Budżet: skromny. Obsada: nie
wywołująca fandomowej gorączki. Fabuła: prosta i raczej przewidywalna.
Historyczna akuratność: luźna. Krwistość: wyjątkowo umiarkowana. Sukces:
(przynajmniej za Oceanem) wielki.
źródło: filmweb |
W sierpniu wyrwało mi się takie oto westchnienie:
Robienie kina kostiumowego jest
drogie. It is known. Rzadko kiedy
udaje się zrobić i dobrze, i tanio.
Chwała niebiosom, że nie
napisałam "nigdy nie udaje się
zrobić i dobrze, i tanio". Musiałabym się kajać w stopniu wręcz
poniżającym. Tymczasem kajam się tylko trochę.
Do Wikingów zbierałam
się długo i z raczej umiarkowanym entuzjazmem. Ostatecznie zadecydowało chyba
chwilowe przemęczenie rozlewającym się po ekranach wiekiem XVI-tym, opcjonalnie
średniowieczem późnym. Wiek VIII, właściwie jego końcówka, zionął wręcz pewną
egzotyką. Jak często napotyka się ten czasokres w filmowej szacie? No właśnie.
Szybko okazało się, że z
telewizyjnymi tuzami spod znaku "trochę-przed-1500-albo-trochę-po"
prezentowany tu serial (już jutro debiutujący oficjalnie w Polsce) ma więcej
wspólnego, niż można by się tego spodziewać. Jakież to ręce maczały swe twórcze
paluchy w tej historii, pełnej ekscytowania się wizją ucztowania w Valhalli i
misternie zaplecionych warkoczy? Uwadze osób zwykłych uważniej śledzić filmowe
listy płac z pewnością nie umknął fakt, że za scenariuszem kryje się wiekopomna
postać na arenie kina kostiumowego, Michael Hirst mianowicie, który w CV ma
takie tytuły jak obie Elizabeth (te Elizabeth,
Shekhara Kapura, z Cate Blanchett i tak dalej), goszczącą tu przy wielorakich okazjach Dynastię Tudorów, czy wyjątkowo nieudany, ale
ciągle kostiumowy Camelot, któremu
bądź co bądź nie pomogła obecność Evy Green, a dość niespodziewanie odkurzony
weteran filmów przebieranych, jakim bez wątpienia jest Joseph Fiennes, tylko
sprawę pogorszył. Słowem jednak - fach i doświadczenie. Za kostiumy odpowiadała
Joan Bergin, abstrahując od kina kostiumowego i pozwalając sobie na odrobinę prywaty
i rzewnych wspomnień - zaangażowana wieki temu przy takich rarytasach jak Moja lewa stopa czy W imię ojca, a ostatnimi czasy (tu już wracając do znanego i
lubianego tematu) pracująca przy... Tudorach
i Camelocie. Wiem, jesteście
zszokowani. Zapewne jeszcze bardziej zdziwi was fakt (o ile sami z siebie tego
nie wiecie), że odpowiedzialny za muzykę Trevor Morris przyłożył swoją
kompozytorską rękę m.in. do Rodziny Borgiów, Filarów ziemi (tak,
tak), oraz - bogowie, miejcie litość - Dynastii
Tudorów. Polecam przeklikać sobie również inne nazwiska z wikingowej listy
twórców. Z pewnością nie domyślacie się jeszcze, przy jakich to produkcjach
pracował wcześniej naprawdę spory odsetek z nich...
Wikingowie,
jakkolwiek ich sukces wydaje się na pierwszy rzut oka nosić pewne znamiona
cudu, nie jest jednak jak widać czymś, co objawiło się z głębin jakiejś
kompletnej pustki, by w dobie dominacji takich spektakularnych wizji totalnych,
jak powracające tu niczym wyjątkowo natrętny bumerang sagi rodzinne Tudorów,
Borgiów (o Grze o tron już nawet nie
wspominając), pokazać niezbicie, że kameralna produkcja też jest się w stanie
obronić. Notabene - dwa ostatnie z wyżej wymienionych tytułów też miewały zresztą swoje finansowe, burzliwe perypetie (ktoś jeszcze pamięta tą palącą niepewność
pod tytułem: czy starczy funduszy na godziwe nakręcenie bitwy nad Czarnym
Nurtem?). Vikings to zatem taka
"kryzysowa narzeczona", z którą można "jakoś przebiedować".
Gdyby bieda zawsze tak wyglądała, Robin Hood nie musiałby pewnie zabierać
bogatym. Taka bieda cieszy.
Słowem, które natychmiast
przyszło mi na myśl po obejrzeniu za ciosem trzech pierwszych odcinków serialu,
była "kameralność". Ilość głównych bohaterów zamyka się w liczbie
jednocyfrowej. Ilość wątków daje się zliczyć na palcach jednej ręki. Ilość
lokalizacji policzyłby nawet średnio rozgarnięty pięciolatek. Fabuła jest w
gruncie rzeczy tak prosta, że nie ma co się rozwodzić nad detalami. Z pewnym
zdumieniem zauważyłam, że w krążących po Internecie wypowiedziach na temat Wikingów dość często powtarza się określenie, że to "opowieść o władzy". Gdzie tam. Władza jest, być musi, bohaterów trzeba podzielić na
tych "po tej" i "po tamtej stronie", chociaż - co jest
niewątpliwie zaletą - granica okazuje się być raczej naszkicowana niż
namalowana grubaśną krechą. W moim odczuciu najbardziej eksponowanymi w Wikingach wątkami są rodzinne galimatiasy. To jak gdyby ilustracja
dwóch popularnych, nieznośnie łopatologicznych powiedzonek, że "rodzina
jest najważniejsza" - z jednej strony, z drugiej, że najlepiej wychodzi
się z nią na zdjęciu (jakkolwiek idiotycznie brzmi to w wikińskim kontekście). Zwłaszcza, jeśli ma się rodzeństwo. Szczególnie młodszego
brata. Umiarkowanie inteligentnego. Umiarkowana inteligencja w połączeniu z
absolutnie nieumiarkowaną ambicją już sama w sobie jest dość kłopotliwa, a
jeśli do tego wegetuje w cieniu zdobywającego powszechny poklask brata...
Uwierzcie mi, moi mili, wyraz "brat" jest jednym z najczęściej używanych
słów w tym serialu. Są jeszcze żony. Z całą tą mieszanką lojalności, pretensji,
oczekiwań. No i rzecz naturalna - dzieci. Zwłaszcza synowie. Same z nimi
problemy. Jeśli są (a bywają krnąbrni). Jeśli ich nie ma - czytaj: nie wiedzieć
czemu nagle nie chcą się już rodzić (no jak to możliwe?!). Jeśli byli, ale już
ich nie ma. Z tego akurat nie wypada żartować. Nie wiadomo, komu z tym gorzej -
temu, kto twierdzi, że zabrali ich ludzie, czy temu, który obwinia bogów. Ci ostatni
są oczywiście wspominani często i gęsto. Poza Odynem i jego kompanią jest
jeszcze ten, który umarł na Krzyżu. A krzyże są złote, drogocenne, wysadzane
kamieniami, praktycznie bezbronne, bo otoczone bandą panikujących facetów w habitach
- krótko mówiąc: same proszą się o to, by je zrabować. Tak nachapać można się tylko płynąc na niemal
mityczny daleki Zachód, od której to krajoznawczej zachcianki wszystko się w Wikingach zaczyna. Przy okazji przerażonych chrześcijan -
sympatyczne zaskoczenie. Spodziewacie się nawróceń? Konwersje są, ale tak
niejednoznaczne, że ciężko je nawet za takowe uważać. Puste gesty. W tym
wszystkim jeszcze krótki poradnik tego, jak trafić do Valhalli (albo jak
sprawić, żeby ktoś, kto zalazł nam za skórę, pod żadnym pozorem do niej nie trafił), dowody na to, że warto
uczyć się języków obcych zawsze i wszędzie, bo a nuż wiedza ta sprawi, że wasza
przyozdobiona tonsurą głowa przetrwa łupieżczą zawieruchę przytwierdzona bezpiecznie do
reszty ciała, nie potoczywszy się po podłodze w bryzgach krwi waszej i waszych
kolegów. Krwi zresztą nie ma wcale tak dużo (teaser drugiego sezonu sugeruje,
że to akurat ulegnie w najbliższym czasie zmianie), spokojnie zatem można
sadzać przed obliczem groźnych wikingów co bardziej wrażliwe istoty. Mogą się
jednak one poczuć nieco zdezorientowane, kiedy do głosu dojdą dwie kwestie:
kwestia moralności, oraz kwestia "z kim sympatyzować" - dla
niektórych widzów ciągle jeszcze nieodłącznie ze sobą splecione. Moralnie
kryształowej (ehem, w naszym rozumieniu moralności, cokolwiek
to oznacza) postaci w Wikingach praktycznie nie ma (na szczęście!). Są osoby
aspirujące, ale jak tak się dobrze przyjrzeć...
Wszystko to zostało zgrabnie
uniesione pod względem aktorskim. Zgrabnie,
nie "fenomenalnie" czy "powalająco". Podpisuję się pod
powszechnie panującym zdaniem, że odtwórca głównej roli, Travis Fimmel (filmowy
Ragnar Lothbrok) jest sporym zaskoczeniem, zważywszy na mało imponujący dorobek
aktorski (niektórym ciągle kojarzy się głównie z Tarzanem, który mignął na ekranach jakoś w początkach nowego
tysiąclecia). Zaskoczeniem owszem, dla mnie jednak niekoniecznie jakimś objawieniem,
jak chcą to niektórzy widzieć. Obserwując jego grę miałam czasami wrażenie
istnego przeszarżowania (jakie to trudne słowo, to
"przeszarżowanie"), wysilenia się trochę nieadekwatnie do własnych
aktorskich możliwości. Czasem większa powściągliwość nie zaszkodzi. Poza tym
rozstrzał talentów jest w moim odczuciu dość szeroki. Na niektórych patrzy się
z niekłamaną przyjemnością (np. Katheryn Winnick jako Lagherta czy Nathan
O'Toole jako nastoletni syn Ragnara, Bjorn), niektórzy okazują się wyjątkowo
charyzmatyczni (Gustaf Skarsgård - z tych Skarsgård'ów, syn Stellana - serialowy Floki), inni
tak bezbarwni, że aż woła to o pomstę do nieba (George Blagden uzbrojony w jedną, jedyną,
wyrażającą permanentne zdumienie minę, jako naczelny serialowy
chrześcijanin, braciszek Athelstan). No i niespodzianka! Gabriel Byrne we
własnej osobie, w roli jarla Haraldsona (czyli jako "ten zły",
któremu wszakże zaczyna się z czasem nieco współczuć, choć oczywiście jeśli zwyczajowo
kibicujecie "tym złym" - nie będziecie mieć problemu, by kibicować mu
od razu). W tym kontekście chyba nie da się nie przypomnieć Księcia Jutlandii, muszę jednak powiedzieć coś jeszcze. Odcień mojej radości na widok tegoż aktora pojmie tylko ten, komu tak jak mnie,
pewien wyjątkowo (choć zapewne niezamierzenie) przezabawny film z gatunku płaszcza i
szpady, z roku 1998, w sposób nad wyraz perfidny namącił w głowie w dobie
dzieciństwa i był jednym z tych obrazów (o zgrozo), które ustawiły biednemu
dziecku percepcję kina kostiumowego na
lata (obok Robin Hooda z
Costnerem i paru innych Braveheartów). Człowiek w żelaznej masce w ogóle miał
obsadę godną lepszej sprawy (wszyscy pamiętamy, że Leo di Caprio, że tercet
Irons-Malkovich-Depardieu, ale przypatrzcie się dobrze - jest tam nawet
młodziusieńki Peter Sarsgaard), no i był tam ten Gabriel jako d'Artagnan już w
leciech nieco zaawansowany, i pamiętam, że była to jedyna postać męska w tym
filmie (nawet licząc di Caprio razy dwa), która mnie nie denerwowała. Bo był
taki lojalny wobec tego króla-idioty
(zawsze wolałam - jeśli już - królów-idiotów od królów szlachetnych i prawych).
Tak to więc wygląda. Gabriel Byrne po latach widziany w filmie kostiumowym
(których bądź co bądź kilka w życiu popełnił) jest jak... hm.
Nagłe zjedzenie jakiegoś ulubionego batonika z dzieciństwa, którego już nie
produkują. Coś w tym stylu. No, koniec osobistych wynurzeń.
I byłoby tak miło, gdyby nie
pewien zgrzyt, dla mnie dość poważny. Trzy ostatnie odcinki pierwszego sezonu Wikingów (a już szczególnie ósmy i dziewiąty) sprawiają wrażenie
doklejonych nieco na siłę. Główna nić fabuły zdążyła się wyczerpać, zgrabnie
zresztą, chociaż przewidywalnie zakończona. W pakiecie dostajemy jednak
jeszcze: popis bojowych uzdolnień Ragnara i jego kolegów, wycieczkę do ichniego
miejsca kultu (określiłabym to wręcz mianem "odcinka skansenowego")
oraz zmasowane otworzenie fabularnych furtek dla sezonu następnego, co jeszcze
jest jako-tako zrozumiałe. Każdy z tych odcinków ogląda się zresztą zupełnie dobrze
(ósmy, "skansenowy", chociaż wielu historycznych purystów ponoć niewyobrażalnie oburza, jest w
gruncie rzeczy bardzo klimatyczny i wizualnie nęcący, jednak tak kompletnie
odrębny od wszystkich innych odcinków, że człowiek naprawdę zastanawia się, czy
czegoś wcześniej nie przegapił), zostaje jednak trochę nieprzyjemny posmak
niekonsekwencji.
Kończąc te nieco przydługie
wynurzenia (ale w końcu serial to długa forma i należy oddać temu
sprawiedliwość): oglądać? Oglądać! Kiedy pierwszy raz dzieliłam się z osobą
trzeciąwrażeniami po obejrzeniu większej
części sezonu pierwszego (mamo - pozdrawiam!) rzekło mi się coś w rodzaju:
powalona nie jestem, ale oglądało mi się bardzo przyjemnie. No i czego chcieć
więcej w długie, jesienne wieczory?