Jesień kroczy ku nam a wraz z nią nastroje refleksyjne.
Wczoraj i mnie refleksja dopadła. Powiedziała: zbyt dużo na tym
blogu słów pochwały. Stwierdziłam, że owszem, faktycznie i rzeczywiście. Trzeba
to zatem zmienić i pokazać trochę ‘średniowiecznych’ (cudzysłów niezbędny)
koszmarków (lub przynajmniej momentów kuriozalnych). Dość klepania po główce. Moi mili, uchylamy rąbka zasłony
oddzielającej nas od tej brzydszej strony mediewalnej rzeczywistości. Poza tym
– lwia część czytelniczego grona od poniedziałku rozpoczyna intensywne zmagania
i trening mózgowia w uczelnianych ławach. Nie zaszkodzi na koniec wakacji
pokazać coś, co nieszczególnie domaga się – o, właśnie – refleksji i cennego mózgu niepotrzebnie nie nadwyręża.
Było już o dzieciach. O uśredniowiecznianiu dzieci. Pora
więc na kolejnych milusińskich. Kogo tu infekować, kiedy dzieciak już zna na
pamięć piosenki z Horrible Histories,
Lego Castle też już ma i może nawet (bogowie miłosierni, cud prawdziy!) wychodzi na podwórko okładać kolegów
kijem, z durszlakiem nasadzonym na dumne czoło młodego Lancelota, wieszcząc
rodzinie, że to turniej rycerski przecie…
Kogo? Jak to kogo? Spójrz na lub pod kanapę. Albo pod stół. Najlepiej kuchenny,
kiedy akurat gości na nim obiad. Przecież jest tam. Czeka. Wpatrzony w ciebie
wzorkiem giermka wiernego, piękny i dostojny jak z reklamy Pedigree. Dlaczego
by nie zainfekować średniowieczem właśnie jego?
Psia zbroja na miarę; źródło: pitbullarmory.com
Takie oto cudo oferuje Pitbull Armory. Doprawdy wdzięczna nazwa.
Oferta jest tam szeroka i na zamówienie wykonuje się rzeczy różne, od Sasa do
Lasa, że się posłużę cytatem z oficjalnej strony: for Medieval Collectors, SCA, and Historical Re-enactors, Fantasy Fans,
Live Steel, Jousting, Fun, and more... No i pod co by tutaj podpiąć pomysł
stworzenia personalizowanej zbroi dla
psa? Chyba pod fantastykę… Bo na pewno nie jest to ‘for fun’. To znaczy – nie
wątpię, że z perspektywy właściciela… Ciekawa jestem czy eksperymentującemu
płatnerzowi w ogóle takie zlecenia się zdarzają. Cóż, jeden pies – pies własny
pomysłodawcy – został już zbroją na miarę uszczęśliwiony. Dzieło wykonano z
aluminium. Fantazja kreatora sięga zresztą dalej. Co można powiedzieć o takiej
oto modelce (martwej, chyba na szczęście)? Śmieszy, tumani czy przestrasza?
Zbroja wiewiórcza; źródło: pitbullarmory.com
A co jeśli nie mamy psa (albo wiewiórki)? Jeśli mamy kota?
Albo gryzonia? Nic straconego. Pomoże wam Jeff de Boer.
źródło: jeffdeboer.com
źródło: jeffdeboer.com
źródło: jeffdeboer.com
źródło: jeffdeboer.com
źródło: jeffdeboer.com
Na całe szczęście asortyment nie jest prezentowany na żywym
modelu i można zaryzykować stwierdzenie, że taka oto mysia lub kocia zbroja ma
pełnić funkcję przedmiotu czysto estetycznego. Rzecz gustu. Osobiście widywałam
ciekawsze zbieracze kurzu do postawienia na komodzie. Aczkolwiek zdolności
manualnych i pewnej pomysłowości nie można twórcy odmówić. Pan de Boer miał
zresztą spore doświadczenie w tego typu działaniach, przez lata ‘zbrojąc’
istoty dwunożne. Pomysł na zabawę w kotka i myszkę narodził się w czasie
przygotowywania pracy na zajęcia z rzeźby w Alberta College of Art and Design. Może
nawet zastanawiałabym się nad zasadnością prezentowania tutaj obiektów
stworzonych przez de Boer’a, gdyby nie fakt, że jako jedno ze źródeł inspiracji
podaje on… rysunki Albrechta Dürera. Wypada może w tym momencie przypomnieć
‘pancernego’ nosorożca.
Albrecht Dürer, Nosorożec (1515), British Museum
Albrecht Dürer, studium hełmu (1517), Albertina
Albrecht Dürer, potrójne studium hełmu (ok. 1503), Luwr
Zrobiło się zbyt dostojnie? Trzecie kuriozum na deser.
Wychodząc z dostojnie przyodzianym zwierzakiem na jesienny spacer, nie
zapomnijmy zabrać odpowiednio dobranego parasola.
Co na to Mary Poppins?
Parasolkę stworzyło małżeństwo designerów Stephanie i Bruce
Tharp, pracujący pod szyldem Materious. Stanowi ona część projektu nazwanego Umbrellas for the Civil But Discontnent Man.
Tym razem inspiracją były teksty Freuda (sic!). Tak, Zygmunta Freuda. Modele parasoli stworzono w
sumie trzy. Tercet egzotyczy. Więcej informacji tutaj. Ciekawostka w
nienajlepszym guście. Jakoś tak mi powiało parkami rozrywki.
Przypuszczam, że patrząc na rarytasy tego typu kilka lat
temu miałabym wypieki na twarzy i oczy świecące. A tak… Też muszę się
uzbrajać. W cierpliwość.
Do zobaczenia w październiku, z – mam nadzieję - nowym,
większym zapleczem tematycznym!
PS. Z pewnym zdumieniem zauważam, śledząc blogowe
statystyki, że największym wzięciem jak do tej pory cieszyły się posty
poświęcone modzie. Wielbicieli (-lki?) tekstyliów zawiadamiam więc już teraz –
w czasie wstępnego przekopywania się przez pokazy na wiosnę-lato 2013 da się
już znaleźć pewne średniowieczności! Moda nie zapomina. Szczegóły niebawem.
W związku z tym, że świat mody
aktualnie pochłonięty jest prezentacją, oglądaniem, sortowaniem i wyrokowaniem propozycji na
sezon następny, wiosenno-letni, wypada choć delikatnie zahaczyć o temat może i
coraz mniej aktualny z punktu widzenia radaru trendów, coraz bardziej za to z
punktu widzenia pogody, czyli o kolekcje jesienno-zimowe Anno Domini 2012.
Oczywiście o żadnej eksplozji mediewalizmów mowy być nie może. Nie było nawet
tak silnego akcentu jak pamiętny „krucjatowy” pokaz Victor&Rolf na zimę
ubiegłą, z którym zresztą na pewno się tu jeszcze spotkamy, być może w momencie
nastania nastrojów na ciepłe płaszcze. Dostaliśmy za to rzecz naprawdę przyjemną. ‘Przyjemny’
to oczywiście, podobnie jak ‘ładny’ i ‘miły’, broń obosieczna. Komplement
nie-komplement.
A zatem Carven RTW FW 2012. Dom
mody po stanowczym i skutecznym liftingu, korzeniami sięgający lat
czterdziestych ubiegłego stulecia, wówczas gracz na polu haute-couture, a od
2009 roku rozwijający skrzydła jako marka produkująca rzeczy dobre i solidne
tak pod względem designu jak i wykonania, przede wszystkim jednak – absolutnie zdatne
do noszenia, łatwe do spacyfikowania i łączenia z zastaną już garderobą
potencjalnej klientki. Ready-to-wear naprawdę znaczy tu ready to wear. Autorem tej
spektakularnej przemiany jest Guillaume Henry, paryżanin po trzydziestce, który
rozbiegu nabierał w Givenchy i Paule Ka.
Średniowiecznymi motywami
postanowił się pobawić, co sam przyznał. Nic zbyt serio, zbyt na poważnie.
Jesteśmy więc na przeciwnym biegunie względem tego, co proponował McQueen, a o
czym mowa była tutaj. Wizji totalnej i precyzyjnej, wyposażonej w co najmniej dwa,
a pewnie i ze trzy dodatkowe ‘dna’ przeciwstawia się potraktowanie motywów
średniowiecznych jako elementu czysto dekoracyjnego, z cichym akcentem jeśli
nie całkiem zasługującym na miano humorystycznego, to na pewno stanowiącym
mrugnięcie okiem do potencjalnego klienta. Zobaczmy, jak to wyszło.
Tradycyjnie pierwsze rzucają się
w oczy printy. Przynosi je dopiero sylwetka dziewiąta i żeby było zabawniej –
za pierwszym, drugim a nawet trzecim razem w ogóle tam średniowiecza nie
dostrzegłam. Musiałam przeczytać wypowiedź projektanta, żeby coś do mnie
dotarło. Bo w tym wypadku nie uświadczy się przeciągów ziejących z dziejowego
korytarza. Historią tu nie wieje (najwyżej chucha), a przynajmniej nie ściśle w
sensie ‘historyzmu’. Bo i owszem, posmak dawności towarzyszy wielu tym prostym
sukienkom, dzianinom w kolorze musztardy, płaszczom zastygłym w niezdecydowaniu między
linią A, trapezem a mariażem z trenczem. Lekki posmak mody sprzed lat –
uśredniając – około czterdziestu. Obfite zastosowanie wzoru paisley zdecydowanie
się temu przysłużyło. Aż tu nagle…
Carven RTW FW 2012, look 11; źródło: style.com
Flamandowie na bis. Cóż za
recykling. Prosty pomysł, prawda? Trochę… zbyt prosty?
Absolutnie nie zgadniecie, co
pojawiło się dalej.
Carven RTW FW 2012, look 13; źródło: style.com
To oczywiście nasz dobry znajomy
Hieronim i jego Ogród rozkoszy ziemskich.
Co się stało z kolorami? Bosch upodobnił się do barwy tkanin wykorzystywanych w
innych miejscach kolekcji, adaptując (przyznaję, że naprawdę piękny)
złocisto-musztardowy odcień. Pole Złotogłowia. (Możliwe, że to właśnie ten
soczysty odcień curry skłonił jednego z bardziej wziętych polskich projektantów
do włączenia w swoim felietonie owej kreacji w obręb trendu… orientalnego.) Odmłodzony
pięciusetlatek pojawia się wielokrotnie – okupuje niemal całą sylwetkę, jak tutaj,
lub gości tylko na spódnicy czy koszuli, a bywa, że wystaje ino kawałek rękawka
lub kołnierzyka. Bosch jako autor printów może będzie mógł kiedyś konkurować z
takimi klasykami tej kategorii, jak charakterystyczne wzory Pucci czy ‘szlaczki’
Missoni.
Carven RTW FW 2012, look 15; źródło: style.com
Dość ironii. I dość malarstwa.
Henry postawił na coś jeszcze. Na witraże. I to podwójnie. Raz – na czystą
geometrię, dwa – na jej wypełnienie.
Z daleka czy z bliska – nie ważne:
dla mnie, bez podpowiedzi ze strony autora, wygląda to po prostu jak lansowane m.in.
w kolekcjach Prady i Miu Miu (żeby wymienić tylko najsilniejszą reprezentację)
wzory ‘tapetowe’, kojarzące się trochę psychodelicznie, trochę kalejdoskopowo,
trochę (czasem mocno) 60s-70s – trend mocny i moim zdaniem kapitalny, w
przypadku Carven też prezentujący się naprawdę dobrze i na miejscu. Tymczasem
projektant utrzymuje niezbicie, że inspiracją były gotyckie witraże, koniec,
kropka. Świetne zaskoczenie. Nawet jeśli efekt niejednoznaczny. To tylko
dowodzi elastyczności motywów sprzed kilkuset lat.
Carven RTW FW 2012, look 27; źródło: vogue.co.uk
I zobaczcie jak to wypada z
połączeniu z paisley – dwie zupełnie inne epoki (jedna i druga nie nazywa się ‘XXI
wiek’), zachód i wschód… I swoją drogą – dobra lekcja trudnej sztuki łączenia
wzorów.
Carven RTW FW 2012, look 26; źródło: style.com
Czysta geometria wypada chyba
jeszcze lepiej. Materiały mięsiste, cięte ażurowo (laserem), i wszędzie te
rozety, rozety i rozety – zwielokrotnione, nachodzące na siebie, raz wyraźnie
prezentujące swój średniowieczny rodowód, raz prawie futurystyczne.
Carven RTW FW 2012, look 10; źródło: style.com
Carven RTW FW 2012, look 19; źródło: style.com
Carven RTW FW 2012, look 37; źródło: style.com
Kolejny
średniowieczny pomysł, który w ściśle dekoracyjnym sensie okazuje się być
niesamowicie nośny. Wręcz samonośny. Pojawił się w bardzo wielu konfiguracjach
i nie ma sensu pokazywać tu wszystkich. Jeden wariant jest na tle kolekcji
jednorazowy:
Carven RTW FW 2012, look 29; źródło: style.com
Mimowolnie skojarzyło mi się to z
pamiętnym pasiakiem Lady Marion.
The Adventures of Robin Hood (1938) - Olivia de Havilland jako Lady Marion
Przyjemna to kolekcja. Jak już
się rzekło – niesamowicie ‘noszalna’. Średniowiecze potraktowane lekką ręką. I
o lekkim ciężarze gatunkowym. Wariacje na temat witraży moim zdaniem więcej niż
przyjemne, po prostu bardzo dobre. A traktowaniem tkaniny jako pola do
umieszczenia reprodukcji ‘znanego i lubianego’ chyba już jestem lekko znudzona.
W momencie, kiedy z każdej strony atakują mnie swetry z Rubensem (i tak, tak, z
Boschem też), albo legginsy z Botticellim, kiedy jedna z polskich marek
wypuszcza serię ubrań o bardzo prostych krojach, gdzie elementem
krzyczącym (wrzeszczącym wręcz) są reprodukcje obrazów Davida… Przesyt. Chyba mam dość. Daleko to wszystko odbiegło od klasycznego punktu, w którym
Yves Saint Laurent robił swoją Mondrian
Dress. Ale mariaż ubioru z malarstwem to już zupełnie odrębny temat.
Po krótkiej przerwie spowodowanej
przede wszystkim atrakcjami natury towarzyskiej – czas wrócić do drogich
średniowieczności. Na dziś proponuję cofnąć się do korzeni, i to podwójnie.
Koncepcja MAAA w momencie swoich narodzin w znacznej mierze opierała się na
zamyśle prezentowania tu zdobyczy kinematografii, a że jak na razie nie zdołała
tu wystąpić jakaś jej zwarta i poważna liczebnie reprezentacja – znać, że
filmem zająć się trzeba. W końcu to jedna z pierwszych i podstawowych sadzonek,
z których po rozmnożeniu (rozsianiu?) powoli zaczyna sobie tutaj wyrastać
malusieńki las rzeczy, zagajniczek właściwie. Botaniczne skojarzenia, bo las za
oknem, a z pisaniem też jestem w lesie. Kolejna porcja klasyki, w myśl zasady, że najpierw trzeba wykonać pracę u podstaw.
Jeśli miłościwie nam panujący Lew w zimie figuruje w stosownej notce
jako ‘klasyk’, to doprawdy już nie wiem, jak należałoby nazwać Męczeństwo Joanny d’Arc. Powiedzieć
‘klasyka’ to nic nie powiedzieć. Klasyk klasyków? Arcydzieło? Och, i od razu
atmosfera zrobiła się napuszona i oschła jak w pewnym naszym Muzeum Narodowym
przed remontem. To znaczy – nie wiem jeszcze, jak jest po remoncie…
Zasiadając jakiś czas temu przed
ekranem byłam wręcz zastraszona. Tym, że arcydzieło. Że niemy. Że nie dość, że
niemy, to jeszcze długi. W sumie. Zważywszy na fakt, że niemy. Że trzeba czytać
co tam piszą na tych planszach. Że ponoć ‘nie dla każdego’. Że z 1928.
Traktować to jeszcze jako film, po prostu (czyli z gdzieś jednak, choćby nie
wiem jak głęboko pogrzebanym, słowem ‘rozrywka’ w tle), czy już jako eksponat?
Że arcydzieło. Że kobieca rola stulecia. Już widziałam siebie, jak siedzę i
patrzę. Jak cielę w namalowane wrota. No a jaką właściwie mogło mi to
ar-cy-dzie-ło krzywdę wyrządzić? Och, niewybaczalną, ale zdarzającą się, nawet arcydziełom.
A może zwłaszcza im. Zanudzić mnie. Mnie, wychowaną na skrajnie innym repertuarze. I wtedy jeszcze
koszmarnie niecierpliwą. Że się posłużę jednym ze swoich ulubionych porównań: to było trochę tak, jak – powiedzmy – z długą solówką gitarową (czy jakąś inną).
Najpierw człowiek chodzi dookoła takiej kilkunastominutowej (żeby tylko) jak
świętej pamięci pies mojej babci zwykł chadzać dookoła jeża. Potem domaga się
półgodzinnych. I przewija wokale.
Czas na interludium – czas na
fakty. Celem uniknięcia sytuacji typu ‘więcej faktów w faktach po faktach’, bo
na razie jedynym faktem, jaki się tu przyplątał, jest rok produkcji.
Reżyser – Carl Theodor Dreyer
(1889-1968). Jednym tchem wymieniany jako jeden z najwybitniejszych, jeśli nie
najwybitniejszy reżyser duński. No oczywiście. Męczeństwo to ostatni film niemy w jego karierze. Ale za to
innowacyjny. Jak po samym tytule domyślić się można i należy – joasinego
dzieciństwa, wizji i zbroi nie uświadczysz. Tytułowe ‘passion’ oddaje całą
istotę sprawy: mamy proces i śmierć, od Piłata po Golgotę, o, przepraszam – od
przesłuchania po stos. Za podstawę posłużyły zachowane akta procesu, podobno
niektóre dialogi (większość?) są autentyczne w stu procentach. Pochodzące z
wielu dni po prostu sklejono w jedno. Jedność czasu, miejsca i akcji. Jak
sięgać do korzeni, to aż po trzewia kultury. Zrobiono ten maj 1431 należycie. A
mogła być inna data. Dreyer, po sukcesie filmu Du skal ære din hustru (aka Master of the House) został zaproszony
do Francji celem nakręcenia obrazu historycznego. Wyłoniono trzy kandydatki:
Joannę, Katarzynę Medici i Marię Antoninę. Cóż za zestaw. Na Joannę była akurat
koniunktura, po kanonizacji w 1920, po ogłoszeniu świętą patronką Francji.
Dreyer podszedł do sprawy na poważnie i przez półtora roku przekopywał się
przez archiwalia i inne materiały. Nie mniej poważny ustalono budżet. 7
milionów franków. Na dekoracje. Jedne z najdroższych w owym czasie. Od zera
wzniesiono wielki oktogon, który ‘zagrał’ zamek w Rouen. Ściany o
10-centymetrowej grubości pomieściły wszystko. Sprzęt, ekipę, wszystkie plany.
I zwodzony most. Musiało to wyglądać po prostu obłędnie – ‘zamek’ pomalowano
na… różowo, co na ekranie dawało piękny odcień szarości. Pracować musiało się
wprost wyśmienicie.
Nie wszystkim wszakże. Krążą legendy o tym,
jaki to z pana reżysera wychodził tyran w stosunku do tej, której zawdzięczamy
‘najlepsza rolę kobiecą w historii’ – ponoć, a na pewno najlepszą pannę d’Arc.
Maria Falconetti na wielkim ekranie się nie nagrała. Była przede wszystkim
aktorką teatralną i nawet nie specjalnie rozumiała zachwyty nad swoją rolą w Męczeństwie.
Było ono drugim i ostatnim filmem w jej karierze. Z rzeczy które despotyczny
Duńczyk kazał jej wyczyniać na planie, obcięcie włosów ‘na zapałkę’ było
naprawdę przebieżką nie wartą uwagi. Ale proszę zobaczyć, jak przed naszymi
oczami jej fryzura z ekstremalnie krótkiej robi się jeszcze bardziej
ekstremalnie krótka. I jest w tym coś niepokojąco drastycznego. A myśmy piali z
zachwytu, kiedy Natalie Portman paradowała z jeżem na głowie w V for Vendetta…
Ale to są detale. Falconetti naprawdę jest tam arcydziełem, ale na zachwyty
jeszcze przyjdzie pora. Cierpi przejmująco. No właśnie, wracając do naszego
despoty – podobno jednym z niezawodnych patentów Dreyera było ‘sugerowanie’
aktorce, by ta klęczała (gołymi kolanami rzecz jasna) na kamieniach o ostrych
krawędziach, celem wydobycia cierpień bardziej wiarygodnych. Myślicie, że obyło
się bez dubli? O, kochani…
Nie byłoby to może potrzebne, gdyby nie
wspomniane już innowacje. Przede wszystkim postawiono na zbliżenia. Na twarze
aktorów. Dużo zbliżeń. Bardzo dużo. Grają więc głównie twarze. Falconetti –
wspomagana miękkim, bardziej rozproszonym światłem. Pozostali aktorzy, o rysach
niekiedy wręcz brutalnych – atakowani to światłem ostrym, to pogrążani w
cieniu. Traktowani kontrastami, w każdym razie. Poszczególne sceny kręcono w porządku chronologicznym, co nie jest wcale takie oczywiste i wtedy też nie było. Wszyscy zagrali bez makijażu. W
jakich czasach! Czasy czasami, tu chodziło o ponadczasowość. Ale mało brakowało, a
XXI wiek by Męczeństwa w ogóle nie ujrzał. A przyjamniej nie tak, jak należy. Najpierw film pocięła
cenzura. Na ostateczny kształt Dreyer nie miał już wpływu. Dosłownie moment
później pożar zniszczył oryginalne taśmy i kopie wersji reżyserskiej. Dreyer
próbował skonstruować nową wersję filmu z fragmentów wcześniej odrzuconych. I
te taśmy strawił ogień. Nie za dużo ognia w historii Joanny? Dwie (oczywiście
okrojone i dalekie od pierwotnego zamysłu) wersje ukazały się sukcesywnie w
1933 i 1951 roku. Aż tu nagle – cud. W 1981 roku rolkiz filmem odnalazły się – to nie do wiary – w
jednym z norweskich szpitali psychiatrycznych. Zgadnijcie: z którą z wersji?
Pierwszą. Jedyną słuszną. Ciekawe jakie miny mieli restaurujący je pracownicy
Norweskiego Instytutu Filmowego…
Lista filmowych Joasiek zbliża się, wedle IMDB, do setki. Niektóre
pozycje wyglądają tak kuriozalnie, że chyba trzeba będzie je obejrzeć. Tak na
marginesie – wiedzieliście, że Joanną była nawet Ingrid Bergman? Ja nie
wiedziałam. W 1954. W Joanny obrodziło zwłaszcza w 1999. Oczywiście Milla
Jovovich. I jeszcze Leelee Sobieski. Milla chyba bardziej wyrazista. Ach, jak
to kręcono historię na przełomie tysiącleci. Czego tam nie było. Akcja lała się
strumieniami.
W Męczeństwie nie ma z tego praktycznie nic.
Celem podsumowania i wylania paru zachwytów – moja notatka popełniona
już po seansie, który miał miejsce w dość specyficznym momencie i specyficznym
nastroju, dlatego może tak się rozkleiłam. I trzeba mi wybaczyć wybuch – jak to
się mówi – natchnienizmu. Od tamtej pory nie wracałam do filmu w całości,
dziobiąc średniowiecze gdzie indziej. Ale wrócę. Tak myślę.
Przyszło mi do głowy słowo kuszenie. (…)
Całość polega na drobnych zmianach w układzie mięśni na twarzy Marii
Falconetti. Początkowo wzrok reżyserował chyba Guido Reni. Różnie to bywa. Potem
– nie wypada już chyba pytać kto. (…) Po tych wszystkich niemalże awanturniczo
zaaranżowanych dziewczynach w zbroi, bohaterkach - ale w sensie takim, w jakim
jest się bohaterem powieści, a nie bohaterem wojennym, po całym tym rozmachu,
wreszcie – jest święta. Ten film jakby całkiem wymazuje wszystkie wątpliwości.
Które notabene rodzi właśnie obecność Joanny w kulturze jako taka. Zwłaszcza w
kulturze filmowej.
Kamera podchodzi tak samo blisko, jak do widza podchodzi ta historia.
Chociaż – nie jest chyba właściwe mówienie o historii. Nie ma dat, niemal nie
ma faktów. Faktem jest skazywanie na cierpienie. (...)
Fakty są natury wizualnej. Tylko taka oszczędność jest w stanie
przybliżyć atmosferę. Nie mam w tym momencie co do tego wątpliwości. Piękna
jest scena „naigrywania”. To jest formalnie tak proste, ale tak naszpikowane
tradycją przedstawieniową, że już nie potrzeba nic więcej. Właśnie przyszła mi
do głowy myśl, że w całym koncepcie jest coś szalenie ludowego. Bliżej nawet do
misterium niż do żywego obrazu, bałam się, że to umknie właśnie w tę stronę.
Odniesienie do obrazów, chciałabym powiedzieć – ikonografii (ale się boję) jest
właściwie bardzo subtelne, ale tak czy owak dostajemy całą gamę motywów jeśli
nie zawsze pasyjnych, to na pewno wiążących się z cierpieniem. Przede wszystkim
– Ecce Homo. I jak już pisałam – to jest największa zasługa i największa zaleta
tego filmu. Zbliżenie do człowieka, jak się okazuje – wcale nie potrzeba do
tego dat, pełnego zaplecza „realiów epoki” – co to w istocie znaczy?
Są zabiegi artystycznie doskonałe same w sobie. Kręcące się zębate
koło. Majstersztyk. No i obraz ciała trawionego przez płomienie – ktoś ośmielił
się to potem pokazać? Ktoś przedstawił Joannę z w ę g l o n ą? Po roku zionącym już taki
archaizmem, 1928 – ktoś to powtórzył?
Jest jeszcze kwestia słów „spaliliście świętą”. Świętą czy świętość? I
kiedy?
Zwykle po obejrzeniu filmu o postaci historycznej zwykło się pytać: a
jak to właściwie było naprawdę? W tym przypadku nie pyta się już absolutnie o
nic. Tu widza do niczego się nie zachęca. Widza się zostawia. Po co pytać, jak
to było, skoro na pewno było właśnie tak…
Powyżej fragment z sali tortur i nie tylko. Na zachętę. Zmęczcie to Męczeństwo w całości. Naprawdę.
PS. Skoro i tak nie napisałam
wszystkiego, co by napisać należało – jeszcze choć jedno słowo. Bynajmniej nie
najmniej ważna – muzyka! W dostępnej obecnie wersji DVD jest to oratorium
Richarda Einhorna z 1994 roku, przez film zresztą inspirowane i pasujące jak
ulał. Łzę wyciska nie jedną. Lista tych, którzy grali ‘pod’ Męczeństwo jest dość pokaźna i miejscami
bywa zaskakująca. Bywały i bywają mariaże z elektroniką. Był Nick Cave. Była i
Cat Power, co mnie chyba najbardziej zdumiało. Ciekawe, komu jeszcze się
zamarzy?