Pamiętam, że w czasach
gimnazjalnych jednym z najbardziej znienawidzonych przeze mnie pytań było
„czego słuchasz?”. Nie, nie dlatego, że wstydziłam się swojej w pocie czoła
kleconej playlisty. Problem leżał w definicjach gatunków, a raczej ich
częściowej tylko przystawalności do faktycznego stanu muzyki rozrywkowej. Nie
było przecież niczym trudnym udzielenie odpowiedzi na minimalnie tylko zmodyfikowane zapytanie,
które później miało zrobić spektakularną karierę na większości for dyskusyjnych
– „czego teraz słuchasz?”. Odpowiadało się, że Pipcińskiego, Iksińskiej albo
The Cośtams i z górki. Nie dało się jednak wymieniać całego dobrodziejstwa
inwentarza w sytuacji, kiedy ktoś domagał się uogólnień. O matko, pamiętacie,
jaki to był towarzyski dyshonor, kiedy ktoś mówił, że słucha punk rocka, a
trzynasto-, czternastoletnia brutalna gawiedź udowadniała na wszystkie sposoby,
że to przecież tylko marny pop-punk? Pomijam już sytuacje w których dochodziło
do zwykłej nieznajomości terminu, powiedzmy – brania indie rocka za rock indyjski.
Tu jednak rozchodziło się przede wszystkim o rzecz poważniejszą, mianowicie o to, co
właściwie jeszcze jest, a co już nie jest takim a innym gatunkiem. O
elastyczność definicji. Przypuszczam, że pan Kozakiewicz konstruując Słownik terminologiczny sztuk pięknych miał
podobne dylematy, np. różnicując sklepienia. Ale mniejsza o to. Z wiekiem
człowiek zaczyna sobie jakoś z tym radzić i wymyśla inne kategorie, a o
istnieniu problemu przypomina sobie w sytuacji, w której jego ponowne
odgrzebanie wydaje się być rzeczą oczywistą, co nie zmienia faktu, że wywołuje
to pewien wewnętrzny popłoch. Może nie trzeba było się brać za pisanie o
muzyce, w dodatku o takiej, która teoretycznie powinna zmieścić się w jednym
worku. Moi mili, będziemy tutaj mówić o czymś, co wszechmocny angielski
najtrafniej chyba określa mianem neo-medieval.
Termin przemawia właściwie sam
za siebie i może nie trzeba niczego dodawać. Czy współczesna muzyka,
pozostająca w jakiś sposób w styczności z tradycją średniowieczną (czy to na
poziomie kompozycji, czy instrumentarium) może właściwie posiadać jakieś
wewnątrzgatunkowe niuanse? Zaryzykuję stwierdzenie, że jakkolwiek Polska
powolutku przestaje być pustynią na neo-średniowiecznej (jakże tu długaśnie po
polsku brzmi!) mapie, to jednak do awangardy ciągle nam trochę brakuje, stąd
potrzeba bawienia się w terminologiczne dzielenie włosa na czworo, chociaż już
w pewnym stopniu zauważalna, nie jest jednak taka znowu paląca. Zapytajcie za
to naszych sąsiadów zza zachodniej granicy. Rozrost i postępujące zróżnicowanie sceny w
ciągu plus minus dwudziestu lat doprowadziło do dość konkretnego wyodrębniania
odmian i o ile jeszcze określenie Mittelalter-Rock
wydaje się czymś najnaturalniejszym na świecie, o tyle przyznacie, że termin Dudelsack-Rock-Stil tchnie już pewną pedanterią.
Wydaje się jednak, że neo-medieval w
istocie pozostaje workiem rozciągliwym zarówno wzdłuż jak i wszerz i może być
łatwo i wygodnie stosowany, jeśli faktycznie wyraźną obecność czynnika
średniowiecznego w muzyce przyjmiemy tu za wyróżnik. Jedyną kontrowersję może
budzić to, czy jest on właściwie tak niezbędny, na jaki na pierwszy rzut oka
wygląda, silnie się przecież zazębiając zwłaszcza z różnymi odmianami folku, co
uczciwie stwierdza nawet angielska Wikipedia. Niemiecka zwraca uwagę na rzecz
bardzo istotną – gatunku absolutnie nie można identyfikować z odtwórstwem
„prawdziwej” muzyki wieków średnich (tym ważniejsze, że jako niemiecki
odpowiednik neo-medieval podaje
bardziej wieloznaczny termin Musik der
Mittelalterszene). Zaleca się o tym pamiętać. Wracając do problemu
zazębiania się – jest jeszcze wszystko to, co w swojej nazwie zawiera magiczny
wyraz „pagan”, a więc neo-pagan, pagan folk, pagan to i pagan tamto
(doprawdy, szaleństwo katalogowania), w stosunku do swojego średniowiecznego
kuzyna używane często obok, a bywa, że i zamiennie. Myślę, że różnicę znaczeniową
czuje się właściwie intuicyjnie i chyba nie ma sensu się nad tym bardziej
pochylać, jako że wyznaczenie linii demarkacyjnych na konkretnych przykładach
bywa karkołomne. Dość powiedzieć, że w ramach śledzenia średniowieczności
różnorakich będziemy tu zajmować się i jednym i drugim (albo jednym i tym samym).
Najprościej byłoby to wszystko
odsunąć na bok, siąść i po prostu słuchać. Zwłaszcza, że muzycy sami ułatwiają
niekiedy zadanie. Tak jest chociażby w przypadku zespołu Faun, którego strona
internetowa od razu nas informuje, że tutaj gra się „medieval folk music”. Zaczynanie pisaniny o neo-medievalu od Fauna
to jedna z największych oczywistych oczywistości na jakie się tutaj porywam i
porywać zamierzam, za Odrą pewnie by mnie nawet wyśmiali. Mając jednak ciągle
na uwadze debiutantów w tropieniu współczesnych średniowieczności nie mogę
zaproponować niczego innego. Po prostu: w moim odczuciu to właśnie Faun
winien być przepisywany na owocny początek. Sama tak zaczynałam i patrz ludu, a
się dziwuj. Chwyciło. Zanim jednak wreszcie uda się dotrzeć do clou dzisiejszej czytanki, to jest do
kilku słów na temat ostatnich muzycznych dokonań zespołu – krótka prezentacja dramatis personae.
|
źródło: faune.de |
Faun, jak zresztą
zdecydowana większość grup spod znaku neo-medieval reprezentuje scenę niemiecką
i należy do największych tejże sceny tuzów, co zresztą przekłada się również na
popularność zagraniczną. Chyba nie trzeba już zbytnio przepraszać z powodu
tytułowania muzyków mianem gwiazd. Aktualnie Faun obchodzi okrągłe, dziesiąte
urodziny – został założony w Monachium w 2002 roku. Jak na nie taki znowu długi
staż dorobek płytowy prezentuje się nad wyraz okazale – sześć longplayów z
nowym materiałem plus jedna koncertówka. Mózgiem operacji jest Oliver Pade,
występujący pod jakże wdzięcznym i spójnym względem nazwy zespołu pseudonimem
Oliver Sa Tyr, prawdziwy człowiek orkiestra, potrafiący grać na czym popadnie,
udzielający się wokalnie, talentu użyczający także w innych projektach (własnych,
jak Sava założona w 2004 z
Birgit
Muggenthaler - obecną przy Fauna narodzinach, dziś członkinię
równie znanego Schandmaul, a Savę na nowym, tegorocznym albumie reprezentującą
już bez Olivera – czy wspierając na żywo i studyjnie innych popularnych
branżowców, np. Omnię), w międzyczasie poeta (i to nagradzany), a z
wykształcenia magister literatury średniowiecznej. Obecnie wspierają go (po
kilku roszadach) dwie panie, wokalistki i instrumentalistki:
Fiona Rüggeberg (w zespole od samego początku) i Sonja
Drakulich (od 2012), oraz dopełniający instrumentalnej oprawy panowie:
Rüdiger Maul, Niel Mitra oraz kolejny tegoroczny nabytek w składzie, Stephan Groth. Wyliczenie
wszystkich pojawiających się w utworach Fauna instrumentów stanowiłoby listę
tyleż imponującą co długą, dlatego zainteresowanych odsyłam w
stosowne miejsce.
Dość rzec, że na dawnym instrumentarium rzecz się nie kończy i że jedną z cech
charakteryzujących niektóre z nagrań zespołu jest miksowanie elementów
średniowiecznych z elektroniką, zabieg zresztą niezmiernie ostatnio popularny,
ale ciągle wydający nowe i świeże owoce.
Po kilku albumach, w większości
bardziej niż mniej udanych (ja największym sentymentem darzę Renaissance z 2005 r., od którego
zaczynałam oraz całkowicie akustyczną Buch
der Balladen sprzed czterech lat), Faun postanowił porwać się z – jak się
wydawało – motyką na słońce i nagrać concept album, w dodatku w wydaniu bardzo
obszernym, bo składający się aż z 14 utworów, wśród których nie zabrakło kilku
ponad 7-minutowych. Pozostałe również nie kończą się na dwóch minutach. Rzecz
duża i poważna, zwłaszcza że dzieło zatytułowano (może trochę pretensjonalnie) Eden, co już samo z siebie wywołało
istną eksplozję skojarzeń, nie tylko kulturowych zresztą – od spodziewanego nastroju
błogostanu wśród świergotania ptaszynek, przez tematy stricte religijne,
Miltona, aż po ekologię.
|
źródło: miroque-versand.de |
Faun jednak – było, nie było, istota leśna –
najwyraźniej poczuł się w rajskim ekosystemie jak w domu, rozhasał się
przepięknie i wyleciał z Edenu nowy, lepszy i odświeżony. Rezultat owej
wycieczki przyszedł na świat już jakiś czas temu, bo w 2011 roku, nikt jednak
chyba nie będzie mieć za złe przysłowiowego odgrzewania kotleta, tym bardziej,
że kotlet, który odgrzewają muzycy Fauna ma nie rok, a kilkaset lat. I ciągle
jest świeży i apetyczny. Album rozpoczyna się potężnie, żeby nie powiedzieć – z
wysokiego uderzenia, a przecież wiadomo, że dobry opener to połowa sukcesu.
Lupercalia rozgrywające się w Edenie? No
proszę. Utwór z jak na Fauna mocarną sekcją rytmiczną, w jakiś sposób bardzo
przestrzenny i klarowny, tak, że czuje się powietrze w górach, w których to
cieszy się ów nagi bóg, spokojnie i wielogłosowo wyśpiewany. Już po takim
początku, widać, że u Fauna się pozmieniało. Muzyka jakby nabrała powietrza w
płuca – stała się bardziej wielowymiarowa, warstwowa. Brzmi to wszystko dużo bardziej spójnie niż na poprzednich wydawnictwach i – paradoksalnie – lżej, pomimo
wyższego stopnia zaawansowania i trudności. Różnorodne motywy zostały nawzajem
na siebie ponawlekane w sposób naprawdę godny podziwu. Ucho kluczy i wyławia.
Weźmy taki
Zeitgeist (który
bynajmniej nie jest peanem na cześć Hegla). Przy okazji w warstwie tekstowej
uwidacznia się skłonność zespołu do refleksji nad współczesnością (nie takiej
znowu odkrywczej) i postawy pro-eko (
„you’re
not here to conquer nature”). Na szczęście Faun postanowił nie rozmawiać
bezpośrednio z drzewami, na czym swego czasu dość komicznie rozjechała się
Omnia, której rozmówca
nie powalał bynajmniej elokwencją, chociaż trzeba
pamiętać, że nawet Jefferon Airplane miewali problemy z dogadaniem się z
roślinkami – sekwoje mało uprzejmie mówiły Grace Slick, że „the human name doesn't
mean shit to a tree”, ale i tak wyszło z tego
arcydzieło (przepraszam, nie
mogłam się powstrzymać). Wróćmy jednak do
Edenu.
Trzeba odnotować bardzo dobrą dyspozycję wokalną członków zespołu - nie ma na
szczęście mowy o utworach „prześpiewanych” czy ciągłego, irytującego poruszania
się w wysokich rejestrach, co niestety jest dość powszechną bolączką gatunku, a
niektóre wokalistki (nie mam w tym momencie serca pokazywać palcem) brzmią
wręcz jak przesadnie natchnione druidki które w trakcie spaceru po lesie
niechcący przeszły boso po kilku śpiących jeżach. W Faunie wie się, kiedy
wytonować. Mam wrażenie, że wokalny skok naprzód zaliczył zwłaszcza Oliver – ze
swoją niezbyt może wyszukaną barwą brzmi naprawdę lepiej niż przyzwoicie,
wydobywając głosem większą niż dotychczas ilość emocjonalnych odcieni, przy
jednoczesnym zachowaniu klarowności i właściwie dużej powściągliwości. Brzmi
paradoksalnie, ale działa. Dobrze widać to w uznawanym za serce albumu utworze
Hymn to Pan (przyznacie, mało
chrześcijański to Raj, w którym Adam i Ewa byli poganami), pełnym energii lekko
stłumionej, jakby odczuwanej przez sen. Nie wszystkie kompozycje utrzymują ten
wysoki poziom. Po połowie albumu napięcie jakby trochę spada, i zamiast
prawdziwych kulomiotów, umieszczonych w większości na początku, otrzymujemy
porcję utworów do których chyba najlepiej pasuje określenie po prostu „ładne” (
Alba czy
Polska Fran Larsson), co jest zawsze tylko połowicznym
komplementem. Mam też wrażenie, że muzycy chyba niepotrzebnie wyprawili się na
wycieczkę – no cóż – na wschód od Edenu, przywożąc zapaszek Orientu (
The Market Song, Arcadia, a zwłaszcza
Pearl), trochę jednak rozbijający
spójność. Może utworów po prostu jest za dużo. Może trzeba było trochę drzew z
Edenu wyciąć, wydać single i zachowane drwa dorzucić do ogniska jako b-side’y. Na
szczęście na koniec jest jeszcze ogromna, pozytywna niespodzianka.
Golden Apples to moim zdaniem jeden z
najbardziej klimatycznych utworów w całej karierze zespołu. Jakbyśmy idąc lasem
natknęli się na grupę muzykujących… no właśnie, kogo? Brzmi kiczowato? Też bym
po sobie nie przypuszczała, że mi się spodoba. Kołysanie rytmem tak miękkim, że
utwór mógłby spokojnie uchodzić za kołysankę, gdyby nie jakiś posmak, który nie
pozwala się błogo uśmiechnąć, jakiś głęboko schowany niepokój. Mnie ta
zamykająca płytę kompozycja uderzyła w czasie jazdy pociągiem przez lubuskie knieje – no cóż, oprawa też wpływa na odbiór. Zwłaszcza, że rytm jazdy
rydwanu PKP był taki sam jak rytm utworu. Nie, to nie jest przesada.
Czasami odnoszę wrażenie, że
poszczególnych reprezentantów sceny neo-medieval różnią względem siebie nie
tyle różne źródła konkretnych inspiracji, co raczej proporcje, w jakich te
inspiracje pojawiają się w ich muzyce. Czy jest to tylko odrobina
średniowiecza, w postaci jednego lub kilku dawnym instrumentów, nałożona na
zupełnie współczesną strukturę, która bez tego dodatku z powodzeniem mogłaby
funkcjonować samodzielnie, może mniej przez to interesująca, ale jednak? Czy
mamy raczej do czynienia z silnie, wręcz nieodparcie nasuwającym się w trakcie
słuchania wrażeniem „dawności”, w której dopiero po chwili odnajdujemy
zatopioną współczesną melodię, bądź odkrywamy, że – jak nam się wydaje –
totalnie „średniowieczny” motyw wykreowany został za pomocą środków jak
najbardziej aktualnych? Może nie powinno się wartościować, dla mnie jednak ten
drugi ze sposobów uprawiania muzyki neo-średniowiecznej wykazuje większy
potencjał, jest zadaniem nieco ambitniejszym, czasem wręcz karkołomnym. Do jego
sztandarowych przedstawicieli zwykłam zaliczać właśnie Fauna. Zespół ten nie
jest moim ulubionym przedstawicielem gatunku, ale reprezentuje go w sposób
chyba najbardziej klarowny, podszyty jakąś niesamowitą, wewnętrzną równowagą,
co najbardziej uwidoczniło się właśnie w Edenie.
Może nie najmocniej „średniowiecznym” albumie w karierze, ale na pewno do tej
pory najlepszym. Cały czas tłucze mi się po głowie jedno słowo, niezbyt
kojarzące się z czymś, co w swoim korzeniu kryje inspiracje średniowieczem,
dlatego zwlekałam z jego użyciem aż do końca. Elegancja.