niedziela, 20 października 2013

"Vikings": o niespodziewanych najeźdźcach serialowego świata



Budżet: skromny. Obsada: nie wywołująca fandomowej gorączki. Fabuła: prosta i raczej przewidywalna. Historyczna akuratność: luźna. Krwistość: wyjątkowo umiarkowana. Sukces: (przynajmniej za Oceanem) wielki.


źródło: filmweb

W sierpniu wyrwało mi się takie oto westchnienie:
Robienie kina kostiumowego jest drogie. It is known. Rzadko kiedy udaje się zrobić i dobrze, i tanio.

Chwała niebiosom, że nie napisałam "nigdy nie udaje się zrobić i dobrze, i tanio". Musiałabym się kajać w stopniu wręcz poniżającym. Tymczasem kajam się tylko trochę.

Do Wikingów zbierałam się długo i z raczej umiarkowanym entuzjazmem. Ostatecznie zadecydowało chyba chwilowe przemęczenie rozlewającym się po ekranach wiekiem XVI-tym, opcjonalnie średniowieczem późnym. Wiek VIII, właściwie jego końcówka, zionął wręcz pewną egzotyką. Jak często napotyka się ten czasokres w filmowej szacie? No właśnie. 

Szybko okazało się, że z telewizyjnymi tuzami spod znaku "trochę-przed-1500-albo-trochę-po" prezentowany tu serial (już jutro debiutujący oficjalnie w Polsce) ma więcej wspólnego, niż można by się tego spodziewać. Jakież to ręce maczały swe twórcze paluchy w tej historii, pełnej ekscytowania się wizją ucztowania w Valhalli i misternie zaplecionych warkoczy? Uwadze osób zwykłych uważniej śledzić filmowe listy płac z pewnością nie umknął fakt, że za scenariuszem kryje się wiekopomna postać na arenie kina kostiumowego, Michael Hirst mianowicie, który w CV ma takie tytuły jak obie Elizabeth (te Elizabeth, Shekhara Kapura, z Cate Blanchett i tak dalej), goszczącą tu przy wielorakich okazjach Dynastię Tudorów, czy wyjątkowo nieudany, ale ciągle kostiumowy Camelot, któremu bądź co bądź nie pomogła obecność Evy Green, a dość niespodziewanie odkurzony weteran filmów przebieranych, jakim bez wątpienia jest Joseph Fiennes, tylko sprawę pogorszył. Słowem jednak - fach i doświadczenie. Za kostiumy odpowiadała Joan Bergin, abstrahując od kina kostiumowego i pozwalając sobie na odrobinę prywaty i rzewnych wspomnień - zaangażowana wieki temu przy takich rarytasach jak Moja lewa stopa czy W imię ojca, a ostatnimi czasy (tu już wracając do znanego i lubianego tematu) pracująca przy... Tudorach i Camelocie. Wiem, jesteście zszokowani. Zapewne jeszcze bardziej zdziwi was fakt (o ile sami z siebie tego nie wiecie), że odpowiedzialny za muzykę Trevor Morris przyłożył swoją kompozytorską rękę m.in. do Rodziny Borgiów, Filarów ziemi (tak, tak), oraz - bogowie, miejcie litość - Dynastii Tudorów. Polecam przeklikać sobie również inne nazwiska z wikingowej listy twórców. Z pewnością nie domyślacie się jeszcze, przy jakich to produkcjach pracował wcześniej naprawdę spory odsetek z nich...


Wikingowie, jakkolwiek ich sukces wydaje się na pierwszy rzut oka nosić pewne znamiona cudu, nie jest jednak jak widać czymś, co objawiło się z głębin jakiejś kompletnej pustki, by w dobie dominacji takich spektakularnych wizji totalnych, jak powracające tu niczym wyjątkowo natrętny bumerang sagi rodzinne Tudorów, Borgiów (o Grze o tron już nawet nie wspominając), pokazać niezbicie, że kameralna produkcja też jest się w stanie obronić. Notabene - dwa ostatnie z wyżej wymienionych tytułów też miewały zresztą swoje finansowe, burzliwe perypetie (ktoś jeszcze pamięta tą palącą niepewność pod tytułem: czy starczy funduszy na godziwe nakręcenie bitwy nad Czarnym Nurtem?). Vikings to zatem taka "kryzysowa narzeczona", z którą można "jakoś przebiedować". Gdyby bieda zawsze tak wyglądała, Robin Hood nie musiałby pewnie zabierać bogatym. Taka bieda cieszy.

Słowem, które natychmiast przyszło mi na myśl po obejrzeniu za ciosem trzech pierwszych odcinków serialu, była "kameralność". Ilość głównych bohaterów zamyka się w liczbie jednocyfrowej. Ilość wątków daje się zliczyć na palcach jednej ręki. Ilość lokalizacji policzyłby nawet średnio rozgarnięty pięciolatek. Fabuła jest w gruncie rzeczy tak prosta, że nie ma co się rozwodzić nad detalami. Z pewnym zdumieniem zauważyłam, że w krążących po Internecie wypowiedziach na temat Wikingów dość często powtarza się określenie, że to "opowieść o władzy". Gdzie tam. Władza jest, być musi, bohaterów trzeba podzielić na tych "po tej" i "po tamtej stronie", chociaż - co jest niewątpliwie zaletą - granica okazuje się być raczej naszkicowana niż namalowana grubaśną krechą. W moim odczuciu najbardziej eksponowanymi w Wikingach wątkami są rodzinne galimatiasy. To jak gdyby ilustracja dwóch popularnych, nieznośnie łopatologicznych powiedzonek, że "rodzina jest najważniejsza" - z jednej strony, z drugiej, że najlepiej wychodzi się z nią na zdjęciu (jakkolwiek idiotycznie brzmi to w wikińskim kontekście). Zwłaszcza, jeśli ma się rodzeństwo. Szczególnie młodszego brata. Umiarkowanie inteligentnego. Umiarkowana inteligencja w połączeniu z absolutnie nieumiarkowaną ambicją już sama w sobie jest dość kłopotliwa, a jeśli do tego wegetuje w cieniu zdobywającego powszechny poklask brata... Uwierzcie mi, moi mili, wyraz "brat" jest jednym z najczęściej używanych słów w tym serialu. Są jeszcze żony. Z całą tą mieszanką lojalności, pretensji, oczekiwań. No i rzecz naturalna - dzieci. Zwłaszcza synowie. Same z nimi problemy. Jeśli są (a bywają krnąbrni). Jeśli ich nie ma - czytaj: nie wiedzieć czemu nagle nie chcą się już rodzić (no jak to możliwe?!). Jeśli byli, ale już ich nie ma. Z tego akurat nie wypada żartować. Nie wiadomo, komu z tym gorzej - temu, kto twierdzi, że zabrali ich ludzie, czy temu, który obwinia bogów. Ci ostatni są oczywiście wspominani często i gęsto. Poza Odynem i jego kompanią jest jeszcze ten, który umarł na Krzyżu. A krzyże są złote, drogocenne, wysadzane kamieniami, praktycznie bezbronne, bo otoczone bandą panikujących facetów w habitach - krótko mówiąc: same proszą się o to, by je zrabować. Tak nachapać można się tylko płynąc na niemal mityczny daleki Zachód, od której to krajoznawczej zachcianki wszystko się w Wikingach zaczyna. Przy okazji przerażonych chrześcijan - sympatyczne zaskoczenie. Spodziewacie się nawróceń? Konwersje są, ale tak niejednoznaczne, że ciężko je nawet za takowe uważać. Puste gesty. W tym wszystkim jeszcze krótki poradnik tego, jak trafić do Valhalli (albo jak sprawić, żeby ktoś, kto zalazł nam za skórę, pod żadnym pozorem do niej nie trafił), dowody na to, że warto uczyć się języków obcych zawsze i wszędzie, bo a nuż wiedza ta sprawi, że wasza przyozdobiona tonsurą głowa przetrwa łupieżczą zawieruchę przytwierdzona bezpiecznie do reszty ciała, nie potoczywszy się po podłodze w bryzgach krwi waszej i waszych kolegów. Krwi zresztą nie ma wcale tak dużo (teaser drugiego sezonu sugeruje, że to akurat ulegnie w najbliższym czasie zmianie), spokojnie zatem można sadzać przed obliczem groźnych wikingów co bardziej wrażliwe istoty. Mogą się jednak one poczuć nieco zdezorientowane, kiedy do głosu dojdą dwie kwestie: kwestia moralności, oraz kwestia "z kim sympatyzować" - dla niektórych widzów ciągle jeszcze nieodłącznie ze sobą splecione. Moralnie kryształowej (ehem, w naszym rozumieniu moralności, cokolwiek to oznacza) postaci w Wikingach praktycznie nie ma (na szczęście!). Są osoby aspirujące, ale jak tak się dobrze przyjrzeć...

Wszystko to zostało zgrabnie uniesione pod względem aktorskim. Zgrabnie, nie "fenomenalnie" czy "powalająco". Podpisuję się pod powszechnie panującym zdaniem, że odtwórca głównej roli, Travis Fimmel (filmowy Ragnar Lothbrok) jest sporym zaskoczeniem, zważywszy na mało imponujący dorobek aktorski (niektórym ciągle kojarzy się głównie z Tarzanem, który mignął na ekranach jakoś w początkach nowego tysiąclecia). Zaskoczeniem owszem, dla mnie jednak niekoniecznie jakimś objawieniem, jak chcą to niektórzy widzieć. Obserwując jego grę miałam czasami wrażenie istnego przeszarżowania (jakie to trudne słowo, to "przeszarżowanie"), wysilenia się trochę nieadekwatnie do własnych aktorskich możliwości. Czasem większa powściągliwość nie zaszkodzi. Poza tym rozstrzał talentów jest w moim odczuciu dość szeroki. Na niektórych patrzy się z niekłamaną przyjemnością (np. Katheryn Winnick jako Lagherta czy Nathan O'Toole jako nastoletni syn Ragnara, Bjorn), niektórzy okazują się wyjątkowo charyzmatyczni (Gustaf Skarsgård - z tych Skarsgård'ów, syn Stellana - serialowy Floki), inni tak bezbarwni, że aż woła to o pomstę do nieba (George Blagden uzbrojony w jedną, jedyną, wyrażającą permanentne zdumienie minę, jako naczelny serialowy chrześcijanin, braciszek Athelstan). No i niespodzianka! Gabriel Byrne we własnej osobie, w roli jarla Haraldsona (czyli jako "ten zły", któremu wszakże zaczyna się z czasem nieco współczuć, choć oczywiście jeśli zwyczajowo kibicujecie "tym złym" - nie będziecie mieć problemu, by kibicować mu od razu). W tym kontekście chyba nie da się nie przypomnieć Księcia Jutlandii, muszę jednak powiedzieć coś jeszcze. Odcień mojej radości na widok tegoż aktora pojmie tylko ten, komu tak jak mnie, pewien wyjątkowo (choć zapewne niezamierzenie) przezabawny film z gatunku płaszcza i szpady, z roku 1998, w sposób nad wyraz perfidny namącił w głowie w dobie dzieciństwa i był jednym z tych obrazów (o zgrozo), które ustawiły biednemu dziecku percepcję kina kostiumowego na lata (obok Robin Hooda z Costnerem i paru innych Braveheartów). Człowiek w żelaznej masce w ogóle miał obsadę godną lepszej sprawy (wszyscy pamiętamy, że Leo di Caprio, że tercet Irons-Malkovich-Depardieu, ale przypatrzcie się dobrze - jest tam nawet młodziusieńki Peter Sarsgaard), no i był tam ten Gabriel jako d'Artagnan już w leciech nieco zaawansowany, i pamiętam, że była to jedyna postać męska w tym filmie (nawet licząc di Caprio razy dwa), która mnie nie denerwowała. Bo był taki lojalny wobec tego króla-idioty (zawsze wolałam - jeśli już - królów-idiotów od królów szlachetnych i prawych). Tak to więc wygląda. Gabriel Byrne po latach widziany w filmie kostiumowym (których bądź co bądź kilka w życiu popełnił) jest jak... hm. Nagłe zjedzenie jakiegoś ulubionego batonika z dzieciństwa, którego już nie produkują. Coś w tym stylu. No, koniec osobistych wynurzeń.

I byłoby tak miło, gdyby nie pewien zgrzyt, dla mnie dość poważny. Trzy ostatnie odcinki pierwszego sezonu Wikingów (a już szczególnie ósmy i dziewiąty) sprawiają wrażenie doklejonych nieco na siłę. Główna nić fabuły zdążyła się wyczerpać, zgrabnie zresztą, chociaż przewidywalnie zakończona. W pakiecie dostajemy jednak jeszcze: popis bojowych uzdolnień Ragnara i jego kolegów, wycieczkę do ichniego miejsca kultu (określiłabym to wręcz mianem "odcinka skansenowego") oraz zmasowane otworzenie fabularnych furtek dla sezonu następnego, co jeszcze jest jako-tako zrozumiałe. Każdy z tych odcinków ogląda się zresztą zupełnie dobrze (ósmy, "skansenowy", chociaż wielu historycznych purystów ponoć niewyobrażalnie oburza, jest w gruncie rzeczy bardzo klimatyczny i wizualnie nęcący, jednak tak kompletnie odrębny od wszystkich innych odcinków, że człowiek naprawdę zastanawia się, czy czegoś wcześniej nie przegapił), zostaje jednak trochę nieprzyjemny posmak niekonsekwencji. 



Kończąc te nieco przydługie wynurzenia (ale w końcu serial to długa forma i należy oddać temu sprawiedliwość): oglądać? Oglądać! Kiedy pierwszy raz dzieliłam się z osobą trzeciąwrażeniami po obejrzeniu większej części sezonu pierwszego (mamo - pozdrawiam!) rzekło mi się coś w rodzaju: powalona nie jestem, ale oglądało mi się bardzo przyjemnie. No i czego chcieć więcej w długie, jesienne wieczory?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz