej na Południe, do Florencji czasów Bronzina.
Ale nie tylko. Łowienie potencjalnych odniesień (czasami wręcz cytatów) stanowi
w tym przypadku lwią część przyjemności.
Motywy dawnego malarstwa znikają,
rozpadają się, roztapiają, rozpływają. Dzieła Samoriego przypominają trochę jak ślady na
piasku, mocno już rozwiane przez wiatr i tylko częściowo czytelne. Zarysy.
Szczątki. Odciski. No cóż. Klisze rejestrujące "smyrnięcia historii".
A jeśli już jesteśmy przy związkach malarstwa dawnego ze sztuką (szeroko rozumianą) współczesną, nie mogę się powstrzymać, żeby nie przedstawić tutaj artystycznego mariażu Piera della Francesca, św. Franciszka i Patti Smith, jak zawsze niezastąpionej.
All the beauty that surrounded him as he walkedHis nature that was nature itself and I heard him
I heard him speak and the birds sang sweetly
And the wolves licked his feet
But I could not give myself to himI felt another call from the basilica itself
The call of art, the call of man
And the beauty of the material drew me away