Ilość powstających w ostatnim
czasie telewizyjnych produkcji oscylujących wokół średniowiecza (lub czasów
niewiele późniejszych) coraz bardziej mnie zdumiewa. Naprawdę. Nie przejadły
się. Niby kina kostiumowego zawsze było sporo, ale w dobie serialowej ekspansji
staje się to jednak bardziej widoczne. Najbardziej prężny zdaje się być (jak
zwykle) wiek XIX: wystarczyło popatrzeć chociażby na same tylko nominacje do
tegorocznych Oscarów, z trójcą "Lincolnem", "Nędznikami" i
"Anną Kareniną" w menu. Ale nie jeden dziewiętnasty ma się dobrze.
Dlaczego ostatnio wyciągnęłam
temat "
Gry o tron"? Och, oczywiście, że jestem fanką i baczną
obserwatorką tego, co się w Westeros dzieje (tego, co za Wąskim Morzem i daleko
na Wschodzie trochę mniejszą...), gorliwą zarówno czytelniczką jak i widzem,
fanką chyba dość zagorzałą, o wysoce jednoznacznych sympatiach i antypatiach. W
kontekście tematów poruszanych na MAAA wspominam o tym jednak ze względu na
pewien paradoks. "Gra o tron", jako serialowy hit absolutny, wydaje
się najlepiej i najskuteczniej wypełniać zapotrzebowanie na.... seriale
historyczne/kostiumowe w klimacie średniowiecznym. Mimo, że
teoretycznie nie jest to przecież
klasyczny kostium, a fantastyka. Kto jest jednak spragniony facetów w zbrojach
i wszelkich okoliczności towarzyszących - ten znajdzie tam pełnię zadowolenia.
Jaka to komfortowa sytuacja - wszystko to, co najbardziej lubimy w serialach
historycznych podane tak, że
nie trzeba
martwić się o historyczną poprawność (najwyżej o zgodność serialu i książki).
Bo poprawności nie ma i być nie może.
Dialog z życia wzięty, zasłyszany
w czasie oglądania pierwszego odcinka pierwszego sezonu "GoT":
- A właściwie to w jakim czasie
rozgrywa się akcja?
- Ale że jak, że w jakim czasie?
- No który oni tam tak plus minus
mają rok?
- 298 od Podboju Aegona.
- [cisza] ... No ale który to
jest mniej więcej wiek?
Wyrzuć smoki i Innych, a oszukasz
każdego, kto z historii miał w szkole dwóje.
Odnoszę wrażenie, że jakkolwiek
nie-historyczna, "Gra o Tron" w kategorii filmowo/serialowej wyznacza
obecnie pewne standardy właśnie dla kina spod znaku historii i kostiumu (sic).
I są to standardy wysokie. Dzisiaj więc o tym, co w mych prywatnych rankingach
znalazło się zdecydowanie poniżej poprzeczki.
|
Widzicie ten podpis "Mroczne oblicze średniowiecza"? Ręce opadają / źródło: filmweb |
Ostatnio rozanielałam się nad
"
Filarami Ziemi", (luźną) ekranizacją prozy Kena Folleta. Można było
się spodziewać, że ich książkowa kontynuacja, "Świat bez końca",
również doczeka się wersji na małym ekranie. Zapętlona w oglądanie po raz
kolejny "Filarów", jakoś o tej możliwości nie pomyślałam.
O tym, że "
Świat bezkońca" ekranizacji się doczekał, dowiedziałam się w sposób chyba dość mało
adekwatny bo... z niemieckiej prasy modowej (sic!). Jakiś czas później na imdb
zamajaczył trailer. Rzuciłam się na niego z impetem dzikiego, rozpędzonego bawołu.
Nasyciwszy oczy i uszy wydawało mi się, że będzie dobrze, nawet jeśli serial (
mini-serial, żeby być precyzyjnym) nie
osiągnąłby poziomu "Filarów", czyli
prze-czystej rozrywki. Niecierpliwie zatem oczekiwałam. Po
doczekaniu się, całość doświadczenia pod tytułem "Świat bez końca"
mogłabym podsumować jednym, zamykającym sprawę stwierdzeniem: w czasie
rozbitego na kilka podejść oglądania, równie niecierpliwie oczekiwałam
zakończenia tej przygody, jak pierwej czekałam na emisję. Inaczej mówiąc: wypatrywałam
końca "Świata
bez końca".
Co poszło nie tak? Pod względem
produkcji poziom nie odbiega od tego, który reprezentują "Filary".
Scenografia w porównaniu z szacownym poprzednikiem jest wręcz bogatsza.
Miasteczko Kingsbridge, w którym w przypadku obu tytułów rozgrywa się większa
część akcji, przez niecałe dwieście lat, jakie dzieli realia
"Filarów" od realiów "Świata", zdążyło się naprawdę
poważnie rozwinąć. Mamy już wszak pełnię XIV stulecia (co nie oznacza wcale, że
na ekranie nie mogą się pojawić rarytasy np. w postaci nastawy ołtarzowej
młodszej o bity wiek - przymknijmy jednak oczy na takie detale). W Kingsbridge
zmieniło się właściwie wszystko, poza problemami mieszkańców. Uderzające jest
to, jak wiele kluczowych momentów fabuły, mniejszych i większych intryg, ba, nawet
postaci samych w sobie ma swoje ewidentne odpowiedniki w "Filarach".
Czasami ma się wrażenie, jakby drugi raz oglądało się tą samą historię. Tym
razem jednak z wyczuwalnym, nieświeżym posmakiem. Wiadomo, że kotlet odgrzewany
nie smakuje tak samo dobrze, jak kotlet świeży. Przy tym wszystkim dodać
należy, że jeśli chodzi o stosunek serialu do literackiego pierwowzoru, mówić tu
można najwyżej o ogólnej inspiracji. Kto pod tym względem jest purystą, ten
będzie niepocieszony. Nie zmienia to jednak faktu, że w takim czy innym
wydaniu, "Świat bez końca" pozostaje dzieckiem Kena Folleta - wersji
filmowej przysłużył się on jako scenarzysta. Powtarzalność pewnie by dało się
jakoś przełknąć, gdyby nie poważniejsze zbrodnie. Motywy pokrewne
"Filarom" (och, nie tylko im), typu: konfliktowo usposobieni
duchowni, kochali-się-ale-nie-mogli-być-razem,
miał/-a-talent-ale-nie-mógł/-a-"pracować-w-zawodzie", mąż-brutal czy
niesnaski na wysokich szczeblach władzy zostały tu podlane sosem, którego nie
da się chyba inaczej określić, niż kuriozalny. Wymiar zbrodniczości, głupoty,
chciwości itp. itd., wszystkich możliwych złych cech (dobrych zresztą też) spowijających
poszczególne postaci jest spotęgowany niekiedy do irracjonalnych rozmiarów. Trudno
jest kochać/nienawidzić postaci, które są tak mało realistyczne, że przez to aż
papierowe. Trudno jest się wciągnąć, wgryźć w ich historię. Kiepsko
poprowadzone postaci może jeszcze, chociaż częściowo, uratować wysoki poziom
aktorski. Cóż, określeniem, które w tym przypadku nasuwa mi się jako pierwsze,
jest brak charyzmy. Od porównań z "Filarami" uciec się nie da,
powiedzmy więc raz a porządnie: tam niemal wszystkich bohaterów odmalowano
wyraziście i soczyście. Spoglądam smętnie na listę aktorów zatrudnionych przy
"Świecie bez końca" i staram się wskazać jakieś jasne punkty w morzu
nijakości. Widzę więc dwa nazwiska, i to nazwiska sprawdzone. Miranda
Richardson jako Matka Cecilia i Cynthia Nixon jako demoniczna ciotka
Petranilla. Demoniczna do poziomu śmieszności, ale dzięki Nixon awansująca na
miejsce naczelnego, najbardziej wyrazistego czarnego charakteru całej tej
opowieści. Plus Nora von Waldstätten jako Gwenda. Przykuwająca uwagę. Dobór
odtwórców ról dwóch postaci dookoła których cyrkluje fabuła, to w moim odczuciu
klęska. Charlotte Riley jako Caris i Tom Weston-Jones jako Merthin niczym nie
imponują. Kreacje strasznie wyblakłe. Główny zły duchowny, czyli Godwyn, grany
przez Ruperta Evansa, niewiele lepszy. Bezbarwność odtwórców głównych ról w
najlepszym razie sprawia, że widz zasypia. W gorszym - po prostu się irytuje.
A w tym wszystkim jeszcze wielka
polityka. "Świat bez końca", podobnie jak "Filary ziemi",
opowiada się wyraźnie za pewnymi... hm... teoriami. Jako fabuły w zasadniczej
części całkowicie fikcyjne, nie stanowią przy tym rzecz jasna głosów w
dyskusji, nie mniej jednak... "Filary", kiedy nie koncentrowały się
na Kingsbridge i okolicy, podejmowały temat zatonięcia w 1120 roku
Białego Statku (niewtajemniczonym
przypominamy, że w katastrofie tej zginął jedyny męski potomek króla Anglii
Henryka I, Wilhelm), a z wynikłego w efekcie tego niefartu konfliktu o
angielski tron (świetnie odmalowani w serialu król Stefan i cesarzowa Matylda,
a przy okazji do wglądu dzieciństwo syna tejże, czyli przyszłego Henryka II,
który na MAAA również przy okazji filmowej już gościł) czyniły jeden z
ważniejszych i ciekawszych elementów fabuły. W "Świecie bez końca"
mamy Edwarda III (w tej roli Blake Ritson - oglądając go ma się wrażenie, że za
wszelką cenę chciał zrobić coś z niczego i jeśli nie przeskoczyć, to chociaż
obejść scenariusz). Bardzo
nie-kanonicznego.
To jest ten moment, w którym nawet moja wyrozumiałość przechodzi kryzys.
Edward, sam w sobie dobry materiał filmowy, został tu, że tak to ujmę,
odwrócony podszewką do góry. Zaręczam, nie tak chcielibyście mieć podane na
ekranie przedbiegi Wojny Stuletniej. Nie wdając się w tragizm szczegółów
napomknę tylko o tym, że nasz drogi,
dorosły
Edward (w sensie: post-Mortimerowski) tkwi niemal całkowicie pod maminym pantoflem
i wydaje się, że nie umie podejmować samodzielnych decyzji. Ale, ale! Gdzież to
opowiedzenie się za określonym teoriami? "Świat bez końca" próbuje
rozprawić się z jedną z bardziej spektakularnych historii w rodzaju:
"zabili go, a przeżył". Chodzi rzecz jasna o ojca wyżej wspomnianego
monarchy, o Edwarda II, jak wiadomo odsuniętego od władzy przez małżonkę,
Izabelę Francuską i jej lubego, Rogera Mortimera (historia świetnie znana
miłośnikom "Królów Przeklętych" Druona). Odsuniętego i... No właśnie.
Co z tym Edwardem II? Zmarł w więzieniu? Naturalnie? Zamordowany? Przeżył?
Uwolniony? Uciekł? Dokąd? Jak długo w takim razie żył? Sprawa ostatnio jest już
jak najbardziej poważnie roztrząsana - zaciekawionym polecam
książkę Iana Mortimera (nomen omen), dość pretensjonalnie zatytułowaną
The Perfect King: The Life of Edward III, Father of the English Nation,
którą czyta się naprawdę bardzo dobrze. Rzecz napisana w bardzo wyważony sposób
(co przy rozważaniu tego rodzaju sensacyjnych problemów jest wysoce wskazane),
z kilkoma naprawdę interesującymi spostrzeżeniami. Oglądając "Świat bez
końca", nawet biorąc pod uwagę fakt, że to
tylko serial, fikcją szyty, widząc, jak sobie z wątkiem Edwarda II,
żywego lub nie, (nie)poradzono, a raczej - jak go rozwikłano, zakończono i
spuentowano, chyba nie da się nie roześmiać albo chociaż nie uśmiechnąć się z
przekąsem. Ałć. To się nazywa zmarnowany potencjał! Niezależnie przecież od
tego, którą ze związanych ze zniknięciem starszego Edwarda teorii uznamy za
prawdziwą lub prawdopodobną, przyznać możemy, że jest to jeden z tych tematów,
które kręcą się same. Istny samograj. Ale najwyraźniej śliski.
To jednak jeszcze nic.
"Świat bez końca" pozostaje dla mnie po prostu serialem nudnym, w
większości źle zagranym, momentami (w negatywny sposób) powalającym zakrętami
fabuły, ale w tym wszystkim ciągle przyjemnym wizualnie. Jakiś czas po tym, jak
skończyła się moja przygoda z tą produkcją, zabrałam się za coś, na temat czego
przez bite kilka tygodni nie mogłam sobie wyrobić zdania i co po prostu
wprowadzało mnie w totalną, bezdenną dezorientację.
|
A tu dla odmiany "Historia nieokiełznanego geniuszu". Czego nie można powiedzieć o twórcach serialu. / źródło: filmweb |
Starałam nastawić się dobrze. To
znaczy - dostosować oczekiwania. Obniżyć oczekiwania. Bo doprawdy, czego można
było
oczekiwać po serialu zatytułowanym
"
Demony da Vinci"? Machnęłam ręką na tego Leonarda, chociaż kręcenie czegokolwiek
o da Vincim (raczej: luźno inspirowanego da Vincim) wydało mi się po pierwsze
pretensjonalne, po drugie - spóźnione o kilka lat. Ja wiem, że taka postać, jak
boski Leo zawsze będzie mieć wzięcie, jednak mam wrażenie, że jego gwiazda już
trochę przygasa, obok takich zjawisk jak templariusze i ich sekrety, Całun
Turyński i jego tajemnice niezbadane, katarzy i ich problemy z brakiem
akceptacji, oraz wszystkie innego tego typu sprawy, które wypłynęły i zrobiły
zawrotne kariery mniej więcej w tym czasie, kiedy Dan Brown zarabiał najwięcej.
Niewątpliwie wydarzyła się tu pewna krzywda, trend jednak wydaje się już powoli
wysychać, zatem pozwolę sobie nie drążyć tematu. Wybaczyłam tego Leo.
Wybaczyłam już na starcie wszystkie konsekwencje wynikające z tego, że nie
będzie to da Vinci biograficzny, tylko popkulturalny. Czyli na pewno będzie
mowa o wielkich sekretach ludzkości. Które tylko Leo potrafi odkryć. Na to też
byłam gotowa. Byłam gotowa na dowolne manipulacje faktami, na groteskową
Florencję czasów Wawrzyńca Wspaniałego. Nie, to nie jest ironia. Naprawdę,
chciałam się po prostu dobrze bawić. Odmóżdżyć. I odrobić kronikarski
obowiązek, ale o tym cicho. W czasie mężnego przedzierania się przez pierwsze
odcinki wybaczałam nawet kompletne, scenograficzne idiotyzmy (bo już nawet nie
michałki), z których szezlong obity futrem zebry, stojący na poczesnym miejscu w
Palazzo Medici, wcale nie był najśmieszniejszy czy dość niefortunne kostiumy. W
Internecie w tym czasie gotowało się od wrzasków oburzonych na
"niepoprawność historyczną". Ależ to mnie denerwowało. Dajcie spokój!
To serial przygodowy przecież. Oglądałam dalej. Po którymś z odcinków (chyba
trzecim albo czwartym) poczułam nawet, że jestem lekko zaciekawiona. W końcu
jednak poszczególne odcinki zaczęły... no jak to określić? Nijak miały się do
siebie nawzajem. Nie kleiły się. Jeden chyba miał być nakręcony w konwencji
kostiumowego thrillera. Jeden silił się (niedobrze) niemal na dramat
psychologiczny. Wampiry w modzie, więc był odcinek wampiryczny. Jakiś inny -
typowo sensacyjny. Czynnik spajający? To, że wszystko w gruncie rzeczy
przypominało grę komputerową, gdzie każdy następny poziom pozostaje w bardzo
luźnej zależności od poprzedniego. Nie chodzi nawet o to, że trailery poszczególnych
odcinków były na youtubie zawalone komentarzami typu "Where is
Ezio?!". Początkowo akcja toczy się mniej więcej tak: rubaszny, zawadiacki
i trochę szalony Leonardo musi (mając do dyspozycji swój mózg, swoje wynalazki
i dwóch kumpli) zrobić to i to. W tym celu należy znaleźć to i tamto. Żeby
znaleźć to i tamto, należy a) porozmawiać z takim a śmakim b) pójść tam a siam
c) skontruować tamto a siamto. Żeby skontruować tamto a siamto należy zdobyć
owamto i tamto. I tak dalej. Jakbyście grali w przygodówkę. I to taką z
przełomu tysiącleci. Trudno w takich okolicznościach fabuły wyrobić sobie
sympatie i antypatie. Przygrywa dobra muzyka. Ale wizualnie miszmasz. Z jednej
strony zabawa ze slow motion, wizualizacje myśli (sposobu myślenia?) naszego
Leo, z drugiej wyjątkowo koszmarne panoramy. I najpoważniejszy zarzut, którego już
wybaczyć nie dałam rady, bo niby jak. Niezależnie od tego, że raz czy dwa
poczułam się nieco wciągnięta, stwierdzić muszę, że "Demony da Vinci"
są po prostu nudne. Przewidywalne do bólu. Do tego niezborne. Ach, no i na
każdym kroku nachalnie widać oszczędności. Robienie kina kostiumowego jest
drogie.
It is known. Rzadko kiedy
udaje się zrobić i dobrze, i tanio.
Cały
czas zastanawiałam się - do kogo ten serial jest właściwie skierowany? Do
łaknących przygód i tajemnic 13-latków? Może dziesięć lat temu... Nie wiem, czy
ten wyjątkowo płaski poziom intrygi jest w stanie wciągnąć kogoś, kto wiek
nastoletni ma już za sobą. Często przy próbie ustalenia targetu przydatne
okazuje się prześledzenie obsady pod kątem "skąd my ich znamy".
Jakiego typu widz kojarzy te twarze. Nie wiem, jakie to może mieć w tej chwili
znaczenie (pewnie żadne), ale trochę rozbawił mnie fakt, na który zwrócono
uwagę bodaj na jakimś forum, że trójka odtwórców głównych ról męskich, czyli
Tom Riley jako da Vinci, Elliot Cowan jako Lorenzo Medici i - och, znów go
spotykamy - Blake Ritson jako "główny zły", czyli Girolamo Riario, to
aktorzy bardzo dobrze znani... miłośniczkom Jane Austen (dwaj pierwsi swego
czasu osobliwie wsławili się w najbardziej idiotycznej, około-austenowskiej
produkcji, czyli "Lost in Austen", trzeci z panów ma w CV bardziej
klasyczne ekranizacje jej prozy). Dodajmy do tego fakt, że w pilocie miga przez
chwilę sam Hugh Bonneville... Ostatecznie - gwiazd w obsadzie nie było (co
zresztą zarzutem nie jest). Odpowiedzią na pytanie "na kogo chciano przyciągnąć"
brzmi li i jedynie: "na Leonarda".
Niewysokich
lotów te "Demony". Ale może nie mam racji. Widziałam wiele wysokich
ocen tej produkcji. Będę pluć sobie w brodę i przyznawać się do błędu? Mówi się
o tym, że dla stacji Starz wyprodukowanie przygód Leonarda i jego kolegów (oraz
jednej koleżanki) miało stanowić pewien rodzaj kontynuacji bardzo koniec końców
popularnego "
Spartakusa", który ponoć po umiarkowanie dobrym sezonie
pierwszym wzbił się na wyżyny w swych kolejnych odsłonach. Ponoć. Nie mam
zdania, bo... odpadłam po kilku odcinkach owego sezonu pierwszego. Optymiści
wieszczą jednak, że w przypadku "Demonów da Vinci" sytuacja się
powtórzy. Drugi sezon obejrzę zatem. Z ciekawości poprawy. I tego, w jakich
konwencjach tym razem utrzymane będą poszczególne odcinki. Bo zaręczam - nie
dla fabuły.
Jeśli chodzi o
"Demony", to jednak ostatecznie rzecz biorąc: przeżyć, przeżyłam. O
porażce można mówić wtedy, kiedy człowiek nie jest w stanie nawet dokończyć
pierwszego odcinka. Choćby stanął na uszach. Mało jest filmów kostiumowych,
których nie byłam w stanie zmęczyć do końca. Nawet jeśli są fatalne, cierpliwie
oglądam, czerpiąc z tej ich fatalności jakąś perwersyjną przyjemność. Nie
mogłam przebić się przez taki rarytas jak "
Niebezpieczna piękność" aka "Uczciwa kurtyzana",
gdzie już sam tytuł zwala mnie z nóg, a fabuła śmieszy, tumani, przestrasza. Suma summarum: to chyba najbardziej irytujący film
"renesansowy" (ekhe, ekhe) jaki widziałam. I najgorszy kostiumowy
występ Rufusa Sewell'a. Chyba. Mniejsza o to. Drugim zaszczytnym tytułem jest
ostatnia "
Anna Karenina", która mimo napakowania aktorską śmietanką i
fikuśnymi konceptami mającymi chyba na celu odświeżyć wizerunek trochę już
ramotowatych ekranizacji rosyjskiej klasyki, jest dla mnie tak pretensjonalna,
że aż niestrawna. Ostatnio do tego grona zacnych niewiast, do
"Piękności" i do "Anny", dołączyła ich średniowieczna
koleżanka, "
The White Queen".
|
"TAKING YOU". Please, no, not me! / źrodło: filmweb |
Wojna Dwóch Róż (fabuła startuje w 1464
roku), "polityka widziana z kobiecej perspektywy" (czyli jak? cóż,
może powinnam obejrzeć, to się dowiem) no i proza Philippy Gregory jako
podstawa. W obsadzie w większości twarze jeszcze nieopatrzone, plus zasłużony
już dla kina kostiumowego James Frain i David Oakes, który najwyraźniej (po
"Filarach" i "Rodzinie Borgiów") płynnie przeskakuje między
tego rodzaju serialami i ugruntowuje się jako kolejny "etatowiec".
Z
pierwszego odcinka obejrzałam jakieś 3/4. Nie dałam rady. Wiem, nie powinnam w takim razie w ogóle o tym pisać. Oczy wybałuszyłam,
nie podobało mi się nic. Niech to wystarczy. Kiedyś może jeszcze podejmę to
wyzwanie. Może ktoś mnie przekona?
Dla porządku trzeba jeszcze
wspomnieć, że w ubiegłym półroczu debiutowali również "
Wikingowie".
Na razie nie widziałam, opinie są bardzo dobre. Koniecznie do nadrobienia.